Nie ukrywam, że na mało który film czekałam tak jak na ekranizację „Rebeki” do Netflixa. Nie dlatego, że spodziewałam się dzieła na miarę filmu Hitchcocka czy wybitnej ekranizacji powieści. Bardziej pociągała mnie wizja niepokojącego, ale wciąż pięknego filmu z obsadą złożoną z aktorów i aktorek, które lubię. Tym większy był mój smutek, kiedy zamiast porywającego filmu dostałam dziełko tak nijakie, że nawet trudno się nad nim pastwić.
Gdyby ująć w czymś fenomen „Rebeki” – historii, która w sumie nie jest aż tak porywająca, to byłby nim nastrój – od pierwszego niepokojącego zdania wrzucającego w sam środek historii, po przez poczucie niepokoju i niepewności jakie towarzyszy nie tylko bohaterce ale też samemu czytelnikowi. Ostatecznie naczytaliśmy się wystarczająco dużo brytyjskich powieści by wiedzieć, że przystojni gentlemani z pięknymi posiadłościami i byłą żoną, mają co najmniej jednego trupa w szafie i co najmniej jedną żonę na strychu. Historia młodej, pozbawionej rodziców i zbyt wielu doświadczeń bohaterki, która w słońcu francuskiej Riviery spotyka przystojnego i bogatego wdowca Maxima de Wintera to przecież opowieść o kontraście. Kontraście pomiędzy tą cudowną zapowiedzią wspólnego życia, jaka jawi się na początku historii a narastającym koszmarem i niepokojem, który zaczyna się gdy nad małżeństwem zaczyna krążyć duch byłej żony Maxima, tytułowej Rebeki.
Widz czy czytelnik nie powinien nigdy mieć do końca pewności komu ufać w całej tej historii. Maximowi, który ponoć kochał swoją pierwszą żonę nad życie a teraz zachowuje się jakby nie chciał jej znać. Surowej gospodyni domu pani Danvers, pielęgnującą pamięć po swojej poprzedniej pracodawczyni. Czy w ogóle możemy wierzyć samej narratorce, która przecież opowiada nam tą historię, pokazując siebie jako istotę zupełnie niewinną, dobrą i nawet nieco nawiną, będącą jedynie ofiarą okoliczności w jakich się znalazła. Powinniśmy kroczyć po wspaniałych pokojach surowego Manderley cały czas zadając sobie pytania o intencje, perspektywy i możliwości bohaterów. Tak by nawet kiedy już cała sprawa ma się ku końcowi pozostała w nas nutka niepewności. To jest historia oparta całkowicie na nieodpowiedzeniu, na przeczuciu, niepokoju. Wszystko zaś splata w sobie znane wątki zarówno z psychologicznych thrillerów jak i z gotyckich powieści.
To, że Hitchcockowi udało się stworzyć ten kontrast nikogo nie dziwi. To, że nie udało się go stworzyć w nowej ekranizacji nie tyle dziwi co wręcz poraża. Nowa Rebeka jest filmem obdartym zupełnie z suspensu, grozy, poczucia niepokoju. Ani przez chwilę nie czujemy tej niepewności – wręcz przeciwnie – większość rzeczy wydaje się wyłożona nam w bardzo prosty sposób i nawet skaliste klify Kornwalii nie budzą takiego niepokoju jak powinny. Przede wszystkim jednak nowa Rebeka zawodzi w tym jak prowadzi bohaterów. W przeciwieństwie do ekranizacji Hitchcocka nie powinno nas dziwić, że główna bohaterka ma coś więcej do powiedzenia czy do zrobienia. Ale współcześni scenarzyści zupełnie nie mają pojęcia czy ma to być naiwna, zagubiona dziewczyna, dla której równie straszny co duch pierwszej żony, jest świat wyższej klasy społecznej do którego niespodziewanie trafiła, czy też pewna siebie młoda kobieta, która chce zaprowadzić własne porządki. Podobnie Maxim de Winter nie zyskał żadnej ciekawej cechy, wręcz przeciwnie wydaje się być dużo bardziej rozmemłany i mniej stanowczy. Co jest o tyle ciekawy, że coś co np. Hitchcock mógł tylko zasugerować – czyli fakt, że związek bohaterki z Maximem opiera się głównie na pożądaniu, tu można jednoznacznie rozegrać. Ale i tak wychodzą z Maxima ciepłe kluchy. Najciekawiej można było rozwinąć rolę pani Danvers ale ostatecznie ona też jest zagrana (choć pięknie) na jednej nucie i nawet jej motywacje nie wydają się szczególnie ciekawe. Wszyscy są jak wycięci z kartonu. A że nie ma nawet nastroju, który by odwrócił by naszą uwagę od samej fabuły – dostajemy coś męczącego i nieco niestrawnego – ni to Downton Abbey ni Hitchcock.
