Raz na jakiś czas ktoś w Internecie postanawia oświadczyć że „Seriale są teraz lepsze od filmów” albo snuje długie wywody o tym jak wszystko co ciekawe dzieje się teraz w telewizji a w ogóle to nic nie ma w kinach. Sporo jest też refleksji nad tym jak to się dawno nie było w kinie zaś jest się na bieżąco ze wszystkimi serialami. Czy to prawda? Czy seriale są lepsze od kina? A może – jak to często bywa – patrzymy na świat nie do końca obiektywnie.
Zacznę od razu od stwierdzenia, że nie jestem osobiście bardzo przekonana, do robienia jakichkolwiek porównań między filmem a serialem. Obie formy choć pozornie bardzo przecież podobne są w sumie – fundamentalnie różne. Co doskonale widać jak zaczniemy się zgłębiać nie tyle w język jakim mówią do nas kino i serial (często niesłychanie podobny) ale w strukturę opowieści. Nie da się ukryć, że kiedy mamy do czynienia z serialem -który ma od kilku do kilkuset odcinków to opowieść snuje się inaczej niż w filmie który ma od półtorej do kilku godzin. Dla mnie to różnica kluczowa – tak daleko idąca że widzę mniej punktów stycznych serialu i kina niż np. powieści i opowiadania. Nie mniej – skoro bierzemy ten przykład literacki – stwierdzenie, że opowiadania są lepsze od powieści wywołałoby w nas poczucie, że ktoś robi nadmierne uogólnienie. Tymczasem zdanie o filmach i serialach spotyka się często z entuzjastyczną aprobatą i odrzuceniem argumentacji, że w sumie nie ma co czynić takich porównań.
Jeśli jednak mamy już zastanawiać się co jest „lepsze” to warto przyjrzeć się argumentacji która takiemu zestawieniu towarzyszy. Zacznijmy od argumentu wysuwanego bardzo często i takiego – najbardziej praktycznego. Chodzi o czas. Wiele osób podkreśla że nie ma czasu usiąść na cały seans filmowy ale ma czas na objerzenie odcinka serialu – zwłaszcza jeśli nie trwa 45 ale 30 minut. To oczywiście prawda – seans filmowy jest dłuższy od obejrzenia odcinka serialu. Ale jednocześnie – zawsze mam wrażenie, że to jest nieco argument czyniony na wyrost. Bo, po pierwsze – coraz mniej osób poprzestaje na jednym odcinku (a dwa odcinki serialu to już jeden film) a po drugie – jasne – jest to rozbite w czasie ale obejrzenie sezonu serialu zajmuje plus minus tyle co obejrzenie filmów nominowanych w danym roku do Oscara (zakładamy że mówimy o średnim sezonie serialu z odcinkami po 45 minut). Innymi słowy – seriale potrafią nam pożreć tyle samo, jeśli nie więcej czasu. Oczywiście – nie chodzi o czas w pojęciu abstrakcyjnym ale o to ile mamy go danego dnia. I tu zastanawiam się dlaczego więcej osób nie korzysta z systemu który Zwierz opanował już dawno – oglądania filmów na dwa posiedzenia. Zdarzało mi się to nie raz i przyznam szczerze – wpłynęło bardzo dobrze na mój odbiór filmu. Nie mniej – sprawa czasu nie jest aż tak prosta.
