Dawno żaden film nie pozostawił mnie tak rozdartą jak „Saltburn”. Z jednej strony – mamy do czynienia z produkcją zrealizowaną na tyle sprawnie, że sam seans jest przyjemnością. Z drugiej, to historia złożona właściwie wyłącznie z fabularnych klisz, która nie ma do zaoferowania nic czego byśmy wcześniej nie słyszeli. Co więcej, pokazuje jak łatwo historię „przeciw bogaczom” przejąć klasie uprzywilejowanej.
Nasz główny bohater Olivier, jest studentem w Oxfordzie. Nie jest szczególnie lubiany, od samego początku wydaje się wyobcowany i przygląda się z boku życiu studenckiej elity. Nie ma wątpliwości, że na tej prestiżowej uczelni, ten kto wie, jak się zachować i ma odpowiednie znajomości, natychmiast trafi do zamkniętego kręgu zaufania. Kręgu, który przypomina, że demokracja, demokracją, ale w wielkiej Brytanii wciąż jest taka klasa społeczna do której się nie przebijesz. Oliviera fascynuje przede wszystkim Felix, uroczy i przystojny młodzieniec. Nie dziwimy się fascynacji Oliviera. Felix ma w sobie wszystkie te cechy, które sprawiają, że chce się mu rzucić pod nogi cały świat. I cały świat pada u stóp Felixa, bo ma on wszystko czego można chcieć – jest przystojny, wrażliwy, popularny, zamożny i dobrze urodzony.
Oliver powoli wkrada się w łaski Felixa – grając głównie na jego współczuciu czy nawet lekkim poczuciu winy. Nie trzeba wiele, by dostał zaproszenie do Saltburn. Rodzinnej posiadłości, która jest fizycznym symbolem statusu rodziny Felixa. Oto bowiem mamy do czynienia z olbrzymią posiadłością, pełną zabytków i wciąż jeszcze koniecznej w takich przybytkach służby. Rezydująca w niej rodzina to klasyczna współczesna arystokracja. Ich życiem rządzi masa niepisanych zasad, skrytych pod pozornym luzem. Są na tyle wysoki w społecznej hierarchii, że nie muszą się za bardzo przejmować tym co kto sobie pomyśli. Stąd łączą oglądanie głupich amerykańskich filmów, z wieczornymi kolacjami, na które trzeba zejść pod krawatem, radosną paplaninę, z niepisanymi schematami zachowań, znanymi tylko tym, którzy do ich klasy przynależą. Nikomu nie muszą udowadniać swojego statusu, ale bardzo pilnują by każdy znał swoje miejsce. Pod przykrywką uprzejmości i gościnności, zawsze kryje się groźba utraty przywileju. Nikt tu nie zostaje wyproszony oficjalnie, ale zawsze może się okazać, że rano trzeba posiadłość opuścić.
Przyglądając się Olivierowi od początku nie mamy wątpliwości, że bardzo chciałby być tego świata częścią. Co więcej, szybko dostrzegamy, że z łatwością rozgrywa całe towarzystwo. Tu komplement, tam dowód na znajomość odpowiedniej formy, gdzie indziej – trzeba kogoś uwieść, zwieść czy wyprowadzić z równowagi. Oliwier, znajduje się w tym świetnie, i choć jego motywacje nie są nigdy jednoznacznie wyłożone, to raczej nie potrzebujemy podpowiedzi, by zdać sobie sprawę, czego chce. Sam bohater od początku wydaje się z resztą niezwykle metodyczny w swoich działaniach. Co prawda raz czy dwa potknie się o kulturową różnicę, ale ma nad swoimi gospodarzami przewagę – widzi ich słabości dużo lepiej niż oni jego. Stąd, radosne lato szybko zamienia się w koszmar, a reżyserka do samego końca chce byśmy mieli mieszane uczucia względem Oliviera. A dokładniej, byśmy zastanawiali się ile z tego to fascynacja, ile pożądanie a ile zazdrość. A może wszystko na raz.
