Wśród tematów zaproponowanych przez czytelników z okazji dziesięciolecia bloga wylosowałam jeden, który wydał mi się absolutnie intrygujący – seriale o których żałuję, że je kiedykolwiek zobaczyłam. Muszę powiedzieć, że tego pytania nigdy nikt mi nie zadał. A jest ono na swój sposób intrygujące.
Dziś czwarty post z cyklu 10×10 – dziesięć postów na dziesięciolecie bloga. Posty są na tematy zaproponowane przez czytelników i wylosowane z prawie stu nadesłanych propozycji. Tematyka będzie się bardzo różnić. Ale wszystkie będą o tym co czytelnicy zawsze chcieli tu przeczytać.
Zacznę od tego, że wcale nie jest łatwo obejrzeć serial i potem tego żałować, bo w sumie człowiek zwykle nie ogląda dalej serialu który jest tak słaby, że nie sprawia przyjemności – dlatego, kiedy zastanawiałam się nad odpowiedzią na to pytanie doszłam do wniosku, że wcześniej czy później dotyczy ono niekoniecznie całego serialu ale określonych sezonów. Choć nie zawsze. W każdym razie to dziesięć seriali których wolałabym nie oglądać.
21 Jump Street – jakieś kilka lat temu miałam niesamowitą fazę na oglądanie wszystkiego z Johnnym Deppem – było to w tym krótkim okresie kiedy Depp już był popularnym i szeroko lubianym aktorem, a jeszcze nie grał w kółko tego samego, i miał takie fajne CV z mnóstwem niezależnego kina. No ale nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie 21 Jump Street. Postanowiłam wiec serial obejrzeć. Punkt wyjścia jest dość szalony – opiera się na pomyśle, że młodo wyglądający policjanci zaczynają chodzić do lokalnych liceistów by tam śledzić naruszenia prawa, zwłaszcza handlu narkotyków. Przyznam szczerze, że oglądanie młodego Deppa nie było przykre (zwłaszcza że w jednym odcinku pojawia się np. zupełnie debiutujący Brad Pitt!) ale ostatecznie była to olbrzymia strata czasu. 21 Jump Street to taki typowy serial który nie zniósł za dobrze próby czasu i spokojnie można go sobie darować, przechodząc prosto do oglądania filmowych współczesnych rebootów/kontynuacji – zwłaszcza, druga część jest niespodziewanie zabawna. Natomiast ja już zawsze będę mogła mówić że jestem jedną z tych osób które po latach nadrabiały 21 Jump Street.
Gilmore Girls: A Year in the Life – wyprodukowana przez Netflixa kontynuacja popularnego serialu Gilmore Girls jest doskonałym przykładem jak chęć kontynuowania serialu, po jego zakończeniu może zepsuć miłe wspomnienia. Czteroodcinkowy serial wracał do bohaterek Gilmore Girls po kilku latach. Problem w tym, że to co było w bohaterkach w pewnym momencie urocze po latach zaczyna grać na nerwach. Zwłaszcza Rory – wyrosła na bohaterkę której trudno kibicować. Kiedy się z nią rozstawaliśmy kilka lat temu była młodą dziennikarką na progu kariery. Kiedy się z nią spotykamy po latach zachowuje się jakby wszystko się jej na świecie należało, a dodatkowo gdzieś zupełnie zapomniała o jakiejkolwiek moralności. Z kolei Lorelai, z osoby przyjemnej choć złośliwej, zamieniła się w osobę zaskakująco zgorzkniałą, egoistyczną i ogólnie nieprzyjemną. Jestem zła że obejrzałam ten serial bo mam uczucie, że zmienił moje podejście do bohaterów których lubiłam i do ich historii. Postacie którym kibicowałam i życzyłam jak najlepiej ostatecznie mnie irytowały i zupełnie nie wiedziałam dlaczego miałabym życzyć im lepiej niż komukolwiek innemu. Co gorsza serial skończył się cliffhangerem co moim zdaniem było dość średnim zabiegiem – biorąc pod uwagę, że nic nie zapowiada by miały się pojawić kolejne sezony. Wiem, że zdanie które pada na samym końcu serialu miało zakończyć oryginalną serię – i wtedy by pasowało dużo bardziej inż na koniec takiego czteroodcinkowego, krótkiego powrotu do świata serialu.