Warto tu zauważyć, że argument dotyczący czasu pojawia się najczęściej w kontekście wyprawy do kina. Tu rzeczywiście – nie ukrywajmy – wyjście do kina zabiera więcej czasu niż włączenie laptopa czy telewizora. Ale jednocześnie – uczestnictwo w kulturze często wymaga pewnego „poświęcenia” tzn. do kina, teatru, galerii trzeba wyjść. I jasne – nie każdy ma na to czas, ale jednocześnie – uczestniczenie w kulturze poza domem to coś zupełnie innego niż seans przed własnym komputerem. To jaka jest widownia potrafi bardzo wpłynąć na odbiór filmu a jednocześnie – wychodzimy poza doświadczenie filmu i wchodzimy w doświadczenie seansu kinowego – czegoś co jest osobnym zjawiskiem kulturowym. Sprowadzenie wyprawy do kina wyłącznie do pewnej użyteczności czy wydajności (po co iść do kina, jest komputer) budzi mój niepokój, bo jakby – ogranicza doznania filmowe a jednocześnie – stawia pod znakiem zapytania nasze podejście do kultury. W kulturze swoista optymalizacja nie zawsze jest zjawiskiem pozytywnym. Nie mniej – rzeczywiście seriale wygrywają pod względem prostej dostępności.
No właśnie, problemem drugim przy dyskusji o filmach i serialach oraz ewentualnej wyższości produkcji telewizyjnej nad kinową jest pytanie – jaką próbkę porównujemy. Jesteśmy w dość specyficznej sytuacji – o ile dzięki rosnącemu rynkowi platform streamingowych mamy dostęp do światowych seriali właściwie od razu, o tyle w przypadku kinematografii zdani jesteśmy na dystrybutorów i ich wyczucie gustu widowni. Co to oznacza? Ponieważ coś takiego jak serial „niezależny” właściwie nie istnieje (każdy musi nadawać albo stacja telewizyjna albo platforma streamingowa), to dostajemy większość produkcji na równi – Netflix pokazuje nam zarówno seriale kierowane do najszerszej możliwej widowni jak i produkcje które nie mogłyby się cieszyć większą popularnością. Podobnie inne platformy streamingowe – zwłaszcza Amazon – pokazuje nam seriale które można by spokojnie uznać za absolutnie niszowe. Często dostając produkcje z bardzo różnych porządków na jednej platformie trochę tracimy świadomość, że mamy do czynienia z serialami drastycznie różniącymi się pod względem widowni i zainteresowania widzów. Dajmy przykład – taki serial jak „Easy” nie ma najmniejszych szans znaleźć podobną widownię co dajmy na to Grey’s Anatomy – skoro jednak oba są u nas na Netflix, to nie trudno utracić tą perspektywę.
W przypadku filmów jest zupełnie inaczej. Po pierwsze – o tym co trafi do kin decydują dystrybutorzy – odsiewając znaczną część właśnie tych mniejszych produkcji. Po drugie – nawet jeśli mamy dystrybutorów takich jak Gutek Film – sprowadzający do nas najlepsze filmy z całego świata, to ilość kin w których można zobaczyć takie produkcje jest znacznie ograniczona. Każdy kto ma Internet może sobie w Polsce obejrzeć najnowsze produkcje amerykańskich stacji. Nie każdy (jeśli szanuje prawo) ma szansę nie tylko obejrzeć najciekawszych filmów z całego świata ale też dowiedzieć się w ogóle o ich istnieniu. Zresztą nawet kiedy łatwiej po nie wyciągnąć rękę (istnieje całkiem sporo stron z dobrymi filmami w ramach Vod) wcale nie wszyscy się ku temu śpieszą. Dlaczego? Pierwsza sprawa to fakt, że VOD nie jest pierwszym miejscem dystrybucji filmu (poza niektórymi filmami na Netflix i Amazon) więc kiedy już tam dociera nie ma osobnej kampanii promocyjnej informującej, że oto film w końcu można obejrzeć w domu. Zupełnie inaczej jest w przypadku seriali które z dużym hukiem i poinformowaniem wszystkich sprowadza się na platformy.
Weźmy przykład – jednym z zabawniejszych i zadniem wielu widzów i krytyków – najlepszych brytyjskich filmów zeszłego roku była „Śmierć Stalina” – tego filmu nikt nie sprowadził do Polski. Jeśli pojawi się na jakimś VOD – zapewne za rok, pół roku pewnie większość widzów przegapi fakt, że w ogóle taki film był. Swoją opinię na temat tego co w danym roku miało do zaproponowania kino często opieramy na niepełnych danych. I jasne – nie wszyscy mają dostęp do wszystkich seriali, ale raczej nie możliwa jest sytuacja w której serial uznawany w danym roku za absolutnie najlepszy nie trafiłby na któryś z kanałów sieci kablowych (tak jasne brytyjskie seriale mają w Polsce niekiedy opóźnienie ale wciąż – jeśli jakaś stacja je wykupuje to zwykle robi wokół premiery szum).
