Mam słabość do Clinta Eastwooda. Nie do Clinta Eastwooda człowieka, nie Clinta Eastwooda aktora ale Clinta Eastwooda reżysera. Głównie dlatego, że ilekroć wydaje mi się, że już wszystko o nim wiem czymś mnie zaskakuje. Plus to jeden z tych reżyserów, którzy biorą kamerę do ręki by o czymś opowiedzieć. Fakt, że Clint w czasie swojej kariery opowiadał tak wiele prostych ale jednocześnie poruszających historii (czasem stojących dość drastycznie w sprzeczności z jego deklarowanym światopoglądem sprawia, że zawsze czekam na jego kolejną opowieść. Na Przemytnika wybierałam się nie po to by zobaczyć dobry film tylko by dowiedzieć się czy Clint ma mi coś jeszcze do powiedzenia. Okazało się, że coś jeszcze do powiedzenia miał.
Bohaterem filmu jest Earl Stone. Earl nie jest bardzo miłym facetem. Prawdę powiedziawszy – to nie jest fajny gość. Czaruś i bawidamek który uwielbia kiedy ludzie go lubią i podziwiają. Niezbyt sympatyczny, i niekoniecznie rozważając głęboko moralne aspekty swojej działalności. Gdyby był dwadzieścia czy trzydzieści lat młodszy, nie chcielibyśmy mieć z nim nic wspólnego. Ale Earl dobiega dziewięćdziesiątki, jest starym dziadkiem (który jednak wcale nie nabrał w czasie łagodnego charakteru i wspaniałych manier) i na jego działania spoglądamy z pewną pobłażliwością którą zarezerwowaliśmy dla ludzi w podeszłym wieku. Gdyby był trzydzieści lat młodszy jego wyczyny jako przemytnika narkotyków być może by nas odrzucały, ale skoro jest starszym panem, to wydaje się, sympatyczny i poniekąd zwycięski – starszy pan, który przez całe życie zajmował się hodowlą kwiatów na emeryturze zostaje jedną z najlepszych mrówek mafii.
Earl przewodzi narkotyki bo jego biznes się posypał – przez Internet. A może przez to, że czasy się zmieniają a Earl niekoniecznie jest w stanie za nimi nadążyć. Jednocześnie – jak już wspomnieliśmy – to nigdy nie był bardzo miły facet. Zawsze wolał pracować niż zajmować się rodziną i teraz na emeryturze podejmuje jakiś ostatni wysiłek naprawienia kontaktów z tymi, których stawiał na drugim miejscu przez całe swoje życie. A ponieważ wyraźnie widać, że inteligencja emocjonalna to nie jest coś co ma w słowniku, postanawia zrobić to w sposób, jak się może wydawać najprostszy – wkupić się w łaski. A skąd wziąć pieniądze? Z pozornie niesamowicie prostej fuchy dla kartelu narkotykowego. Earl wchodzi w ten świat bez zadawania moralnych pytań, bez konfliktów czy refleksji – potrzebuje kasy więc wozi narkotyki, dość dobrze się przy tym bawiąc, bo przecież życie w drodze, za kółkiem zawsze go najbardziej interesowało. A to, że przewozi narkotyki – Earl nie jest człowiekiem który zaprzątałby sobie głowę takimi pytaniami. Ma kasę na ślub wnuczki, i na panienki spraszane do motelu oraz na nowy luksusowy samochód. Nawet jeśli odda coś innym – jak lokalnej świetlicy dla weteranów to tylko po to by zaskarbić sobie sympatię innych. A także dlatego, że lubi wieczory z polką.
Podstawą całej opowieści Eastwooda jest – co może zaskakiwać – specyficzna refleksja na temat wykluczenia i przywileju. Earl może wykonywać swoją pracę, tylko dlatego, że z punktu widzenia miejsca w społeczeństwie jest człowiekiem niesamowicie uprzywilejowanym. Pochylonego do przodu staruszka, z tablicą rejestracyjną informującą, że jest weteranem z Korei, nie zatrzyma policja, nikt nie będzie podejrzewał, że ten przemytnik z motelu to starszy pan który narzeka na dzisiejszą młodzież. Nawet kiedy policjant go zatrzyma potraktuje go z pewną wyższością, a zainteresowanie psa śledczego zlekceważy. Kolor skóry i wiek czynią bohatera niemalże niewidzialnym – a także, niemalże bezkarnym. Bo nikt go nie podejrzewa, nikt nie widzi dość paskudnego faceta, z niejedną wadą charakteru, tylko miłego starszego pana, który nie umie wysyłać smsów. Nawet nie przypuszczając, że przyśpieszony kurs korzystania z komórki pobiera u członków meksykańskiej mafii. Earl może nawet pogadać w barze ze ścigającym go agentem wydziału narkotykowego i czuć się całkowicie bezkarny. Ale tak bezkarność w sumie ma swoją cenę. Earl przestaje być człowiekiem, w oczach ludzi wokół niego nie jest dobrym czy złym facetem. Jest dziadziem, za kierownicą. Niewidzialnym bo wystawionym poza ramy takiego spersonalizowanego spojrzenia.