Sherlock – sezon 4 – jestem olbrzymią fanką dwóch pierwszych sezonów Sherlocka, nawet całkiem nieźle przychodzi mi bronienie sezonu trzeciego. Byłam w stanie dostrzec pozytywne wątki w odcinku specjalnym który niekoniecznie wszystkim się podobał, ale 4 sezon Sherlocka straszliwie mnie rozczarował i wymęczył. Miałam wrażenie jakby twórcy zupełnie stracili wyczucie, co jest ciekawe a co nie, a na dodatek uparli się by w jednym odcinku ujawnić nam jeszcze szerszy, jeszcze bardziej skomplikowany plan łączący właściwie wszystkie wydarzenia z poprzednich sezonów. Do tego – zarówno zagadka jak i jej rozwiązanie niewiele miało w sobie z ducha Sherlocka Holmesa, który zaczął się stawać postacią z sezonu na sezon coraz bardziej magiczną i oderwaną od rzeczywistości. Mam wrażenie, że presja jaka ciążyła na twórcach po pierwszych udanych sezonach była tak duża że za wszelką cenę chcieli zaskoczyć widownię. Ostatecznie jednak, przynajmniej dla mnie, świadomość, że poziom serialu tak spadł, zabrało mi trochę radości z pierwszych sezonów które kochałam w sposób intensywny i niepodobny do moich uczuć do innych produkcji. Dlatego bardzo żałuję, że ten sezon widziałam i muszę się pogodzić z tym, że Sherlock jest serialem jako całość nie do obronienia. I jasne cieszę się, że zobaczyłam pierwsze sezony bo dały mi więcej niż mogłam się spodziewać, ale wciąż myślę, że moje życie byłoby lepsze gdybym tego ostatniego nie widziała.
Fuller House – w latach dziewięćdziesiątych nie oglądałam Pełnej Chaty. Jakoś tak wyszło, że nie oglądałam w młodości seriali. Kiedy Pełniejsza Chata pojawiła się na Netflix uznałam, że spróbuję obejrzeć sobie miły rodzinny serial. Wydawało mi się, że skoro pierwowzór cieszył się takim powodzeniem to musiało być w nim coś ciekawego. Jakie było moje zaskoczenie kiedy okazało się, że serial jest niestrawny – choć obejrzałam cały pierwszy sezon nadal trochę nie wiem jak mi się to udało. Żarty są wyłącznie nie śmieszne, postacie niesamowicie przerysowane, a problemy na które natykają się bohaterowie – tak mało interesujące, że w sumie nie sposób się zaangażować emocjonalnie. Do tego wszystko jest takie sztuczne, że aż dziwi, że taka produkcja w ogóle powstała. Nie ukrywam- żałuję, że spędziłam te kilka godzin na oglądanie pierwszego sezonu. Choć z drugiej strony – przynajmniej wiem, że nic nie tracę. Choć w ogóle to ciekawe – oryginalny serial miał komediowy punkt wyjścia – trzech facetów wychowuje małe dzieci, co więcej dziewczynki. Sytuacja wyjątkowa i rzadko spotykana. Ale w kontynuacji, młode kobiety wychowują, samotnie dzieci – swoich synów i córki. Nie ma tu nic dziwnego i komediowego bo taka sytuacja jest zupełnie codzienna. Więc ten serial właściwie nie ma żadnego dodatkowego elementu komicznego poza założeniem, że mamy się śmiać wtedy kiedy się nam każe. Oglądanie tego serialu jest moim zdaniem specyficzną torturą. Co ciekawe – jest to podobno jeden z najchętniej oglądanych seriali Netflixa.
13 Powodów – wiem, że wiele osób uwielbia ten serial i uważa go za ważny ale ja osobiście szczerze go nienawidzę. Uważam że scenarzyści podeszli do tematu samobójstwa młodej osoby w sposób nieodpowiedzialny, zwłaszcza pokazując je jako w pewien sposób uzasadnione. Do tego mam poczucie, że posunęli się za daleko w chęci szokowania widowni dokładając kolejnych nieszczęść czy mrożących krew w żyłach historii ze szkoły. Jestem zła że obejrzałam ten serial, bo choć uważam za pewien swój obowiązek pisać recenzję takich rzeczy, to jednocześnie ta produkcja rozdrażniła mnie jak mało co. Co więcej drażni mnie jeszcze bardziej uznawanie jej za doskonałą produkcję dla młodzieży. Głównie dlatego, że naprawdę więcej tam udowadniania że samobójstwo jest logicznym wyjściem z sytuacji niż rozsądnego zewnętrznego podejścia do problemów. Zaś w drugim sezonie serial moim zdaniem przeskakuje dramatycznego rekina a co więcej też przekracza granice dobrego smaku. Gdybym serialu nie widziała nie denerwował by mnie tak – zarówno on jak i opinie że to taka doskonała i ważna rzecz.