Mamy już czas, mamy dostępność. Teraz zajmijmy się problemem, który zdaniem Zwierza jest kluczowy. Otóż musimy porozmawiać o tym jak bardzo oglądanie seriali różni się od oglądania filmów. Po pierwsze – mamy kwestię przywiązania i lojalności. Widzowie którzy poświęcili nie kilka ale kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin z bohaterami produkcji serialowych zdecydowanie bardziej zżyty niż z bohaterami filmowymi. Co oznacza, że w pewnym momencie patrzymy na nich zupełnie inaczej – tyle razem przeszliśmy, że stają się dla nas kimś pomiędzy postaciami z serialu a realnymi znajomymi. Oczywiście nie oznacza to, że wybaczymy produkcji każdy fabularny twist, czy słabą grę ale jednak – to zupełnie inny rodzaj uczucia niż w przypadku filmów. Uczucia, które wpływa na ocenę. Druga sprawa – seriale mają dużo więcej możliwości odkupienia swoich win. Doskonałym przykładem jest Mad Men – jeden z niewielu seriali doskonałych od początku do końca. Jednak nawet tu zdarzały się słabsze sceny, gorsze wątki, średnie odcinki. W ostatecznym rozrachunku – serial miał czas by coś poprawić, odkupić winy, zmienić nasze podejście do bohaterów. Film nie ma takiej szansy – zwłaszcza, że twórca nie wie – kreując historię bohaterów jak już odnoszą się do nich widzowie. A nawet jeśli wie i kręci drugą część – w kinie kolejne części opowieści o tych samych bohaterach są traktowane jako dowód braku pomysłów, w serialu – przyjmowane z radością.
Trudno też powiedzieć co to właściwie znaczy dobry serial. To znaczy jasne – mam swoje ukochane seriale, mam seriale które uważam za wybitne. Co nie zmienia faktu – że seriale które utrzymały wysoki poziom od początku do końca – nie ważne czy to produkcje z ambicjami czy też rozrywkowe. Seriali dobrych od początku do końca jest mało. Większość po kilku sezonach zaczyna niestety tracić początkową świeżość i wpadać w dobrze znane koleiny schematycznych rozwiązań. Tu kino ma zdecydowaną przewagę – jasne zdarzają się filmy które zaczynają się nieźle, a kończą zdecydowanie słabiej, ale jednocześnie – rzadko zdarzają się tak spektakularne przypadki jak np. Downton Abbey, które miało fenomenalny pierwszy sezon a potem poszło w takie schematy taniego melodramatu, że nie dało się tego poważnie oglądać. Takich przypadków jest w świecie seriali więcej – nie zawsze winni są twórcy – czasem po prostu działa mechanizm – skoro ludziom podoba się ta historia to ciągnijmy ją daleko poza granice wytrzymałości naszej opowieści. Dlatego, osobiście mam poważny problem z serialami jako tym wyznacznikiem dobrze prowadzonej fabuły – bo niestety zwykle oprócz tego co chciałby powiedzieć twórca mamy bardzo dużo takiego grania z widzami. Zwierz ma zresztą teorię, że min. dlatego pierwsze sezony wielu seriali są lepsze niż późniejsze bo tworząc ten pierwszy twórcy jeszcze nie biorą opinii widzów pod uwagę.