Emerald Fennell, reżyserka i scenarzystka filmu, niezwykle sprawnie składa scenariusz z elementów już znanych. Bo przecież ani ta karykaturalna wizja brytyjskiej klasy wyższej nie jest niczym nowym, ani też opowieść o tym co się dzieje, gdy do tego świata wchodzi ambitna jednostka z klasy niższej (niższej nie oznacza tu jednak robotniczej raczej „Upper middle class” – czyli wyższą klasę średnią, którą od mieszkańców Saltburn i tak dzielą lata świetlne przywileju). Nie jest nowością też postać Oliviera. Jego ambicja, wampiryczność, seksualne niedookreślenie, pozorne słabości, które wykorzystuje przeciwko tym, którzy chcą zaoferować mu współczucie. Wszystko to było, chyba najlepiej pokazane w wydaniu Toma Ripleya w powieściach Patricii Highsmith. Bo też oglądając „Saltburn” cały czas ma się w głowie katalog innych filmów i odwołań – jak chociażby „Powrót do Brideshead” czy „The Go-Between”. To rozpoznawanie tropów jest pod wieloma względami przyjemne, pozwala się zrelaksować i oglądać ich nową interpretację. Jednocześnie jednak – aż do samego końca czekałam na coś czego nie znałam czy się nie spodziewałam. Nic takiego nie znalazłam.
Satysfakcja z oglądania „Saltburn” wynika głównie ze sprawności reżyserki. Film ma doskonałe tempo, dobrze przeplata sceny napięcia, z takimi które są bardziej komediowe. Z resztą to film, w którym znajdziemy kilka fantastycznych scen – jak tak z jedzeniem lunchu w bardzo dramatycznych okolicznościach. Przy czym, niektóre z tych scen, aż krzyczą „Zobaczcie jak to ciekawie pomyślane”, jakby reżyserka nie wierzyła, że docenimy je na własną rękę. Jest to też film po prostu bardzo ładny, z wieloma doskonałymi kadrami, świetnym wykorzystaniem koloru, jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych od dawna. To wszystko sprawia, że seans jest niemal magnetycznie przyjemny. Na pewno pomaga też obsada. Barry Keoghan, korzysta z całego swojego aktorskiego arsenału, by zagrać swojego wampirycznego bohatera. Wychodzi mu to doskonale, zwłaszcza, gdy pomiędzy jego niewinnym wyrazem twarzy a pięknymi oczami, pojawia się ta sprzeczność, gdzie nie mamy wątpliwości, że całe zagubienie to tylko gra. Jacob Elordi jest idealnie obsadzony jako Felix, ten piękny młodzieniec, którego nic złego spotkać nie może. Jego Felix ma być obiektem fascynacji, pożądania, ale też uprzedmiotowienia, i rzeczywiście – ilekroć kamera się prześlizguje po pięknym obliczu i ciele aktora, tylekroć czujemy, że ta fascynacja Oliviera jest toksyczna. Richard E. Grant i Rosamund PIke, grający rodziców Felixa, mogliby mieć swój własny film, są tak świetni jako pozornie wyluzowani i głęboko egocentryczni ludzie z klasy najwyższej. Zwłaszcza Rosamund Pike byłszczy w tym filmie w każdej pozbawionej większego sensu wymianie zdań.
Widziałam wiele uwag, że film ma sporo szokujących scen. Osobiście, miałam wrażenie, że aż tak szokująco nie jest. Być może, to przekonanie, że przekracza się tu jakieś granice wynika z prostego faktu, że film Fenell opuścił swoją zwykłą grupę odbiorczą i zainteresował szerszą widownię. Z całą pewnością nie dzieje się tu nic czego byśmy w kinie nie widzieli wcześniej. Z resztą nawet tam, gdzie reżyserka chce nas szokować, robi to w taki sposób by nie stracić estetyczności swojej wizji. Więcej, zawsze dba by światła, cienie i kadry układały się tak by nic nas za bardzo nie poruszyło i nie zniechęciło. To film, który nigdy nie traci swojej wizualnej i narracyjnej spójności, co jest plusem, ale jednocześnie – oznacza to, że nigdy nie wyrywa nas z bardzo estetycznej wizji świata. Pod tym względem szok może być tylko pozorny, a poczucie dyskomfortu – nigdy nie na tyle duże byśmy odwrócili wzrok od ekranu.