Kamping – produkcja Leny Dunham dla HBO skusiła mnie obecnością Davida Tennanta w obsadzie. Oglądając tydzień po tygodniu kolejne odcinki cały czas czekałam aż się w końcu doczekam powodu dla którego ten film powstał. Myślałam, że gdzieś tam znajdzie się miejsce na ciekawą puentę czy jakąś podpowiedź dlaczego w ogóle ktoś się zdecydował na taką produkcję. Tymczasem dostałam serial w którym miałam opowieści o grupie mało interesujących, wręcz irytujących bohaterów, którzy nie robili nic ciekawego, więcej zajmowali się głownie wzajemnym sobie dogryzaniem. Miałam cały czas nadzieję, że w końcu po tych ośmiu tygodniach dostanę coś ciekawego – ale nie – całość sprawiała wrażenie, bardzo średniego, poszatkowanego filmy, gdzie doskonałym aktorom nie dano nic ciekawego do grania. Jestem autentycznie zła że dałam się złapać na obietnicę że być może kiedyś tam coś będzie. Jedyne co mnie cieszy to, że serial miał tylko osiem odcinków i nie spędziłam więcej czasu zastanawiając się jak to wszystko się skończy. Co ciekawe ta produkcja amerykańska powstała jako remake produkcji brytyjskiej, której nie widziałam. I to chyba jedyne co wyniosłam z tego doświadczenia – olbrzymią ciekawość jak wyglądała oryginalna historia i czy miała więcej sensu i pomysłu niż to co ostatecznie wyszło z drugiego podejścia.
The Big Bang Theory – gdzieś w brzuchu tego bloga możecie pewnie znaleźć jakąś w miarę pozytywną czy nawet entuzjastyczną recenzję pierwszego czy drugiego sezonu serialu. Od tamtego czasu jednak wiele się zmieniło. Widziałam kilka sezonów (chyba odpuściłam koło ósmego) z rosnącym zażenowaniem i frustracją. Żałuję, że oglądałam ten serial a nawet przez pewien czas go promowałam, bo wydawało mi się wówczas że to takie fajne pokazanie kultury geekowskiej w tej kulturze najbardziej popularnej. Jednak z czasem uświadomiłam sobie, że ten serial nie śmieje się z geekami ale z geeków, i to najbardziej stereotypowo pokazanych. Potem zaczęłam żałować że oglądałam serial który ma tak niesamowicie schematyczne i stereotypowe pokazanie ról kobiecych i męskich. Faceci są w tej produkcji dużymi dziećmi, a kobiety tylko psują zabawę, i zmuszają do zajmowania się poważnymi sprawami, podczas kiedy chłopcy chcą się bawić. Wkurza mnie to jak bardzo postacie mimo, że spędzają ze sobą czas i w sumie wchodzą w związki małżeńskie zupełnie się nie rozumieją i mają ze sobą mało wspólnego. Odcinek w którym Amy nie była w stanie zrozumieć dlaczego wybór konsoli jest dla Sheldona tak ważny był dla mnie przykładem najgorzej pokazanego związku – gdzie jedna strona nie chce nawet wziąć pod uwagę, że dla drugiej osoby może być ważne zupełnie co innego. Co ciekawe mimo, że dziś pałam do TBBT głęboką niechęcią, to bardzo lubię Młodego Sheldona, który jest obecnie jednym z najlepszych i najmądrzejszych seriali komediowych jakie można oglądać.
Off The Map – serial miał być kolejną produkcją Shondy Rhimes gdzie mamy ten sam schemat – grupę irracjonalnie dobrze wyglądających lekarzy i wyjątkowe sytuacje. Tym razem nasi lekarze przyjmowali w klinice gdzieś poza granicą mapy w środku tropików. Tak bardzo w środku, że ku mojemu rozbawieniu – serial nie podawał nawet dokładnie w jakim państwie rozgrywa się akcja informując nas tylko, że dzieje się gdzieś w Ameryce Południowej. Serial nie był jakoś straszliwie zły, ale trochę nie miał pomysłu na to w jaki sposób sprzedać nam zupełnie inaczej te same historie które widzieliśmy już w Private Practice czy Grey’s Anatomy. Oglądałam pierwszy sezon w nadziei, ze twórcy znajdą w końcu jakiś pomysł na to o czym ma być ten serial. Ostatecznie chyba nigdy na to nie wpadli, a produkcja zeszła z anteny. Ja zaś spędziłam sporo czasu zastanawiając się po co w sumie obejrzałam ten serial w którym nie było ani jednego choć odrobinę oryginalnego wątku. Jedyne co mnie naprawdę bawi, to fakt, że dziś już prawie połowa obsady Off The Map pojawiła się w innych rolach w Grey’s Anatomy.
