?
Hej
Telefon z Katowic. Przy telefonie moja szacowna matka, ton głosu stanowczy, opinia mordercza. Film „Gambit”, na który zwierz miał się zamiar udać od chwili kiedy usłyszał dwa pierwsze nazwiska obsady jest beznadziejny. Gorzej niż beznadziejny – trafia na krótką listę najbardziej beznadziejnych filmów roku, jeśli nie początku nowej dekady. Jeśli myślicie, że taki telefon oznacza dla zwierza smutek i rezygnację z seansu jesteście w błędzie. Prawdę powiedziawszy, zwierz chętnie prosiłby o takie telefony niemal przed każdym z dawna oczekiwanym filmem. Nie ma bowiem nic lepszego niż udać się do kina bez żadnych większych oczekiwań, a wręcz z obawą, że straci się coś tak bezcennego jak pierwszy seans w nowym roku. A jeszcze lepiej jest kiedy okaże się, że najgorszy film roku całkiem nas bawi
Zacznijmy od tego, że trzeba zrehabilitować matkę zwierza a właściwie oddać honor jej opinii. Jeśli weźmie się pod uwagę, że scenariusz do filmu napisali bracia Coen (choć plakaty pragną nam raczej wcisnąć wizję, że film wyreżyserowali), główną rolę gra bądź co bądź zdobywca Oscara, zaś partnerują mu pierwszej klasy aktorzy brytyjscy (plus jedna amerykanka, za którą zwierz nie przepada) można się spodziewać więcej, ba zdecydowanie więcej niż prostej komedii z elementami farsy. No i tu rzeczywiście można się srogo zawieść . Trzeba bowiem przyznać, że intryga filmu nie dość, że prosta to jeszcze jest nam streszczona po raz pierwszy w napisach początkowych, potem (kto wie może to spoiler ) w wyobrażeniach bohatera, a na koniec odegrana ze wszystkimi możliwymi niepowodzeniami. Zresztą nawet gdyby nie powtarzano nam co chwila o co chodzi i tak doskonale wiemy, że wszystkie te komedie, w których trzeba komuś opchnąć podrobiony obraz, co wymaga jedynie sprawnie działającego, skomplikowanego planu, gdzie nic nie może zawieść kończą się tak samo. Pod tym względem Gambit nie odbiega od schematu wręcz przeciwnie wypełnia wszystkie jego obowiązkowe elementy, łącznie z absolutnie przewidywalnym zakończeniem. Gdyby sądzić Gambit jedynie po fabule, należałoby go natychmiast wrzucić do pewnej kategorii komedii, które mają być śmieszne ale za żadne skarby nie chcą nas bawić. Co więcej zwierz z przykrością musi stwierdzić, że nawet jeśli film jest remakiem to należało z jego pokrętnej fabuły wyrzucić żarty z obcokrajowców – kiedyś śmianie się z Azjatów czy niemieckiego akcentu zupełnie nikomu nie przeszkadzało, ale dziś jest tak zdecydowanie nie na miejscu, że budzi pewien dyskomfort. Zwłaszcza, że dodaje kolejną cegiełkę do fabularnej sztampy.
Zwierz jednak poczuł pewną ulgę. Zwolniony z obowiązku nie tyle śledzenia fabuły, co szukania w niej nowości mógł się spokojnie skupić nad tym co stanowi największą- choć ze smutkiem trzeba przyznać jedyną – wartość filmu. Na tym jak to wszystko jest zagrane. Prawda jest taka, że zwierz nie ma zielonego pojęcia co się stało z Colinem Firthem koło jego 50 urodzin. Może uznał, że już dość marnowania swojego talentu i grania przeciętnie mimo możliwości grania znakomicie. Może w końcu stwierdził, że nie zostanie bożyszczem tłumów więc nie musi się przejmować co sobie ktoś pomyśli. Może dobra wróżka przyszła i postanowiła obudzić w nim aktora, który zdawał się być nieco uśpiony przez ostatnie kilka lat. Może dostał amnezji i zapomniał, że był TYM panem Darcym. Bo widzicie Colin Firth zawsze był świetny aktorem ale uwielbiał się marnować i grać na pół gwizdka. Niemniej od kilku lat zupełnie się nie marnuje wręcz przeciwnie gra lepiej niż to przyzwoite. Na przykład w Gambicie – jego rola Harrego pomiatanego przez wszystkich londyńskiego marszanda, który co chwilę dostaje fangę w nos – nie powinna dostarczać wiele pola do aktorskich popisów.