Jest jeszcze jedna sprawa. Język filmu i serialu – o czym wspomniałam, jest jednak nieco inny. Produkcje serialowe rozkładają wątki i emocje nieco inaczej niż filmowe. Jeśli ogląda się wiele filmów i wiele seriali to szybko udaje się nam rozgryźć jakie zagrania stosują twórcy. W przypadku seriali – z racji na to, że jest w nich dużo sformalizowanych elementów odnalezienie identycznych pomysłów, odcinków i tropów przychodzi bardzo łatwo. Nie zawsze te elementy opowieści tak naprawdę służą czemuś dobremu. Doskonałym przykładem jest cliffhanger. Stosują go nawet poważniejsze produkcje – starając się koniecznie utrzymać widza w niepewności, tak by wrócił na następny sezon. Co oznacza, że często odcinki nastawione są na wytworzenie jakiejś dramatycznej sytuacji – zagrożenia życia, wyboru, niedopowiedzenia, tylko dlatego, że w tym świecie zupełnie poza fabułą trzeba upewnić się, że widz będzie zainteresowany. Pod tym względem walka o ciągłe podtrzymywanie zainteresowania widza serialowego negatywnie wpływa na fabułę. W serialu dużo częściej coś musi się dziać niż w filmie. Co ostatecznie kończy się takimi sytuacjami jak w Grey’s Anatomy – serial zaczynał jako historia o młodych chirurgach i zbierał pochwały krytyków. Kilkanaście sezonów później człowiek tylko czeka aż na szpital w którym pracują nasi bohaterowie spadnie bomba.
Czy to znaczy, że seriale są od filmów gorsze? Absolutnie nie. Współczesny serial może sobie pozwolić na rzeczy, które w kinie zdecydowanie trudniej przepchnąć. Punkt wyjścia bardzo wielu seriali jest tak dziwny, że kino nigdy nie zdecydowałoby się na wrzucenie widza na tak głęboką wodę. Pod względem stylistycznym seriale bywają zdecydowanie bardziej wysmakowane niż filmy – a przynajmniej muszą tworzyć spójny stylistycznie świat – skoro widz ma w nim długo przebywać. Seriale bywają też bardziej progresywne od kina. Albo inaczej – popularne seriale kierowane do bardzo szerokiej widowni zwykle są bardziej progresywne niż filmy kierowane do bardzo szerokiej widowni. Fakt, że aktorzy mają więcej czasu na stworzenie swojej roli sprawia, że często kreują w serialach role ciekawsze i bardziej zróżnicowane niż w kinie. Zwłaszcza kobiety mają szansę nareszcie sobie coś interesującego zagrać, bo rzeczywiście seriale zdecydowanie odstają tu od kina. Z drugiej strony – kariery twórców takich jak Bryan Fuller pokazują, że jeśli ma się zbyt szalone pomysły to można bardzo wiele seriali zacząć – ale bardzo niewiele skończyć.
To kolejna sprawa którą warto podjąć. Nad serialami ciąży pewna klątwa otwartych zakończeń – spowodowanych wcześniejszym zdjęciem serialu z anteny. Co sprawia, że bardzo wiele produkcji zapamiętanych jest jako doskonałe min. dlatego, że twórcy nigdy nie zamknęli wątków, nie opowiedzieli swojej historii do końca. Tymczasem ciekawie rozpocząć historię jest zdecydowanie łatwiej niż ją ciekawie zakończyć. Tym samym skasowane seriale nigdy nie musiały borykać się z największym problemem wielu opowiadanych historii – znaleźć jakieś oryginalne zakończenie otwartych wątków. Czasem kiedy po latach twórcy dostają szansę na kontynuowanie tego co rozpoczęli dostrzegamy, że tak naprawdę brak zakończenia był sporą zaletą – trochę to widać w przypadku Firefly i Serenity – serial otoczony jest miłością widzów, film pokazał że być może gdyby było jeszcze kilka sezonów to ta miłość szybko by wygasła.
