Dziś ponaglenia matki rodzicielki wyrywają mnie ze snu w którym głosuję nad nową ustawą o ochronie zdrowia. Nie wie zwierz kto układa scenariusz jego snów ale czas przestać mu płacić. Dzisiejsze plany są naprawdę mało zaawansowane. Wszak kończy się urlop a wraz z nim wygasa nieco potrzeba bicia rekordów tempa w pokonywaniu szlaków czy wynajdywania nowych nieznanych nam wcześniej dróf. Pozornie.
Jeśli zwierz ma być z wami szczery to w sumie nigdy nie był pod obserwatorium na Kasprowym – zawsze mu się gdzieś śpieszyło od stajci kolejki
Stawiamy się pod kolejką na Kasprowy z odpowiednim wyprzedzeniem ale okazuje się, że w dzień świąteczny obowiązują surowe zasady więc do kolejki wsiadamy dopiero wtedy kiedy przychodzi nasz czas. Matka rodzicielka jest nad wyraz (niepokojąco wręcz) spokojna i zapewnia zwierza że przy dzisiejszych planach prostego zejścia w dół nie ma się co śpieszyć i mamy w ogólne mnóstwo czasu. Zwierz musi przyznać, że dawno nie był tak zaniepokojony zachowaniem matki rodzicielki. Chyba jedynym bardziej niepokojącym zdaniem byłoby coś w stylu „Tak tu są naprawdę piękne widoki posiedźmy tu 20 minut” (jak wiadomo oglądanie widoków powyżej pięciu minut jest zdaniem matki rodzicielki sprzeczne z naturą). Zwierz mocno zaniepokojony cyka zdjęcia, uśmiecha się i ma wrażenie, że może tego ostatniego dnia zdarzył się cud i szacownej matce wysiadła chęć marszu.
Na szczycie można zostać ocenionym. Zwierz poczuł się lekko zaniepokojony. Jeszcze nic nie zrobił a już sędziują. Potem okazało się że to na szczęście tylko ultramaratończyków oceniają
Och jakie naiwne są zwierze, och jakie przewidywalne są szacowne matki. Kiedy dochodzimy do drogowskazu matka rzuca okiem i pozornie sugeruje (pozornie bo w sugestii brzmi coś podobnego do rozkazu) że zamiast po prostu iść w dół jak jacyś turyści pójdziemy granią do przełęczy Lilowe. Zwierz który właśnie był zajęty przepytywaniem pani w pomarańczowej kamizelce z napisem „sędzia” co tak właściwie się tu sędziuje (okazuje się że ultramaraton granią tatr o którym jeszcze będzie) by odpowiedzieć na sugestię czymkolwiek innym niż skinieniem głowy. Wszak skoro matka rodzicielka czuje potrzebę to zwierz jakoś automatycznie też potrzebę powinien poczuć. Aby nadmiernie nie demonizować szacownej matki, zwierz musi stwierdzić że był to fenomenalny pomysł. Wystarczy odejść tylko kilkanaście minut od Kasprowego a krajobraz oferuje widoki dla których warto podsmażyć sobie łydki i nieco szybciej oddychać (kogo zwierz oszukuje – dyszeć jak potępieniec). Oto bowiem po polskiej stronie rozciąga się widok niesamowity, magiczny i trudny do opisania.
Zwierz znów za matką. Taki los biednego zwierza. Obok pan co nierozważnie zszedł ze szklau dla zdjęcia. Ze szklau się nie schodzi. Nawet dla zdjęcia
W dole widać bowiem nie tylko dolinę Gąsienicową, z niewielką dymiącą chatką czyli Murowańcem ale przede wszystkim widać jeziora. Największe z nich oglądane z góry wydaje się najpierw zupełnie nieczarne i ponure. Dopiero kiedy zejdzie się nieco niżej widać, że ma ono intensywnie turkusową barwę, która koło brzegów przechodzi do żółtego – jak zwierz podejrzewa tam na dnie muszą być białe kamienie. Jednak najpiękniejszy widok roztacza się przed oczyma zwierza w chwili w której ciemna chmura powoli przesuwa się nad jeziorem i czerń ustępuje miejsca kolorowi w przeciągu kilku minut. Kiedy zwierz odrywa w końcu wzrok od tego spektaklu i patrzy przed siebie w kierunku Świnicy widzi jedynie ciemne skaliste szczyty i jasną drogę prowadzącą ku nim granią. W tym jednym momencie dziwer chętnie ruszyłby tym jasnym szlakiem przed siebie, żeby znaleźć się w tym ciemnym miejscu które tak ciągnie. Powstrzymują go trzy rzeczy. Przede wszystkim matka rodzicielka która zwraca uwagę, że zwierz ma skłonność do omdleń, po drugie pogoda zaczyna się nieco psuć, no i najważniejsze – czar chwili czarem chwili ale nie ma wątpliwości że tam dalej jest pod górę. I to bardzo. Zwierz może być zauroczony ale nie jest szalony.
