Hej
Zwierz spróbuje dziś napisać o filmie nieco inaczej. Bo i film na który udał się do kina nie należy do produkcji które normalnie by obejrzał. Widzicie zwierz podobnie jak większość krytyków filmowych omija produkcje komediowe z Adamem Sandlerem szerokim łukiem. To nie jego rodzaj humoru, nie jego rodzaj prowadzenia narracji filmowej, nie jego aktorzy, nie jego kino. Ale skoro udał się do kina (zwierz dostał zaproszenie a bardzo nie lubi kiedy zaproszenia się marnują) na Rodzinne Rewolucje – film z Adamem Sandlerem i Drew Barrymore to stwierdził, że spróbuje sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego komedie Sandlera cieszą się wśród pewnych widzów olbrzymim powodzeniem i dlaczego wciąż produkuje się nowe nawet wtedy kiedy kolejne filmy zdobywają worki Złotych Malin. I wiecie co – wyszło zwierzowi coś zdecydowanie ciekawszego niż zwykłe narzekania na poziom filmu.
Rodzinne Rewolucje to nie kolejne Nie Zadzieraj z Fryzjerem czy ponoć absolutnie przekoszmarne Jack i Jill. Tym razem mamy do czynienia z produkcją przypominającą raczej 50 pierwszych randek – czyli z filmem który jest zawieszony gdzieś pomiędzy rubaszną komedią a filmem rodzinnym. No właśnie – jedną z pierwszych rzeczy jaką można zauważyć oglądając Rodzinne Rewolucje to fakt, że ta strasznie głupia komedia bierze jako temat przewodni jeden z najważniejszych problemów współczesnych rodzin – czyli rodziny mieszane – gdzie każdy z partnerów wchodzi do związku ze swoimi dziećmi. Tu mamy rozwiedziona matkę z dwoma synami i ojca z trójką córek. Co ciekawe – w przeciwieństwie do wielu komedii o łączeniu rodzin gdzie już są dzieci – w filmie nie ma ani śladu konfliktu pomiędzy chłopcami a dziewczynkami. Wręcz przeciwnie zdają się całkiem dobrze dogadywać. Za największy problem uznaje film relacje dzieci i rodziców – problem z zaakceptowaniem nowej matki czy ojca. W jednej z nielicznych naprawdę zabawnych scen filmu macochy porównują swoje sukcesy wychowawcze – stwierdzając że jest postęp bo nowe potomstwo poddusza je w nocy poduszką z lekkim wyrazem skruchy na twarzy. Bo prawdą jest to, że łączone rodziny to eksperyment który albo się udaje albo niestety staje się przyczyną nieszczęść.
Rodzinne Rewolucje decydują się iść dość dobrze udeptaną ścieżką zmierzającą do dobrego zakończenia. Trzy córki radośnie zaakceptują wizje nowej matki, synom przyda się ktoś kto będzie dla nich zastępcą ojca – bo choć w ich przypadku ten żyje i ma się całkiem dobrze to nie chce poświęcać czasu synom. I tylko potencjalni nowi rodzice nie mogą się za bardzo dogadać choć oboje zgadzają się ze sobą że dzieci są dla nich priorytetem. I prawda jest taka, że pod pozorem komedii trochę romantycznej sprzedaje się dość tradycyjne rodzinne wartości oraz dość mocny przekaz – rodzice powinni się swoimi dziećmi zajmować, szukać ich szczęścia i spędzać z nimi czas. Zwierz musi przyznać, że nawet jeśli odrzuca go nieco sposób w jaki ten wniosek wysnuto, oraz pewna sugestia, że ani samotne matki ani ojcowie nie dadzą sobie rady z wychowaniem dzieci (choć tu słusznie przydzielono im dzieci płci odmiennej – po to by wniosek ten nie brzmiał aż tak tradycyjnie) to jednak zwierz nie dziwi się że współcześnie ludzie szukają trochę potwierdzenia że rodzina jeszcze ma sens. Zanim zaczniecie się zastanawiać nad tym czy zwierz nie wydziergał sobie moherowego beretu zwierz spieszy donieść, że dla niego rodzina ma bardzo szeroką definicję zapewne daleko wykraczającą poza konserwatywną wizję matek, ojców i dzieci, ale rozumie, że zwłaszcza w Stanach (gdzie procent rozwodów jest spory) takie produkcje podnoszą na duchu. Przy czym nie ulega wątpliwości, że mamy tu do czynienia z taką cukierkowo wyidealizowaną wizją świata – która jednak chyba odpowiada marzeniom licznych macoch i ojczymów o tym, że udaje się na nowo sklecić rodzinę z rozsypanych kawałków. Najwyraźniej jednak potrzebną – bo w afrykańskim hotelu gdzie nasi bohaterowie biorą udział w weekendzie dla takich właśnie rodzin – widzimy pełen przekrój społeczny – sugerujący, że próba sklecenia rodziny na nowo to problem całego społeczeństwa.