Na sam koniec coś co wzbudza spore kontrowersje – o czym pisała kiedyś Tattwa w swoim tekście o tym, że TV raczej nigdy nie dogoni kina. Otóż jest rzeczywiście taka kategoria historii i filmowych przeżyć do których seriale w ogóle nie startują. Tu od razu powiedzmy wprost – moim zdaniem nie muszą startować – a przynajmniej chwilowo – nie ma takiej potrzeby. Jasne – są produkcje autorskie (Miasteczko Twin Peaks przychodzi jako pierwsze do głowy, czy Królestwo) ale jednocześnie – wciąż seriale są przede wszystkim rozrywką. Doskonałą rozrywką, często wybitną, ale niekoniecznie będą szły w kierunku filmów które z rozrywką nie chcą mieć nic wspólnego. Nie dostaniecie takiego serialu jak „Call me by yoru name”, bo to nie jest historia na serial. Pytanie które się tu kształtuje – czy seriale rozrywkowe są lepsze od kina rozrywkowego. Tu już odpowiedź jest trochę mniej jednoznaczna. Z jednej strony – chciałoby się powiedzieć – tak całkiem sporo seriali i filmów kierowanych do tej samej kategorii ludzi zdecydowanie różni się od siebie poziomem. Możemy stwierdzić, że Legion jest lepszym serialem o super bohaterach niż np. Ant-Man. Z drugiej strony – film Logan jest lepszy niż serial Agenci Tarczy. Ostatecznie seriale mają swoje wielkie zalety – ale niekoniecznie wygrywają z filmami w tak jednoznaczny sposób.
Jest jeszcze coś o czym kiedyś pisałam a co wciąż widzę i co za mną chodzi. Problemem nie jest poziom filmów. Problemem jest to, że wiele osób przestało oglądać filmy. Nie dlatego, że były gorsze ale dlatego, że oglądanie seriali jest łatwiejsze. Technicznie łatwiej jest włączyć kolejny odcinek polecanego przez wszystkich serialu (warto tu dodać że rzeczywiście na odbiór serialu wpływa to, że znów dzięki streamingowi stało się to doświadczenie bardziej wspólne), niż znaleźć film który się nam spodoba. Ludzie nie nadrabiają starszych filmów, w ogóle poza wielkimi produkcjami nie za bardzo się interesują co leci. Filmy nie są nam łatwo podawane (jak wspomniałam wcześniej – dla niektórych wyprawa do kina jest kłopotliwa, zresztą nie wszystkie kina pokazują wszystko), nie są dostarczane do domu, na komputer przed którym i tak siedzimy (tzn. sporo z nich jest ale ponownie – trzeba wysiłku by poszukać). Moim zdaniem to jest problem, bo seriale – choć naprawdę fajne i miłe (oglądam regularnie od kilkunastu do dwudziestu więc nie mówię z pozycji osoby nie lubiącej tej rozrywki) jednak nie są kinem.
Ostatecznie przychylam się najbardziej do tego by zamiast koniecznie stwierdzać że jedno jest lepsze od drugiego, pamiętać że nie wszystko koniecznie trzeba ze wszystkim porównywać. Tak seriale rządzą teraz duszami wielu widzów. Ale z drugiej strony – kino opowiada nam swoje historie od ponad stu lat, więc trudno się dziwić że straciło posmak nowości. Ogólnie – w ostatecznym rozrachunku – warto szukać dobrych historii, które nas poruszą. A nie postrzegać świat wyłącznie w kategoriach rzeczy lepszych i gorszych.
Ps: Jeszcze jedna sprawa – w Internecie strasznie dużo osób prezentuje tezy w oparciu o swoje doświadczenie a nie w oparciu o analizę sytuacji. W przypadku kultury jest to nagminne. Tzn. wiecie za tym jak funkcjonujemy w świecie kultury stoją dość w sumie skomplikowane mechanizmy. Odnoszę wrażenie, że o ile coraz więcej rozumie to w przypadku zachowań społecznych czy decyzji politycznych to w przypadku kultury wciąż wiele osób żyje w przekonaniu, że wszystko jest kwestią naszych osobistych decyzji i preferencji. Odpowiem poważnie: lol nope.