Ale to też film o wykluczeniu. Pierwszym – tym dość oczywistym. Tak właściwie 90 procent meksykanów w filmie to członkowie mafii. Pokazani zresztą z zaskakująco dużą sympatią – większość z nich jest miła, uprzejma, i gotowa nagiąć zasady dla starszego pana. Jest jednak w filmie scena w której tychże gangsterów zatrzymuje policjant. Zatrzymuje ich nie dlatego, że to gangsterzy, ale dlatego, że są śniadzi w miejscu gdzie wszyscy są biali. Ostatecznie Earl ratuje swoich kolegów – korzystając ze swojego przywileju – sprowadza ich do tego kim w oczach policjanta mają prawo być – robotnikami, pomocnikami zatrudnionymi pod lokalnym hipermarketem. Scena jest doskonała bo w sumie w prosty sposób mówi „Nawet jeśli meksykanie których zatrzymałeś są gangsterami, to jeśli zatrzymałeś ich z powodu koloru skóry jesteś rasistą”. Proste a jak działa. Takich zresztą mniejszych i większych scen dotyczących kwestii rasowych jest więcej. Oczywiście w czasie obławy zatrzymany zostaje bogu ducha winny meksykanin, który przerażony sytuacją powtarza jak mantrę – że nic bardziej niebezpiecznego w życiu mu się nie przydarzy. Earl zaś mknie przez kraj nucąc jazzowe standardy. Bo dla niego spotkanie z policją wcale nie jest takie niebezpieczne.
Jednocześnie jednak Eastwood nie może się powstrzymać by nie pokazywać nam jeszcze jednej przestrzeni w której świat nie jest taki prosty. Oto wrzuca do świata swojego bohatera, który niekoniecznie do niego pasuje. Widząc grupę w skórzanych kurtkach zakłada, że oczywiście są to mężczyźni, ale natyka się na gang lesbijek na motocyklach. Kiedy pomaga zabłąkanej na pustyni czarnoskórej rodzinie wymienić oponę, oczywiście będzie korzystał z niewłaściwego języka. Kiedy zwraca się do pracowników czy nawet ziomków z mafii nie cofa się przed zwrotami dalekimi od tego co jest przyjęte we współczesnym języku. Ale jednocześnie – Earl nie zachowuje się w sposób pełen uprzedzeń. Babkom z lesbijskiego gangu, podpowie co jest nie tak z motocyklem, rodzinie pomoże zmienić oponę, wobec kumpli z gangu czuje prawdziwą lojalność. Eastwood zadaje nam niewygodne pytanie – co z ludźmi którzy są za starzy żeby się zmienić – dostosować się do świata i języka. Czy możemy ich po prostu wrzucić do jednego worka, podpisując „zacofani” czy może jest jakaś przestrzeń na łagodniejszą ocenę – głównie po czynach. Eastwood dość jasno pyta „A co z nami, porządnymi ludźmi, którzy mówią niewłaściwie rzeczy”. I wiecie co – to jest pytanie które zadać trzeba bo odpowiedź nie koniecznie brzmi – zapomnieć i wyrzucić. Bo to wciąż ludzie, którzy – jak sugeruje film – mają tyle szans na zmianę ile im życia zostało.
Co ciekawe – trailer filmu i zresztą wiele recenzji zupełnie omija fakt, że obok wątku bohatera granego przez Eastwooda, jest jeszcze drugi – w którym główną rolę gra Bradley Cooper. Cooper sporo Eastwoodowi zawdzięcza i nawet mam wrażenie, że gdzieś w jego głowie pojawiła się myśl, że mógłby mieć podobną karierę. Ten równorzędny wątek agentów do spraw narkotykowych śledzących kartel jest takim sprawnym powtarzającym się w filmie przypomnieniem, że niezależnie od tego jak dobrze idzie bohaterowi, właściwie jest pewne że wcześniej czy później wpadnie. Eastwood trochę zresztą z nami gra bo w połowie filmu człowiek orientuje się, że bardzo kibicuje dość nie miłemu draniowi który przewozi narkotyki dla mafii. Jest w tym trochę grania na nosie naszej percepcji pozytywnego bohatera. Oczywiście Eastwood nie byłby sobą, gdyby nie dał bohaterowi pola do odkupienia czy wykazania się właściwą postawą moralną ale trochę w tym nie opuszczającej Eastwooda wiary w to, że ludzie mogą robić właściwie rzeczy. Nawet jeśli niekoniecznie stoją zawsze po właściwiej stronie prawa.