Przy czym film jakby boi się samego siebie. Tak jakby gdzieś istniał spis obowiązkowych prostackich dowcipów które trzeba było umieścić w filmie. Ilekroć scenarzyści łapią się na tym, że udało im się zamieścić w scenariuszu coś autentycznie zabawnego, albo tak surrealistycznego, że śmiesznego (bohaterowie wybierają się do Afryki gdzie co rusz ich poczynania komentuje pojawiający się nagle jak z powietrza chórek wykonujący tradycyjną muzykę afrykańską połączoną z soulem) natychmiast wrzucają coś nawet nie chamskiego co prymitywnego – jakby bali się, że nie daj boże nakręcą komedię która nie będzie budziła w widzu zażenowania. Podobnie z postaciami czy nawet konkretnymi scenami – jeśli głupiutka sąsiadka przy stole, która zdaje się być jedynie łatwym łupem nowego męża okaże się sympatyczna i naprawdę zabiegająca o akceptację swojego pasierba to natychmiast zostanie to skontrowane jakimś kretyńskim żartem z kopulującym nosorożcem. I taki jest cały film – ilekroć funduje zabawną scenę natychmiast spieszy z czymś trudnym do oglądania, ilekroć wyrwie się z kieratu filmowego schematu wraca w następnej scenie do kliszy. To czyni z oglądania filmu przedziwne doświadczenie – każąc się zastanawiać dlaczego twórcy filmu – których stać na całkiem zabawne sceny czy linijki dialogu tak bardzo dbają by zniknęły one pod górą kinowej chały. Jakby z góry zakładali że skoro film nie spodoba się krytykom to należy wrzucić doń jak najwięcej scen które utwierdzą niechętnie nastawionych do filmu ludzi negatywnie.
Zresztą Film dość boleśnie cierpi na brak węzła dramatycznego – historyjka jest w sumie prosta i zmierzająca do dość jasno rysującego się od samego początku zakończenia. Scenarzyści filmu nie postawili bohaterom żadnych przeszkód – co prawda ich znajomość zaczyna się na bardzo nieudanej randce, ale nie ma klasycznego w komediach romantycznych, wielkiego kłamstwa czy pominięcia które zwykle trzeba odkręcać pod koniec. Bohaterowie szybko znajdują wspólny język i dość szybko widzimy że mają podobne priorytety i ogólnie mają się ku sobie. Paradoksalnie gdyby film poszedł tą drogą powszechnej zgodności wypadłby chyba mniej schematycznie niż próbując pod sam koniec znaleźć jakikolwiek dramat. No bo dramatu tu nie ma tak bardzo że ostatnie kilkanaście minut filmu zdaje się po prostu zbędne. Ponownie wydaje się, że scenarzyści – którzy przez cały film karmią nas sztampą nie są w stanie przełamać pewnego schematu – i mimo, że scenariusz prosto zmierza do niesłychanie prostego zakończenia, próbują zastąpić je innym – całym złożonym z klisz. Co oczywiście nuży widza i każe sobie zadawać pytania – po co? Zwłaszcza że jedyny pseudo dramatyczny wątek jaki udało się stworzyć to pytanie czy nie lubiący grać w baseball syn bohaterki pozbędzie się lęku przed grą. Zwierz nie do końca był w stanie zrozumieć ten sposób rozumowania w którym zamiast pozwolić dzieciakowi rozwijać inne zdolności (film wskazuje że jest on doskonałym gimnastykiem choć nigdy wątku nie rozwija) każe się mu grać w baseball. Skoro jest marny w tą grę to po co się męczy? To tak strasznie amerykański wątek że zwierz wyszedł z kina zastanawiając się niczym po największym thrillerze – dlaczego to takie ważne by dobrze odbić piłkę w czasie rozgrywek sportu którego się nie lubi. Najwyraźniej zwierz nie jest pewnych rzeczy w stanie pojąć.
