Rok 2021 jest dla mnie i dla wielu osób przypominaniem sobie jak niezwykłe potrafią być rzeczy, które w roku 2019 wydawały się wręcz banalne. Wyjścia do knajp, wyjazdy zagraniczne czy impreza urodzinowa. Do tej listy zalicza się także wizyta w kinie, zwłaszcza na nowym filmie Marvela. Gdy dopadła nas pandemia ja sama czułam lekki przesyt historiami o bohaterach. Teraz jednak kiedy logo całego uniwersum pojawiło się na ekranie poczułam miłe poczucie, że pewne rzeczy jednak wracają. Ta wstępna uwaga jest konieczna – nie jestem bowiem w stanie oddzielić tego uczucia od samej oceny „Czarnej Wdowy”
„Czarna Wdowa” to film w mojej opinii spóźniony. Gdyby pojawił się w drugiej fazie MCU byłby idealnym potwierdzeniem, że Natasza jest równie ważną członkinią Avengers co reszta ekipy. Tak się jednak nie stało, a kolejne filmy z bohaterką kierowały jej postać niekoniecznie w najlepszym kierunku. Choć relacje pomiędzy Nataszą a Kapitanem Ameryką uważam za jedną z najlepszych w całym MCU, to nigdy nie daruję scenarzystom koszmarnego rozwijania bohaterki w drugich „Avengers” gdzie wykorzystano chyba wszystkie złe tropy budowania konfliktów i mrocznej przeszłości postaci kobiecych.
Jednocześnie – nie będę ukrywać, że cieszę się, że film powstał i zdecydował się wypełnić kilka luk. Ostatecznie wciąż MCU ma zdecydowanie więcej produkcji poświęconych bohaterom niż bohaterkom (co więcej nie ukrywam – Kapitan Marvel wcale mi się aż tak strasznie nie podobała) więc każdy kolejny mnie cieszy. Plus co jak co – ale Scarlett Johansson swoją bohaterkę zawsze umiała grać doskonale, a ja chętnie cofnęłam się do czasów, kiedy problemy bohaterów nie dotyczyły kwestii kosmicznych ale nieco bardziej przyziemnych – bo warto zaznaczyć, że jesteśmy tu w przeszłości – na poziomie Civil War i jego konsekwencji. To jest mój ulubiony moment w MCU więc ucieszyłam się że do niego wracamy.
No dobrze ale czy był sens robić ten film? Czy wyszło idealnie? Na pierwsze pytanie odpowiem wprost – tak był sens, z wielu powodów, dla mnie najważniejszym jest oddanie bohaterce jej miejsca w świecie Marvela. Jak na bohaterkę która pojawiła się w siedmiu filmach Marvela (a w innych była wspominana) o Nataszy wciąż wiemy zaskakująco mało więc dobrze by jej postać rozszerzyć. Podobało mi się też że „Czarna Wdowa” jako film być może najlepiej pokazuje jak może wyglądać w świecie MCU taka wymienialność pokoleń – bo choć wszyscy wiemy, że Scarlett Johansson już więcej raczej Wdowy nie zagra, to dostajemy od razu odpowiedź, jaka inna młoda aktorka mogłaby zająć jej miejsce w całym uniwersum. Biorąc pod uwagę, że po Avengers: Edngame zmiany są koniecznie – zresztą zawsze będą konieczne żeby utrzymać żyjący świat super bohaterów – to dobry kierunek by przyzwyczajać widzów, że plus minus tą samą postać mogą grać dwie różne aktorki.