A w dole takie piękne jeziora. Zwierz uwielbia jak w górach widać wodę. Ale to chyba trochę motyw przewodni wyjazdu
Zaledwie kilka minut po tym jak zaczynamy dość ostro schodzić w kierunku Doliny Gąsienicowej, zaczyna padać. Deszcz górski wywołuje w człowieku zupełnie inną reakcję niż deszcz w nizinach. Oto bowiem można na siebie założyć koszmarnie brzydką plastikową, jednorazową pelerynkę w której zwierz i matka wyglądają mniej więcej jak krasnoludki. Peleryna grzeje ale trzeba przyznać, że ani jedna kropla nie jest się w stanie przez nią przebić. Ten idiotyczny strój sprawia, że nagle deszcz staje się jakąś dziwną przygodą. Wyzwolenie jakie daje wyglądanie absolutnie idiotycznie (serio zwierz wygląda jakby chciał być smerfem) sprawia, że deszcz z uciążliwego staje się może nie zabawny (trzeba wszak pilnować kroku by nie poślizgnąć się na mokrych kamieniach) ale sprawia, że atmosfera wycieczki się zmienia. Mimo, że przez pewien czas po prostu pada można się niemal poczuć jakby walczyło się z naturą. Cała zabawa kończy się jednak kiedy słyszymy głuchy pomruk gromu. I ponownie, burza której zwierz boi się w nizinach ale która nie stanowi jakiegoś większego zagrożenia w górach staje się powodem by przyśpieszyć kroku i porzucać dalsze plany.
Kiedy w górach pogoda się psuje widać czysty Mordor.
Na całe szczęście zbliża się nasze Rivendell czyli schronisko w Murowańcu które widać z daleka a słychać w całej dolinie. Głównie za sprawą mokrych zziajanych i gnających ultramaratończyków którzy kie yd padnięci dopadną schroniska są witani brawami i entuzjastycznymi okrzykami. Zwierz ich podziwia – trasa ma 75 kilometrów. Z drugiej strony – serio jak bardzo trzeba mieć nie po kolei w głowie żeby biec 75 kilometrów przez góry. W samym Murowańcu deszcz i nadchodząca burza sprawiają, że zwykle turystyczna atmosfera sobotniego spaceru zamienia się w coś zdecydowanie bardziej charakterystycznego dla gór. Stłoczeni w jednej sali turyści czekają aż pogoda się zmieni – albo lunie albo się wypogodzi. Plany się zmieniają, mapy lądują na stołach, a herbatę pije się w ilościach przemysłowych. Obok zwierza i szacownej matki siada rodzina z dwiema córkami i już po chwili wymieniamy się doświadczeniami z wycieczek górskich i z niechęcią patrzymy na grupę która zarezerwowała niewielką salkę i teraz niegrzecznie przepycha się do niej jakby schronisko należało tylko do nich. Takie spotkania w schroniskach zdaniem zwierza są jednym z powodów dla których warto się męczyć, wcześnie rano wstawać i biegać po górach. Zwierz nie zna wielu innych miejsc gdzie ludzie tak łatwo nawiązują kontakty. A tu – skoro wszyscy czekamy na deszcz właściwie nie musimy się znać by porozmawiać.