Ale Firth robi dokładnie to czego nie robił przez wiele lat. Zanim zacznie grać swoimi smutnymi oczyma i wspaniałą składnią wykształconego anglika (o języku jeszcze będzie) daje nam przez chwilę popis jak wyglądałby plus minus James Bond w jego wykonaniu. Przez piętnaście minut filmu widzimy na ekranie mężczyznę nieulękłego, który porusza się z pewnością siebie jaką daje jedynie świadomość swojej wartości, sposób w jaki chodzi, mówi, nawet stoi – wszystko wyraża całkowitą pewność siebie połączoną ze sporą dozą uroku. Garnitur układa się na nim idealnie, nie mówiąc o okularach w grubej czarnej oprawce, które wydają się być wręcz dla niego stworzone. Po tych piętnastu minutach dostajemy cały film, w którym Firth gra odwrotność tego wyobrażonego w pierwszych minutach filmu bohatera. Harry wszędzie wygląda i czuje się nie na miejscu, jego garnitur ulega stopniowej dekompozycji, zaś sam bohater najchętniej by się za czymś schował. Co więcej od razu widać, że nie ma ani odrobiny poczucia własnej wartości (choć wciąż sporo w nim uroku, ale raczej wynikającego z nieporadności niż pewności siebie). Ale nawet wtedy kiedy Firth gra Harrego ciamajdę pozwala sobie na sceny aktorsko błyskotliwe jak choćby farsowa sekwencja w hotelu Savoy gdzie jego bohaterowi udaje się zachować godność pomimo braku spodni. Poza tym – tu nieprofesjonalna uwaga na marginesie- co się stało z urodą Colina Firtha. Serio zwierz radośnie oglądał Dumę i Uprzedzenie i Firth tam był ładny ale w ciągu ostatnich kilku lat jakby wyglądał co raz lepiej. Może to gust zwierza się zmienia, może nagrody znacznie wypływają na urodę, może jak Tom Ford zaczyna ci szyć garnitury to zawsze lepiej wyglądasz, a może jak przekroczysz 50 to lepiej cię oświetlają. W każdym razie zwierz nie będzie krył, że Colin Firth sprzedał mu ten film od początku do końca sama swoją obecnością.
Skoro po ekranie w roli „dobrego” bohatera mamy Colina Firtha to rozsądnie jest postawić po przeciwnej stronie barykady kogoś kto będzie się mógł równie dobrze bawić rolą. Padło na Alana Rickmana. Pomijając fakt, że zwierz uważa pomysł z ekstrawaganckim zamiłowaniem do nudyzmu jego bohatera za nieco chybiony ( nie żeby zwierz miał coś przeciwko nudyzmowi w tym wykonaniu chodzi raczej o to, że to dowcip z nieco innej parafii), to jednak jako podły wredny i paskudny magnat finansowy Rickman nadaje się idealnie. Nie chodzi jedynie o wrodzoną zdolność Alana Rickmana do grania wrednych typów, chodzi też o prosty fakt, że Rickman po prostu wygląda i brzmi jak człowiek, który ma za dużo pieniędzy, za duże ego i mnóstwo przerażonych ludzi, którymi może pomiatać. Zresztą któż nie chciałby zostać zrugany tak pięknym głosem. Oczywiście to taki trochę komiksowy zły idealnie pasujący do farsy i tak naprawdę podły bardziej z opisu niż zachowania. Niemniej Rickman odgrywa soją rolę z odpowiednim dystansem i w ostatecznym rozrachunku wychodzi ze swojej bardzo sztampowej roli zwycięsko. I ponownie jeśli spodziewaliście się jakichś wspaniałych godnych Oscara występów to możecie się srogo zawieść jeśli jednak przyjmiecie – od samego początku dość jasną – konwencję koszmarnego drania z nadmiarem pieniędzy to możecie się dobrze bawić.