A co z samym filmem? Z jednej strony – udało się opowiedzieć historię sprawnie, bez chwili nudy. Widać wyraźnie, że wszystko co widzimy na ekranie musi się rozegrać jako jedna zakończona historia – bo w MCU po prostu nie ma miejsca na nic więcej. Oczywiście jak zwykle dostajemy pół otwarte zakończenie ale jednocześnie – sama fabuła Czarnej Wdowy ma w sobie prostotę pierwszych produkcji Marvela gdy jeszcze filmy nie przypominały długich zapowiedzi innych filmów. Oczywiście sięgamy tu do tajemniczej przeszłości Nataszy. Nic dziwnego – wciąż przeszłość bohaterki wydaje się najciekawszym polem do eksplorowania. Tu poznajemy ją jako młodszą nastolatkę, która wiedzie pozornie idealne życie w Ohio, póki nie okaże się, że cała jej rodzina to tak naprawdę wybrana grupa rosyjskich szpiegów. Potem Natasza i jej przyszywana młodsza siostra trafią na okrutny trening. Ta przeszłość o której bohaterka zapewne chciałaby zapomnieć powraca wraz z młodszą siostrą, która wyjawia straszną prawdę – trenowanie dziewczyn by stały się zabójczyniami wciąż trwa, ale zamiast tylko warunkować je do posłuszeństwa, odbiera się im całą wolną wolę. Tak bardzo że nie mają już nad sobą żadnej władzy. Nie pozostaje więc nic innego jak zniszczyć centrum treningów i ukarać winnych tych nieludzkich praktyk.
Nie trudno dostrzec, że w historii dwa elementy wysuwają się na pierwszy plan. Relacje z rodziną – nawet taką której nie łączą więzy krwi i kwestia wolnej woli, czy w ogóle wolności i decydowania o samej sobie. O ile sam wątek rodziny wychodzi nieźle – Marvel już nie raz pokazywał że dość dobrze rozumie dysfunkcyjną rodzinną dynamikę, i potrafi tworzyć typowo Disnejowskie kino quasi rodzinne, o tyle problemem jest wątek wolnej woli. Głównie dlatego, że jest tu potraktowany w sposób bardzo dosłowny – niemal magiczny – co sprawia, że choć historia próbuje dotknąć czegoś ważnego, to nie jest wstanie wyjść poza komiksową konwencję. Najbardziej widać to na przykładzie postaci Red Guardiana – przyszywanego ojca Nataszy, który jest w istocie radzieckim odpowiednikiem Kapitana Ameryki. W filmie służy on głównie jako element komediowy, nie jest traktowany szczególnie poważnie. Problem w tym, że w niemal każdej scenie widzimy, że przeszedł on nie mniejsze pranie mózgu niż dziewczęta o które toczy się walka. Wciąż nie rozumie dlaczego władze potraktowały go tak a nie inaczej, wspomina swoje (niemożliwe) konfrontacje z Kapitanem Ameryką, i nie dostrzega – co złego zrobił w przeszłości. Film nie wie jak pokazać nam, że wszyscy – czy to super żołnierz, czy to genialna naukowczyni czy ich przyszywane córki są ofiarami tego samego systemu, który ma gdzieś dobro jednostki. Jest tu jakby strach przed tym by pokazać nam jak bardzo straumatyzowane są wszystkie postaci w tym filmie.
Film ma też charakterystyczny dla tego typu produkcji problem z samym finałem opowieści – ostatecznie bowiem ratowanie świata czy sprawy sprowadzać się musi do licznych mordobić, wysadzania statków i niemożliwych powietrznych akrobacji. Mam też problem z tym, że te najbardziej ludzkie z postaci w całym MCU są absolutnie niezniszczalne – patrząc na to co przeżywają nasze bohaterki można dojść do wniosku, że gdzieś w trakcie szkolenia ich kości pokryto adamantium, bo najwyraźniej nie można ich złamać. Rozumiem filmową konwencję ale w tym przypadku wydaje mi się, że ciekawej byłoby zagrać prostym faktem, że to nie są żadne super postaci – jedynie bardzo dobrze wyćwiczone osoby, a nie niemalże mutantki. Z drugiej strony jak podejrzewam, gdyby twórcy poszli w tą stronę mogliby się spotkać z zarzutami, że pokazują postaci słabe.