Teoretycznie film wpisuje się w popularny w ostatnich latach schemat „eat the rich” – krytyki najbardziej uprzywilejowanych grup społecznych. Piszę teoretycznie, bo warto w tym przypadku zadać sobie pytanie kto opowiada nam tą historię. Emerald Fenell, mówi do nas z bardzo określonego miejsca. Już przyglądając się scenom rozgrywającym się w Oxfordzie naszła mnie myśl, że to musi być opowieść snuta choć trochę z wewnątrz tego środowiska. Wikipedia potwierdziła moje przeczucie – Fenell studiowała na Oxfordzie. Kilka dalszych kliknięć zaprowadziło mnie do informacji, że jej ojciec jest słynnym złotnikiem i jubilerem, który między innymi ukończył Eton. Mówimy tu więc o głosie, który dochodzi co najmniej z wyższej klasy średniej, która życie elity podpatruje z bliska, czasem być może – ocierając się o nią na przyjęciach czy w czasie studiów. Emerald mówi więc o elicie, bardziej będąc w pozycji Oliviera niż całej szerokiej grupy społecznej, która nigdy by nie przekroczyła progu Oxfordu, bo to cholernie droga uczelnia.
I tu dochodzimy do ciekawej sytuacji. Tak „Saltburn” jest krytyką najbogatszych. Ale wciąż wychodzącą z bardzo uprzywilejowanej pozycji. Można powiedzieć, jest kwintesencją klasowej irytacji na najwyższym stopniu. Możesz skończyć Oxford i mieć olbrzymi talent i nawet – spory kapitał społeczny, ale jeśli nie odziedziczysz pałacu, to nie odziedziczysz pałacu. Mamy tu więc ciekawy przykład narracji o napięciach społecznych, które w istocie – rozgrywają się pomiędzy elitami. Film wyraża w pewnym stopniu frustracje związaną z tym jak zamknięte są granice klasowe (pamiętajmy, że mówimy o specyficznym społeczeństwie Wielkiej Brytanii) ale jednocześnie – mówi głosem bardzo określonej klasy. Swoista zemsta Oliviera nie jest wywróceniem społecznego stolika, czy nawet – apelem o równość.
Im dłużej myślę o „Saltburn” tym bardziej nachodzi mnie refleksja, że film może wyrażać bardzo specyficzną frustrację osób takich jak Fenell. Osób, które są z jednej strony częścią elity – zarówno z urodzenia jak i z własnych osiągnięć (reżyserka ma przecież Oscara) z drugiej – ich dawni znajomi ze studiów, wciąż są wyżej w hierarchii społecznej, nie z racji przymiotów ducha, ale z pochodzenia. Jest to przywilej nie odbieralny, nie podważalny i nie dający się nadrobić. Nie można tej bariery przełamać inaczej niż tak jak robi to Olivier – sięgając po zbrodnię i manipulację. Oczywiście, to nie jedyny klucz interpretacyjny filmu, ale jednocześnie przypominający, że klasowe frustracje nie muszą odbywać się tylko na styku klas niskich i wysokich. Także blisko społecznego szczytu słychać tarcia.
Jak pisałam wcześniej – oglądanie „Saltburn” jest pod pewnymi względami przeżyciem niezwykle satysfakcjonującym. Emerald Fenell jest niezwykle sprawną reżyserką i dobrą scenarzystką. Wie jaką historię chce opowiedzieć i jak to zrobić. Ma też fantastyczną rękę do aktorów, których dobiera idealnie pod nakreślone wcześniej typy. Muzyka, światło, kadry – aż chce się pauzować i robić powtórki. Tylko co pewien czas warto zadać sobie pytanie skąd ten film do nas dzwoni. Być może telefon dochodzi ze środka zamku.