Osobiście jestem zaskoczona jak bardzo nie zagrała obsada. Armie Hammer pokazał już kilka razy nie tylko, że umie grać ale też że całkiem nieźle radzi sobie z rolami, które wymagają od niego pewnego niedopowiedzenia. Tymczasem jego Maxim, którego powinniśmy zawsze podejrzewać, że ma w sobie jakąś tajemnicę, a jego intencje wobec bohaterki można odczytywać dwuzacznie, jest po prostu drewniany. Oczywiście, mój mózg popełnił nie raz błąd próbując go porównać do Laurenca Olivera, ale zdaję sobie sprawę że to porównania nieuczciwe. Z wielu powodów, w czym główny jest taki, że w Olivier skradł wiele lat temu moje serce i nadal się w nim podkochuję, czego nie da się powiedzieć o moim stosunku do Armie Hammera. Nie mniej – wiem, że problemem nie jest tu brak talentu aktorskiego, tylko brak tego odpowiedniego pchnięcia, który zmusi naszego pięknego aktora do tego, by oprócz wyglądania zachwycająca w strojach z epoki jeszcze grał.
Jestem też zaskoczona jak bardzo nie sprawdziła się w swojej roli Lily James. Teoretycznie nadaje się do niej idealnie. Ma nieco staroświecką urodę, szeroki uśmiech i obdarza wszystkie swoje bohaterki takim łagodnym, optymistycznym charakterem. Naprawdę doskonała do zagrania naszej bohaterki. Ale ostatecznie – nie tylko brakuje jej pomysłu kim ma być nasza narratorka, ale przede wszystkim środków by pokazać jej zagubienie w świecie w którym się znalazła. Co więcej – chemii między nią a Armie Hammerem nie ma żadnej – i choć film oczywiście ma momenty, bo jesteśmy w czasach w których mogą być momenty, to poza tym oboje sprawiają wrażenie, jakby byli bardziej przypadkowymi współlokatorami. Nie ma w tym tego elementu pożądania, które jak wiemy musi się w gotyckiej powieści pojawiać. Gdyby nie ono bohaterowie być może nie zachowywali się tak głupio. To jest naprawdę intrygujące jak bardzo w tym filmie nie ma nic z tego elementu. Choć przecież twórcy mieli pod ręką dużo większe możliwości to na ekranie naprawdę nic się nie dzieje. Sama byłam zdziwiona bo wydawało mi się wcześniej, że Armie Hammer potrafiłby mieć odpowiednią chemię z krzesłem. Najwyraźniej się przeliczyłam.
Jest w tym filmie jedna doskonała rola czyli Kristin Scott Thomas jako pani Danvers, która najwyraźniej nie dostała notatki, że to film zrealizowany dla Netflixa, i wszyscy grają na pół gwizdka. Najwyraźniej niektóre aktorki nie mają tego przełącznika. Jej pani Danvers jest najciekawsza ze wszystkich postaci co stanowi problem kiedy mamy ją potraktować jako potencjalny zły charakter – bo właściwie chcemy tylko ją oglądać na ekranie. Wszyscy inni wydają się niesamowicie męczący a do tego sam film zdaje się trwać pół dnia – co jest ciekawe bo np. nakręconą w latach czterdziestych Rebekę zdarza mi się obejrzeć nieco przypadkowo jak włączę ją na Youtube i nagle okazuje się, że zrobił się z tego cały seans. To zresztą uwaga dla was – jeśli wydaje się wam, że film trwa wieczność to rzadko jest to dobry film. Przy dobrych filmach nawet trzy godziny płyną szybko – jeśli narracja ma odpowiednie tempo.