Nie zmienia to faktu, że film ma niezłe tempo, odpowiednią dawkę poczucia humoru (Florence Pugh naśmiewająca się z pozerskiej pozy Czarnej Wdowy to rzecz przecudowna) i jest powiązane z MCU w odpowiedni sposób – na tyle dużo dostajemy wzmianek o tym co się wydarzyło, że czujemy, że to jeden świat, ale nie czekamy aż Iron-man wyskoczy zza rogu. No i w końcu dowiadujemy się co wydarzyło się w Budapeszcie co jak wiedzą wszyscy fani tych historii – bardzo interesowało wszystkich wielbicieli dwóch linijek z „Avengers”. Nie da się też narzekać na casting. Scarlett Johansson chyba nigdy nie była tak swobodna w graniu Nataszy, Florence Pugh jest doskonałym wyborem – jeśli myślimy o niej w kontekście pewnej następczyni postaci wykreowanej przez Johansson. Nie narzekam też na obsadzenie w rolach „rodziców” – David Harbour wykorzystuje swój komediowy talent i szkoda, że nie dostał kilku nieco bardziej dramatycznych scen, Rachel Weisz jak zwykle sprawdza się doskonale choć wiecie – ja wiem, że to jest wszystko poprzesuwane w czasie, ale oglądanie aktorki która ma 50 lat grającej matkę aktorki która ma 35 lat sprawia, że zastanawiam się – czy ich zdaniem wszystkie 15 latki mają dzieci. Serio ja wiem, że to jest matematycznie możliwe, ale jednocześnie – zauważyłam mechanizm który polega na tym, że po 50 dowolna aktorka może zagrać matkę czy babcie innej dowolnej aktorki. Troszkę mnie to irytuje – nawet jeśli w filmie bohaterek nie łączy realne pokrewieństwo to potem kończymy z takimi rzeczami jak „Mamma Mia 2” gdzie Cher gra matkę Meryl Streep będąc od niej starszą trzy lata.
Wiem, że filmy z bohaterkami – zwłaszcza z super bohaterkami, często proszą się o feministyczną analizę i odczytanie. Można byłoby pewnie temu poświęcić osobny tekst. Można byłoby próbować czytać „Czarną Wdowę” przez pryzmat dyskusji prawa kobiet do decydowania o własnym ciele – bo przecież to jest główną osią konfliktu. Można byłoby też dostrzec, że tej produkcji brakuje tego radosnego „girl power” – „Kapitan Marvel” czy nawet triumfującej kobiecości „Wonder Woman”. Pod tym względem „Czarna Wdowa” wydaje się być nieco bardziej realistyczna. Jakiegoś faceta się sprzątnie z powierzchni ziemi ale szkody przez niego wyrządzone zostaną. Zawsze niezależnie od szerokości geograficznej i światowego porządku będzie zapotrzebowanie na ciała kobiet, po to by wykorzystać je do własnych celów. Film to sygnalizuje, ale jednocześnie – nie próbuje zakończyć całego konfliktu absolutnym triumfem. Życie jest jakie jest a co się złego stało to się raczej nie odstanie. Można walczyć o więcej, można się stawiać ale nie będzie pod koniec fajerwerków. Nie wiem czy produkcja chciała takiego bardziej realistycznego odczytania tego konfliktu ale trochę tak to można postrzegać. Co czyni „Czarną Wdowę” filmem który jednocześnie miga się od jednoznacznie feministycznych scen czy uwag, a jednocześnie wiele z tych postulatów dotyczących bohaterek i ich przeżyć wypełnia lepiej niż filmy, które bardzo chcą nam coś o naturze kobiecej powiedzieć.
Ostatecznie sam film był miły choć nie ukrywam, że moim zdaniem – z zaproponowanych pomysłów dało się wyciągnąć więcej. Jednak jest coś takiego w oglądaniu filmów MCU w kinie co wciąga, co sprawia, że człowiek na chwilę zawiesza nawet połowiczne przywiązanie do logiki i fizyki i po prostu dobrze się bawi. I ja się dobrze na tym filmie bawiłam, było to przyjemne kinowe przeżycie, choć zabijcie mnie czy do następnego seansu (pewnie za pół roku na jakiejś platformie streamingowej) będę pamiętała dokładnie o co w tym filmie chodziło. Inna sprawa, że po latach przekonałam się, że im rzadziej robi się sobie powtórki filmów z MCU tym lepsze się ma po nich wspomnienia. Wciąż jednak film dowodzi, że takie produkcje sprawdzają się najlepiej jako letnia kinowa rozrywka, i chyba nawet pandemia nie jest w stanie tu zamieszać.