Tym co mnie zaskoczyło jest to, że ten film ma bardzo wiele zabawnych scen. Takich autentycznie śmiesznych kawałków. Jak mój ulubiony w którym bohater nuci sobie w samochodzie jazzowy standard, podczas gdy śledzący go członkowie gangu przysłuchują się temu z niesmakiem. Do momentu kiedy sami nie dadzą się ponieść melodii i nie zaczną nucić. Zresztą to jest ciekawe, że choć można byłoby zarzucić Eastwoodowi że tworzy wizję bardzo stereotypową, gdzie właściwie każdy meksykański bohater jest członkiem kartelu, to z drugiej strony – dawno nie widziałam by członkowie kartelu byli pokazani tak ludzko. Niebezpieczni faceci z tatuażami i bronią, szybko zamieniają się w kumpli, o których bratanka można zapytać, którzy gratulują udanego przerzutu, pomagają nauczyć się smsować i zostają prawdziwymi przyjaciółmi. Takimi którzy machają bronią i grożą ale niekoniecznie chcą zabijać. Dawno nie widziałam żeby ktoś tak pozytywnie pokazywał członków gangu, jednocześnie niekiedy grając komizmem całej sytuacji. Bo to trochę jest dowcip pod tytułem „Amerykański hodowca kwiatów przypadkiem został członkiem meksykańskiego gangu”. Choć jest w filmie scena która pokazuje, że tak naprawdę Earl tego życia zupełnie nie rozumie i mimo swoich kumpli jest człowiekiem zupełnie z zewnątrz, który o życiu swoich mafijnych kumpli naprawdę mało wie.
Nie jest Przemytnik filmem idealnym – pod koniec Eastwood trochę zbyt jasno każe swoim bohaterom wygłaszać puentę całej historii. Ale jednocześnie – to się fenomenalnie ogląda. Co więcej – kiedy rozmawiałam ze znajomymi po seansie odkryłam, że te same sceny bardzo wiele osób widzi zupełnie inaczej – co dla mnie jest akurat dowodem na to, że reżyserowi udało się zmusić przynajmniej część widzów do myślenia. Jednocześnie to taki film, który może nakręcić w tym momencie tylko Eastwood. Nie po to by pokazać, że jeszcze może ale dlatego, że kiedy gra swojego kruchego bohatera koło 90 to jest w tym realizm, którego nie da się osiągnąć makijażem. Skoro jestem stary, to co właściwie mi wolno, i jak zmienia się wasza percepcja – pyta Eastwood dorzucając do tego jeszcze kilka scen z pięknymi kobietami jakby chciał wymusić poczucie dyskomfortu. Przecież ten starszy pan ma być uroczym staruszkiem, a nie facetem który chce wrócić do hotelowego pokoju z dwiema młodymi pięknościami. I to nie po to by porozmawiać o różnicach pokoleniowych.
Lubię Eastwooda jako reżysera. Być może dlatego, że kiedy już myślę, że go znam, kiedy wydaje mi się, że już będzie szedł utartą drogą, trochę mnie zaskakuje. Ale też dlatego, że mam wrażenie – że gdybym miała to ująć w pewnych kategoriach, że to jest taki „ostatni republikanin”. Staromodny, głęboko wierzący w amerykańskiej wartości, z dystansem nastawiony do zmian jakie zachodzą w świecie, a jednocześnie przekonany, o tym że człowiek powinien być porządny, i w sumie, że ludzie dzielą się tylko na porządnych i nieporządnych. I jest w tym oczywiście coś koszmarnie staromodnego, i zupełnie nie przystającego do świata zmiany i internetowej dyskusji. Coś co pewnie mieści się gdzieś w przestrzeni pytań o poprawność polityczną. Ale jednocześnie – coś czego nie można zupełnie zignorować. Eastwood cały czas pyta o ludzi.
Ps: Nadal po tylu latach od premiery nie jestem w stanie przejść do porządku dziennego że Eastwood wyreżyserował, „Co się wydarzyło w Madison County” jakby gdybym miała obstawić kto wyreżyseruje jeden z największych wyciskaczy łez dla kobiet w średnim wieku, to Eastwood byłby daleko na tej liście. I jak go nie kochać (jako reżysera).
Ps2: Wiem, że sporo osób zastanawia dlaczego oglądam filmy Eastwooda mimo, że jego poglądu polityczne są jak najdalsze od moich, odpowiedź jest prosta – bo jego filmy są dużo ciekawsze od jego poglądów politycznych.