Najsmutniejsze w nowej „Rebece” jest to, że nakręcił ją Ben Wheatley. To jeden z tych reżyserów, przy których nadużywa się określenia „enfant terrible” brytyjskiego kina ale jest w tym trochę racji. Reżyser mający własny, niepokorny styl, ciekawy dobór filmów które realizuje, pomysł na siebie, coś co sprawia, że kiedy mówi się o brytyjskich reżyserach jego nazwisko zawsze przychodzi do głowy. I co? Nagle ten wspaniały Wheatley, w którym pokładałam takie nadzieje (bo nie mam wątpliwości, że potrafiłby zrobić taką konkurencję dla Hitchcocka że buty by nam spadły) wpada w sidła Netflixa i daje nam produkcję, która rzeczywiście jest tak bardzo pozbawiona właściwości, że może się spodobać widzom na całym świecie. Chciałabym wierzyć, że ten reżyserski kiks to tylko jego wina, ale jednocześnie – ten film jest stylistycznie tak różny do wszystkiego co wcześniej nam dostarczył, że mam poważne podejrzenia, że reżyser miał tu mniej do powiedzenia niż producent. W sumie jedynie ostatnie spojrzenie Lily James mające wprowadzać widza w stan głębokiego niepokoju przypisałabym jego stylowi. I wiecie co? Ono nawet za dobrze do tego filmu nie pasuje, pochodzi tak z innego porządku. Oglądając film można dojść do wniosku, że jedyni ludzie którzy naprawdę mogli się w pełni wyżyć przy jego tworzeniu to twórcy kostiumów. Część tej produkcji wygląda bardziej jak niezbyt składny pretekst do pokazania strojów z epoki niż film z pomysłem.
Jak wiecie zawsze kiedy pojawia się pytanie – po co ekranizować ponownie coś co ma więcej niż jedną ekranizację bronię tego pomysłu. Cóż z tego, że mamy historię sprzed osiemdziesięciu czy trzydziestu lat (bo była też późniejsza ekranizacja BBC) skoro nawet jeśli historia się nie zmieniła to my się zmieniliśmy. Dziś zupełnie inaczej patrzymy na mieszkańców i duchy Manderley i być może niekoniecznie poszlibyśmy tymi samymi tropami co wcześniejsi interpretatorzy. Tylko właśnie – powroty mają sens, jeśli mamy coś nowego do powiedzenia. W przypadku „Rebeki” sporo można tu dodać – od podkręcenia toksycznej klasowości całej historii, przez pytanie o to czy na pewno dobrze rozpisaliśmy sobie w tej historii dobrych i zły, po zupełne porzucenie wizji że oglądamy jakkolwiek obiektywne przedstawienie historii. W idealnym świecie po zakończeniu współczesnej „Rebeki” nie widzielibyśmy o tym co się naprawdę wydarzyło dużo więcej niż przed początkiem seansu. I można to było osiągnąć – jeśli się miało pomysł. Tymczasem można dojść do wniosku, że tu zwietrzono raczej możliwość nakręcenia filmu kostiumowego, gdzie będzie element melodramatycznego romansu i ludzie to obejrzą. Zresztą w sumie pewnie tak się stało – bo obejrzeli to zarówno wielbiciele książki, jak i ekranizacji Hitchcocka jak i ludzie którzy po prostu kliknęli na film bo Armie Hammer i Lily James grali w filmach które lubią. Rzeczywiście taki produkt dla Netflixa jest bardzo opłacalny. Co nie znaczy, że wyjdzie z tego dobry film.
Choć na koniec muszę wam powiedzieć, że jednak mimo wszystko czuję odrobinę satysfakcji. Bo ktoś mógłby nakręcić mi lepszą filmową „Rebekę” niż Hitchcock i musiałaby zaakceptować nowego pana de Winter. Ale czy ja jestem na to gotowa? Zupełnie nie. Dlatego śpię spokojnie, że jak na razie mimo że minęło osiemdziesiąt lat Hitchcock wciąż górą. Miło wiedzieć, że pewne rzeczy się nie zmieniają.
Ps: Podejrzewam, że większość z was mogła jednak nie oglądać filmu z 1940 roku. Wcale by mnie to nie zdziwiło, bo jednak rzadko nadrabiamy klasykę – to nie wyrzut, sama nadrabiałam klasyczne filmy latami. Całkiem dobrą „Rebekę” można znaleźć na Youtube choć nie wiem dlaczego najlepsza jakościowo wersja ma napisy po rumuńsku. Ale przynajmniej podszkolicie się w czytaniu w tym pięknym języku.