The Good Cop – serial który pojawił się na Netflix jakieś pół roku temu a który pod względem fabularnym i sposobie zagrania powinien znaleźć się w jakieś ogólnodostępnej telewizji w latach 90. Cała historia opowiada o synu – porządnym, pilnującym wszystkich zasad policjancie, który mieszka w jednym domu ze swoim ojcem – kiedyś policyjnym bohaterem, potem skazanym za współpracę z przestępcami. Serial ma być niby sympatyczny i rodzinny ale ostatecznie jest po prostu nudny, wtóry i niedorzeczny. Co więcej sami twórcy zachowują się tak jakby fakt iż jeden z bohaterów łamał prawo – narażając tym życie swoich kolegów oraz osób podejrzanych czy szukających sprawiedliwości, był jakąś drobnostką z przeszłości, która nie przekreśla faktu bycia dobrym człowiekiem. Oglądałam ten serial z rosnącym zaskoczeniem, że można pod przykrywką tworzenia miłej produkcji stworzyć serial tak bardzo pozbawiony logiki, zupełnie nie śmieszny (mimo komediowych ambicji) a przy tym po prostu niemoralny.
Sleepy Hallow – kiedy Sleepy Hallow zadebiutowało w telewizji znalazłam się w gronie fanów tej produkcji. Z początku wydawało się, że ma wszystko czego można chcieć od takiego serialu – był dowcipny, dobrze obsadzony, trochę szalony ale jednocześnie intrygujący. Czerpał garściami z lokalnych mitów, legend i historii. do Tego Ichabod Crane był postacią po prostu dobrze napisaną i dobrze zagraną. Problem w tym, że w pewnym momencie koncepcja serialu zupełnie się zmieniła, potem zaś zmieniła się też obsada, i ostatecznie – koniec produkcji zupełnie nie przypominał początku. To strasznie przykre kiedy ogląda się serial który był całkiem sympatyczny i dawał wiele radości a potem gdzieś po drodze na skutek różnic kreatywnych zmienia się w coś zupełnie innego. Wolałabym w ogóle takiej produkcji nie oglądać niż się na niej zawieść.
To taki subiektywny wybór seriali których żałowałam, że je oglądałam. Jest sporo seriali które mnie zawiodły – wcześniej czy później niemal każdy serial zawodzi – ale nigdy nie żałowałam nawet minuty spędzonej na ich oglądaniu. Jak w przypadku True Blood – ten serial kończy się fatalnie ale ileż dał mi radości wtedy kiedy jeszcze miałam nadzieję, na jakieś naprawdę dobre zakończenie. Przy czym żeby było jasne – kiedy się pisze o kulturze to nie ma żadnego serialu którego obejrzenia by się jakoś niesamowicie żałowało, bo nawet oglądanie produkcji które w jakiś sposób zawodzą mówią nam coś o kulturze popularnej. Dlatego nigdy nie jestem zła że widziałam zły film, bo oglądanie tego co się nie udało jest bardzo ważne w zrozumieniu tego co trzeba zrobić żeby się udało.
PS: Zastanawiałam się jeszcze nad tym czy nie dodać do listy kilku seriali przy których miałam olbrzymie oczekiwania ale gdzie ostatecznie okazały się dużo słabsze jak np. Downton Abbey które miało genialną pierwszą serię i koszmarny skręt w stronę telenoweli po drodze, albo Riverdale które pożegnało się z peronem – ale wciąż pierwsze sezony tych seriali tak mnie bawią, że nie mogę o nich myśleć w kategoriach „żałuję że poznałam”.
Ps2: Jeśli nieopatrznie umieściłam na liście serial który uwielbiacie to nie ma między nami sporu o tyle, że przyjmuję, że produkcja która mnie straszliwie denerwuje, czy każe przemyśleć swoje życie, dla innego widza, w innym momencie może być całkiem dobrym seansem, który coś wniósł do jego doświadczenia.