Zwierz tak sobie pisze – szukając nieco innego podejścia do filmu bo trochę głupio iść na film z Adamem Sandlerem i skarżyć się, że obejrzało się film z Adamem Sandlerem. Zresztą kariera tego komika jest dla zwierza pewnym ewenementem – albo dowodem na to, że jednak zbyt często przyjmujemy, że nasze poczcie humoru i poczucie humoru amerykanów jest dokładnie takie same. Zwierz może się mylić ale wydaje się, że Sandler to jeden z tych komików którzy doskonale wiedzą do kogo kierują swój humor. To nie są filmy dla krytyków, kinomaniaków czy przedstawicieli klasy średniej. Sandler kieruje swoje komedie to tych mieszkańców US którzy nie siedzą i nie oglądają ciągiem nowej oferty Netflix czy HBO. Jeśli spojrzy się na zawody wykonywane przez Sandlera w jego komediach to łatwo znaleźć pewien wspólny mianownik – nie ważne czy strażak czy kierownik sklepu ze sportową odzieżą – ważne że ciężko pracujący Amerykanin. Dla którego najważniejsza jest rodzina – bo motyw rodziny i jej znaczenia przewija się w tych komediowo/familijnych produkcjach z Sandlerem od dłuższego czasu. Może się to nam nie podobać – i zwierzowi niesłychanie często się nie podoba – ale są to filmy które zdają się spełniać bardzo konkretne zapotrzebowania bardzo konkretnej widowni – bardzo dalekiej od tej dla której pisze się recenzje filmowe. Przy czym jak może wiecie to kolejna komedia która próbuje przedstawić nam Drew Barrymore i Adama Sandlera trochę jako Meg Ryan i Toma Hanksa średnich filmów komediowych. Zwierz nie jest w stanie pojąć dlaczego tych dwoje wciąż obsadza się razem – bo zdaniem zwierza nie stanowią jakoś szczególnie dobrze dobranego duetu. Z drugiej strony – jest to istotnie taka bardzo amerykańska para gdzie bohaterka jest ładna ale nie za ładna (dostaje zresztą w środku filmu sukienkę która ma ją zamienić w piękność i nie jest jej w tej sukience dobrze) zaś on porusza się po ekranie głównie w różnych odmianach dresu. Natomiast zwierz musi tu dodać, że jakkolwiek postacie dzieci są napisane strasznie nierównomiernie (z piątki dzieci charakter ma może trójka) to dzieciaki całkiem dobrze grają – zwłaszcza dziewczynka grająca najmłodszą córkę bohatera Sandlera jest znakomita. Zresztą dla tych którzy będą chcieli się przekonać – zagra w ostatniej części Igrzysk Śmierci.
Niektórzy mogliby zarzucić zwierzowi, że pisze tą recenzję z wyższością. Zwierz ma nadzieję, że nie będzie tak zrozumiany. Bo widzicie jak rzadko kiedy zwierz ma wrażenie, że po prostu nie tyle film jest zły (choć gdyby skorzystać z jakichś wyznaczników oceny produkcji filmowych to jest to film co najwyżej bardzo średni) ale tak bardzo nie trafiający do zwierza. Ale nie był nigdy dla zwierza robiony. To jest jedna z najtrudniejszych rzeczy jakie trzeba przed sobą przyznać pisząc o filmie. Niezależnie od tego jak wielką zwierz czerpie przyjemność z wyzłośliwiania się na część produkcji to jednak zawsze przychodzi czas kiedy trzeba z ręką na sercu przyznać, że największą pomyłką była nasza obecność na sali filmowej. Bo zwierz jest przekonany (a nawet ma dowód w postaci podsłuchiwania i obserwowania reakcji widowni), że przy nieco innej wizji świata, kina czy poczuciu humoru, to nie byłby taki zły film. I jeśli będziecie się nad nim zastanawiać to zwierz dobrze radzi zadać sobie pytanie czy to produkcja dla was. Bo w sumie jakby się nad tym zastanowić – całkiem sporo osób lubi takie familijne schematyczne produkcje z powrzucanymi to tu to tam żenującymi dowcipami. Na takiej samej zasadzie część z nas odlicza dni do premiery kolejnego filmu o super bohaterach a część w ogóle nie jest zainteresowana tematem. I zwierz im jest starszy i mądrzejszy tym bardziej uczy się te różnice dostrzegać. Bo choć nie oznacza to, że zły film zamieni się w dobry, to zmienia to reakcję na nieudaną produkcję. Jako że Rodzinne Rewolucje to nie kino zwierza może im pozwolić na to by go nie bawiły, gdyby jednak należały do produkcji przez zwierza wyczekiwanych – wtedy nie miałby żadnej litości. A tak może powiedzieć z czystym sercem – jeśli lubicie filmy z Adamem Sandlerem to spokojnie możecie się udać do kina.
Ps: Zwierz oglądając film rozpoznał znanego gracza w krykieta. Co jest przejawem jakiejś przerażającej ilości zbędnej wiedzy w głowie zwierza bo zwierz nie interesuje się krykietem.
Ps2: Dziś powinien zwierz wrzucić wpis na Seryjnych więc Stay Tuned.