W sumie najsłabszym ogniwem całego filmu jest Cameron Diaz w roli teksańskiej kowbojki, która okazuje się słabym punktem genialnego planu. Widzicie zdaniem zwierza kino ma problem z takimi aktorkami jak Camron Diaz. Kiedy są młode i śliczne (Diaz była modelką zanim została aktorką) wykorzystuje się je jako oszałamiająco piękne kobiety głównych bohaterów, ewentualnie obiekt ich westchnień. Kiedy jednak odegrają swoją rolę ślicznego ozdobnika, kino najchętniej by się ich pozbyło zastępując nową pięknością, o ograniczonym talencie aktorskim za to ładnej buzi i znakomitej figurze. Problem w tym, że te aktorki, które wywodzą się z przekwalifikowanych modelek między jednym a drugim filmem nabierają ambicji by jednak być kimś więcej niż tylko ładnym dodatkiem. Motywacja wszechmiar słuszna problem polega tylko na tym, że nie zawsze podąża za nią talent. Cameron Diaz miała trochę szczęścia bo nie da się jej odmówić co prawda skromnego ale istniejącego talentu komediowego (zwierz jakoś nigdy nie był w stanie uwierzyć w jej talent dramatyczny). Od momentu kiedy Diaz zdecydowała się zostać aktorką komediową właściwie non stop dostaje tą samą rolę ślicznej słodkiej idiotki o szczerym spojrzeniu i szerokim uśmiechu. Niestety tu jej repertuar komediowy się właściwie kończy. W Gambicie dochodzi do tego jeszcze teksański akcent powiązany z mnóstwem powiedzonek i to właściwie wszystko. Tylko, że to trochę za mało, zwłaszcza w filmie gdzie mamy właściwie tylko trójkę głównych bohaterów. Do tego zwierz musi z przykrością stwierdzić, że o ile dla wielu aktorów kamera z wiekiem staje się łaskawsza (wspomniany Firth) o tyle w przypadku aktorek jest dość bezlitosna – zwierz miał wrażenie, że Cameron kręcił jakiś bardzo nieżyczliwy operator bo aktorka wypada w niektórych scenach bardzo niekorzystnie.
Jeśli chodzi o role to warto jeszcze na marginesie wspomnieć, że o ile obecność Staleya Tucci w małej roli niemieckiego znawcy sztuki mogłaby przejść zupełnie niezauważona, o tyle dwóch angielskich aktorów (których zwierz od razu rozpoznał dzięki błogosławieństwu BBC) grających konsjerżów (kosjerży?) hotelu Savoy zasłużyli sobie na spore brawa swoim niewielkim acz jednym z najzabawniejszych w całym filmie występem. Zwierz oczywiście nie może się powstrzymać przed skromną obserwacją, że może następnym razem warto byłoby poprzestać na wyłącznie angielskiej obsadzie nawet w rolach amerykanek. Przecież jest sporo angielskich aktorek, które zagrają amerykankę lepiej niż nie jedna dziewczyna z Teksasu (z którego z resztą Cameron Diaz nie pochodzi).
