Kiedy piszę do was te słowa jest wtorek. A ja czekam. Jeszcze nie weekend, więc nie ma nowego odcinka „Kruka”, już wtorek więc obejrzałam odcinek „Białego Lotosu”, nie będzie nowego odcinka „Schmigadoon!” aż do czwartku, podobnie jak nowego odcinka „Physical”, po pierwszym odcinku trzeciego sezonu „Cudotwórców” pozostało już tylko wspomnienie. Jakby nie patrzeć – przeniosłam się w czasie. Jestem znów w przestrzeni wielkiego czekania i tylko muszę sobie zadać pytanie – czy jest mi tu dobrze?
Właściwie nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy drobna zmiana zamieniła się w wielki powrót. Podejrzewam, że wpływ miała na to pandemia, ale mam też przeczucie, że w nie mniejszym stopniu przyczyniły się do tego zmagania platform streamingowych. Po wielkim netflixowym eldorado wszystkich odcinków na raz pozostaje coraz bardziej wspomnienie. Albo inaczej – metoda Netflixa coraz mniej jest kopiowana przez inne platformy. Apple Plus TV zwykle zarzuca sieć w sposób perfidny – dwa- trzy odcinki a potem ciężkie czekanie co tydzień na dawkę serialowego pocieszenia. HBO już dawno dostrzegło siłę swoich krótkich intensywnych produkcji serialowych o których wszyscy mówią przez kilka tygodni. Jasne na platformie znajdziecie seriale wrzucane w całości, ale jeśli HBO na czymś naprawdę zależy to każe wam czekać. Trudno się zresztą dziwić – nawet obyczajowe produkcje od HBO wymagają trochę oddechu, nie mówiąc już o detektywistycznych.
Czekanie, które miało zniknąć powróciło – zresztą tym bardziej im bardziej zaangażowaliśmy się w oglądanie Disney Plus. Tu zresztą należy zauważyć, że wyczekiwanie na seriale na platformach streamingowych jest nieco inne niż w telewizji. I to nie dlatego, że dwa pierwsze odcinki „Schmigadoon!” widziałam już cztery razy. Chodzi raczej o obłożenie tygodniowe. Disney przeniósł „Lokiego” z dni tak oczywistych jak czwartek (odwieczny dzień serialowy w telewizyjnej ramówce) czy nawet piątek na środę. Z kolei w Polsce HBO Go pokazuje nam odcinki w poniedziałki zgodnie z zasadą jednodniowego opóźnienia względem amerykańskiej premiery. To wszystko sprawia, że czekanie jest inne – zamiast dnia kiedy objawiało się wszystko na raz dostajemy raczej – codziennie co innego – co znacznie ułatwia śledzenie premier.
Wróćmy jednak do samego aktu czekania który powrócił ze zdwojoną mocą – jak mniemam też po to by ramówki nie świeciły pustkami po wymuszonej covidem przerwie. Powrót do czekania jest specyficznym połączeniem frustracji i ulgi. Frustracji – gdyż człowiek raz rozpieszczony Netflixem nie jest w stanie zrozumieć czemu ma czekać tydzień aż się dowie czy znudzona gospodyni domowa odniesie sukces w świecie aerobiku. Ja chcę wiedzieć to już. Z drugiej – pojawia się ulga – jeśli następnego odcinka nie ma to nie dość że nie ma pokusy by go obejrzeć ale nie ma też ciążącej coraz bardziej na człowiek presji by obejrzeć go jak najszybciej. Tu myślę o czekającej na mnie drugiej połowie serialu „Virgin River” (oczywiście czwartego sezonu), który byłby dużo lepszy, gdyby nieszczęścia nie spadały na bohaterów na przestrzeni kilku godzin ciągłego oglądania. Co więcej – fabularnie jest ułożona tak, że zdecydowanie więcej emocji budziłby gdybyśmy dostali czas na to by się nad nieszczęściami, które dotykają bohaterów mogli nieco zastanowić.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem przypadkiem ekstremalnym. Mało kto w tym kraju ogląda seriale nie tylko dlatego, że chce, ale też dlatego, że to częściowo jego zawód. Ale tym bardziej widzę po sobie – jak wielką presję tworzy dystrybucja sezonami. Presję przede wszystkim związaną z życiem produkcji. Nawet trzymając rękę na pulsie można przegapić rozmowę o serialu. Ot np. od premiery całkiem dobrego młodzieżowego serialu „Young Royals” minęło 19 dni i właściwie – nie ma już o czym rozmawiać, pierwszy odcinek doskonałego „Physical” miał premierę miesiąc temu i spokojnie możemy załapać się na rozmowę, która jeszcze nawet nie będzie dotyczyła finału produkcji. Nietrudno dostrzec, że ta różnica w dynamice zapoznawania się z serialami wpływa na ich odbiór.
To jest ciekawe, bo mam wrażenie, że seriale są dokładnie przykładem na to, że być może nie powinniśmy dostawać wszystkiego czego chcemy. Być może ta gra pomiędzy platformą czy stacją – która ma więcej, ale nie da – jest niczym rodzic który wie, że nie można zostawić dziecka z całą paczką żelków bo będzie mu niedobrze. Bo żeby było jasne – ja chciałabym nie czekać, chciałabym zobaczyć wszystkie te seriale w kilka dni i wiedzieć już wszystko. Ale być może – co przyznaję z największą niechęcią – wcale nie wiem co jest dla mnie dobre. Może Netflix jest jak ta opiekunka, która pozwala dziecku zjeść kiszonego ogórka i popić kawą. Ja wiem, że to ciężko przyznać, ale może jakiś utarty sposób przeżywania kultury nie był tylko kwestią technologii tylko tego jak najlepiej na nas działać.
Cóż dzieliłam się podobnymi refleksjami w swojej książce, ale dziś dopadło mnie jak dynamicznie zmienia się rynek streamingu. Jak coś co miało go najbardziej odróżniać od telewizji – właśnie ta możliwość pokazania całego sezonu na raz, stało się czymś co streaming dzieli i ostatecznie – sprowadza się do różnych strategii przyciągania i utrzymywania widza. Co jest fascynujące, jeśli o tym pomyślimy – to jak bardzo sposób pokazania nam produkcji wiąże się z tym jak platformy walczą o nowe subskrypcje, oraz utrzymanie widzów. Czekając na kolejne odcinki czuję się pionkiem w wielkiej grze, która nie ma zwycięzcy. A najbardziej boli mnie to, że jest wtorek a ja nie mam nic do oglądania. No może poza zaległymi odcinkami „Virgin River”.