Widzicie ten niewielki domek po lewej? To Murowaniec widziany ze ścieżki prowadzącej doń od drugiej strony
Burza przechodzi bokiem mocząc tych którzy wybrali się wczoraj na Giewont. Szacowna matka i zwierz ruszają w kierunku Kuźnic tym razem drogą którą ostatnio wchodziły. Idą dość wolno bo do listy licznych kontuzji zwierz może dopisać jeszcze fakt, że coś sobie zrobił z kostką i boli go przy każdym stąpnięciu. Kontuzja nie jest duża ale jeśli doliczy się do tego z natury wolne tempo schodzenia zwierza (cud nad cudami -w górę zwierz gna w dół się wlecze) dochodzimy do końca wycieczki w godzinie zdecydowanie obiadowej. Wychodząc z parku narodowego – do którego nie wróci wcześniej niż za rok, zwierz zastanawia się co takiego jest w górach. Zwierz jest bowiem, podobnie jak dwie dziewczynki spotkane w schronisku, pewien, że mimo całego marudzenia chciałby tu w przyszłym roku wrócić. Ostatecznie zwierz dochodzi do wniosku, że wszystko w górach jest takie dobre, bo jest inaczej. Gdzieś tam na szlaku istnieje magiczna granica, za którą nie mają prawa przejść zmartwienia z dołu. Człowiek tego nawet nie zauważa, ale pomiędzy jednym a drugim ciężkim oddechem, i przekleństwem formułowanym pod adresem szacownych matek, zapomina się o rzeczach zwykle spędzających sen z powiek. Internet i jego spory wydają się tu równie odległe co najwyższe szczyty, głos polityków jakoś się tu rozmywa a żaden szef nie ma tu zasięgu. Może to za sprawą prostego faktu – wskazanego przez szacowną matkę rodzicielkę – że w górach widzi się, że są one wiecznie, w przeciwieństwie do wszystkich codziennych zmartwień właściwych nizinom. A może nie ma w tym magii i metafizyki a jest zwykłe zmęczenie i wysiłek które skutecznie odciągają uwagę od spraw mniej ważnych niż kolejne kroki w górę. Niezależnie od tego jaką interpretację przyjmiecie pewne jest, że dla zachowania higieny psychicznej należy raz na jakiś czas jeździć w góry . Nawet jeśli opłatą za leczenie jest łażenie pod górę.
Zwierz na szalku udaje krasnoludka
Wieczorem kiedy siedzimy w naszej PRLowskiej knajpie przy hotelu i grzecznie (bo jutro podróż) popijamy herbatę zamiast piwa, licznik wskazuje 16 kilometrów. Zwierz dałby głowę że przeszedł zdecydowanie więcej. Choć nie powinien narzekać, z nie znanych powodów krokomierz szacownej matki zwierza pokazał dziś że przeszła ona tylko kilkadziesiąt kroków a czas jej wysiłku wynosił zaledwie pięć minut. Matka zwierza obraża się na swój krokomierz i grozi mu że go odinstaluje. Tymczasem krokomierz ma jak najbardziej rację. Zwierz jest prawie pewny, że krokomierz odkrył sekret szacownej matki zwierza i nie policzył jej kroków nie wymagających od niej żadnego wysiłku. Co z tego, że łaziła przez piętnaście kilometrów jak najwyraźniej w czasie całej wyprawy zmęczyła się tylko przez pięć minut logiczne!
Jakoś tak dziwnie z tych gór wyjeżdżać.
Walizki spakowane i chcąc nie chcąc zwierz musi opuścić Zakopane. Jutro pewnie będzie miał na sobie już normalne ciuchy, które wcale nie nadają się na górskie wycieczki (ale zwierz dobrze w nich wygląda), a buty za kostkę wylądowały w torbie. Jeszcze trochę i zwierz nie będzie miał w zasięgu wzroku żadnej góry, a za kilka dni zapomni, że istnieje inne w górę i w dół niż to pokonywane w jego bloku windą. Kto wie, może to jest dobry sposób. Schować górskiego zwierza głęboko w sobie. Niech śpi zanim znów będzie potrzebny. Szacowna matka narzeka trochę, że niby tyle dni byłyśmy a właściwie nigdzie nie weszłyśmy. Zwierz ma nadzieję, że to tylko szacownej matki tryb górski. Tymczasem na razie, zwierz idzie cichaczem na zawsze wyłączyć matce krokomierz.
Ps: Burze i gromy to nic, zwierz dziś po raz pierwszy od początku wyprawy zjadł mięcho! I To jakie stek! Ale niech to nie będzie dla was największą rewelacją. Stek kosztował 29 zł. Jeśli zwierz nie dożyje jutra wiecie z jakiego powodu zszedł.
Ps2: Co do ultramaratończyków to cienkie bolki, ludzie ze schroniska w Murowańcu opowiadali że tydzień temu natknęli się na takich co po Beskidzie biegali 90 kilometrów. Źle się dzieje w państwie Polskim,