Hej
Po tygodniach czytania świetnych recenzji i rekomendacji członków rodziny, Amerykańskiej Akademii Filmowej i całego tuzina różnych blogowiczów zwierz postanowił się przemóc i jednak obejrzeć Czarnego Łabędzia. Jego niechęć do obejrzenia tego filmu wiązała się z wciąż traumatycznymi wspomnieniami oglądania ” Requiem dla snu” tego samego reżysera które pozostało w głowie zwierza jako jedno z najbardziej nieprzyjemnych ale i poruszających przeżyć filmowych jakich zwierz kiedykolwiek doświadczył. Na całe szczęście Czarny Łabędź to inna liga – także poruszający, także wzbudzający niepokój ale na całe szczęście bez tego pierwiastka który wzbudzał w zwierzu obrzydzenie ( trzeba jednak przyznać reżyserowi, że bolączki duszy objawiające się w deformacji czy chorobie ciała to jego znak firmowy). Zwierz nie będzie wam sprzedawał tego filmu jako historii o balecie – rzeczywiście tańczy się na ekranie dużo i pięknie ( zwierz nigdy nie był na jeziorze łabędzimi ale musi stwierdzić że akurat na tą inscenizację chętnie by poszedł) ale w sumie dążąca do perfekcji główna bohaterka mogła by równie dobrze sprzedawać samochody i także przy takim sposobie narracji jaki przyjął Darren Aronofsky oglądalibyśmy film z zainteresowaniem. O czym więc jest film skoro nie o dwulicowych baletnicach? Cóż najlepszą odpowiedzią było by chyba – o niejednym. Zwierz musi stwierdzić że największe wrażenie wywarł na nim wątek relacji głównej bohaterki z matką – która całkowicie ją dominuje, nie pozwala jej dorosnąć i popycha córkę w kierunku spełnienia swoich własnych ambicji. Teoretycznie wątek ten widzieliśmy nie raz ale tu jest rozegrany wyjątkowo ciekawie – matka ( zwierz nie rozumie dlaczego nikt nie dopominał się o nominację do Oscara dla grającej tą rolę aktorki) jest zarówno zaborcza jak i opiekuńcza, zaś im dłużej obserwujemy główną bohaterkę tym bardziej zastanawiamy się czy jej podległość względem woli matki nie jest mimo wszystko świadomym wyborem. Idealnym odbiciem tej więzi w domu jest wpływ jaki na baletnicę ma reżyser przedstawienia – on także pragnie podporządkować sobie Ninę, zapewne uwieść i uczynić z niej nową gwiazdę która będzie się zachowywać i tańczyć dokładnie tak jaka sobie wymarzył. Te dwa wątki pokazują w jakiej sytuacji znajduje się nasza bohaterka – nigdzie bowiem nie wymaga się od niej by była sobą – w domu ma być słodką dziewczynką, na scenie drapieżnym łabędziem – nie trudno widzieć w tym prosta drogę do pomieszania zmysłów. I tu po raz kolejny należy się pochwała reżyserowi. To że z Niną jest coś nie tak wyczuwamy od samego początku ( jak zwykle świetnym zabiegiem jest dygocząca kamera podążającą za bohaterką i umieszczenie akcji w wąskich korytarzach gdzie wszystko zdaje się nas przytłaczać) ale oglądając film trudno nam do końca określić co jest halucynacją, co jest prawdą, co jest zdarzeniem zupełnie normalnym. Zwierz złapał się na tym że w pewnym momencie zaczyna myśleć jak bohaterka wszędzie paranoicznie szukając sygnałów obłędu. Gdy ogląda się ten film drugi raz ( co zwierz zrobił) wiedząc już jaką perspektywę należy przyjąć pewne dialogi brzmią zupełnie inaczej a zachowanie części bohaterów ( zwłaszcza Lily) interpretujemy zupełnie inaczej – to sztuka za którą zwierz niezwykle ceni reżysera bo przecież po części o to chodzi byśmy dali się oszukać wizji. Można rzecz jasna zarzucać reżyserowi że ta historia jest nieco zbyt prosta, że zbyt prosta linia wiąże wydarzenia z życia bohaterki z tym co dzieje się na scenie, że wybór akurat baletnicy to wybór zbyt łatwy bo nawet zdrowa psychicznie baletnica wygląda jakby zaraz miała oszaleć. Nie mniej te zarzuty można stawiać jedynie po trzeźwym osądzie projekcji filmu gdy chce się wydać obiektywne sądy. Tymczasem w chwili w której ogląda się film żadna z tych rzeczy nie przychodzi do głowy bo sama historia wciąga i hipnotyzuje każąc zapomnieć o wszelkich niedociągnięciach.
Na sam koniec zwierz chciałby stwierdzić że ktokolwiek odmawia Natalie Portman nagrody z jej rolę w tym filmie musi mieć dość specyficzny ogląd tego czym jest dobre aktorstwo. Natalie zagrała swoją postać tak że czujemy do niej jednocześnie sympatię i niechęć. Jej cichy zawsze delikatny głos budzi w nas ( albo przynajmniej w zwierzu) drobną irytację – podobnie jak reżyser przedstawienia chcemy by zaczęła mówić głośniej by podnosiła wzrok by wreszcie dała się usłyszeć. Doprowadzić delikatność i kruchość do granicy która nie budzi w nas sentymentu lecz niechęć czy zaniepokojenie – to naprawdę wielka sztuka. Myli się więc ten kto twierdzi że Oscary i inne nagrody dostała wyłącznie w uznaniu faktu że nauczyła się tańczyć. Zwierz zgadza się że pięknie tańczy ale może be wahania stwierdzić że jeszcze lepiej gra.
A i jeszcze zwierza naszła taka refleksja oglądając ten film. Że choć może to zabrzmieć niezwykle seksistowsko to chyba jednak bardziej film dla kobiet. Zwierz widzi w nim tyle wątków z jakimi sam spotkał się we własnym życiu ( a właściwie w cudzym bo zwierzowi do rozdygotanych baletnic daleko ) że odnosi wrażenie że jednak jest to historia bliższa życia niż może się wydawać. Pewne dlatego nakręcił ją facet;)