No właśnie skoro przy kwestii narodowości jesteśmy to zwierz ma wrażenie, że największym problemem w tym filmie jest język. Nie ulega wątpliwości, ze jeśli bracia Coen odcisnęli swoje piętno na scenariuszu to chyba wyłącznie w radosnym szczebiotaniu teksańskiej bohaterki granej przez Cameron Diaz zestawionym z nienaganna angielszczyzną bohatera Colina Firtha. To zestawienie dwóch „angielskich”, z których jeden jest cudownie pompatyczny, drugi zaś przynajmniej dla zwierza średnio zrozumiały, istotnie tworzy efekt komiczny, a przynajmniej dokłada się do ciekawych obserwacji kulturowych (jak twierdził profesor Higgins angielskiego w Ameryce nie słyszano już od lat). Problem polega na tym, że zwierz dla własnego dobra musiał w pewnym momencie przestać czytać napisy do filmu – bowiem niestety to radosne spotkanie dwóch zupełnie różnych kultur językowych, wychodziło w napisach nie dość, że dość pokracznie (jeden z pierwszych dowcipów w filmie został w napisach praktycznie zupełnie spalony) to zupełnie bez wdzięku. A szkoda bo trzeba przyznać, że gdyby ktoś zapytał zwierza co przy filmie robili bracia Coen to sądząc po napisach można byłoby ograniczyć się do stwierdzenia, że zwiali z forsą podstawiając jakichś innych dwóch żydów. Bowiem cały ich wkład zdaje się zawierać w teksańskim szczebiotaniu bohaterki.
W czasie pisania tej recenzji zwierz starł się telefonicznie z bratem (jak widzicie wpis zwierza sponsorują rodzinne rozmowy przez telefon) w dyskusji pod tytułem – skoro akcja nie jest porywająca, to czy wystarczy, że to jest dobrze zagrane. Zdaniem brata zwierza, nie wystarczy, cóż mu po dobrej grze aktorskiej jeśli marnuje się ona w miałkiej fabule. Zwierz przedstawiał inne podejście – otóż dla niego obserwowanie dobrej gry aktorskiej, daje wystarczająco dużo radości, by móc przejść do porządku dziennego, nad wtórnością rozwiązań fabularnych czy nad faktem, że nie jest to najśmieszniejsza komedia roku. Co więcej jest to wystarczająco dużo by zwierz wychodził z kina z uśmiechem. Nie chcąc się więc narażać rodzinie (przestaną zwierza karmić i dopiero będzie problem) a jednocześnie chcąc pozostać wiernym własnym odczuciom, zwierz może wam jedynie polecić byście sami osądzili co wolicie. Zwierz spędził półtorej godziny podziwiając jakim dobrym aktorem jest Colin Firth i jak wspaniale podły potrafi być Alan Rickman. A potem wyszedł z kina z uśmiechem na ustach. Czego i wam zwierz życzy w nadchodzącym roku jak najwięcej. Niezależnie bowiem od poziomu filmu nie ma nic lepszego pod słońcem niż seans, który wprawia nas w niespodziewanie dobry nastrój.
A tak już zupełnie na marginesie zwierz pragnie was zachęcić by rok 2013 był rokiem kiedy wszyscy przyznajemy się otwarcie, że nawet zły film i do tego zjechany przez krytyków nam się podobał. Bądźmy odważni. Nie bójmy się ludzi, którzy zawodowo kręcą nosem (a kręcenie nosem to ogólnie nasza przypadłość narodowa jeśli nie gatunkowa). Od tego, że mamy inne zdanie wartość filmu się co prawda nie podniesie, nagrody się nie posypią, ale cóż z tego. Nawet nie musimy nikogo przekonać do naszej opinii. Możemy ogłosić radosne votum separatum od całego zastępu ludzi, którzy wiedzą lepiej. Po prostu jeśli raz na jakiś czas spodoba się nam nawet marny film, to wiecie co się stanie? Absolutnie nic :)
Ps: Słuchajcie zwierz idzie jak burza i po całej jednodniowej przerwie ma już nawet temat na jutro i pojutrze. Nie ma to jak odpocząć od samego siebie :)