Hej
Zwierz zorientował się, że w swoim przeglądzie filmów około Oscarowych ma jedną niewybaczalną wręcz dziurę. Oto ku swojemu zaskoczeniu (widzicie nawet zwierz bywa czasem zaskoczony treścią własnego bloga), zwierz nie napisał ani słowa o Blue Jasmine. Film Allena szumnie reklamowany w Polsce jako komedia, to jedna z tych produkcji które należą do poważnych i dojrzałych dzieł reżysera. Podobnie jak w przypadku Wszystko Gra, Allen bierze dobrze znaną ramę dramatu (inspirując się Tramwajem zwanym Pożądaniem), ale daje mu własną – oryginalną interpretację. Choć Blue Jasmine na nikim nie zrobi takiego wrażenia jak Wszystko Gra, to jednak allenowska interpretacja dramatu Tennessee Williamssa w czasach xanaksu i funduszy hedgingowych to rzecz naprawdę godna uwagi. I to nie tylko ze względu na istotnie znakomitą rolę Cate Blanchett. Allen jak to ma zwyczaj w swoich poważnych produkcjach bierze nasze wyobrażenie o tym jak historia powinna się potoczyć a potem dzięki subtelnym zmianom to tu to tam daje nam nową niemniej gorzką opowieść.
Kiedy zwierz dowiedział się, że Allen robi film w San Francisco długo zajęło mu zorientowanie się, że powodem tej wycieczki nie jest ciekawość lecz chęć nakręcenia wariacji na temat klasyki amerykańskiego dramatu. To niesamowite jak bardzo unikano tej informacji w materiałach promocyjnych. Plus San Francisco doskonale wyszło w filmie – zwierz dawno nie widział znanego sobie z popkultury miasta pokazanego tak inaczej ale pięknie.
Zacznijmy jednak od tego, że jeśli nigdy nie dało wam było widzieć Tramwaju zwanego Pożądaniem to przed seansem filmu, (jeśli go jeszcze nie widzieliście) zróbcie sobie koniecznie powtórkę. Chociażby po to by móc porównać jak bardzo zmieniły się przez te lata sposoby grania osoby na skraju załamania nerwowego. Ale nie tylko, dlatego – Allen nawiązuje do filmu i do dramatu wielokrotnie i choć nie rozgrywa wszystkich jego wątków to jednak znajomość punktu wyjścia jest tu istotna. Także, dlatego, że Allen w pewien sposób gra naszymi oczekiwaniami względem rozwoju sytuacji. Tak jak we Wszystko Gra gdzie spodziewaliśmy się zakończenia jak ze Zbrodni i Kary tak tu spodziewamy się, że bohaterowie wejdą ze sobą w podobne relacje jak w dramacie. Zresztą początek jest niezwykle podobny. Oto Jasmine przyjeżdża do San Fracisco do siostry. Sama, trafia do ubogiej dzielnicy i wchodzi do mieszkania – za małego, zbyt ubogiego jak na jej gust. Dotychczasowe życie Jasmine lego w gruzach. Wspaniała egzystencja i boku niesłychanie zamożnego przystojnego męża odeszła w niepamięć, gdy mąż okazał się oszukującym wszystkich i zdradzającym ja draniem. Zrujnowanej Jasmine nie pozostaje nic innego jak zająć pokoik u siostry. Jasmin nie ma na siebie pomysłu – chciałaby być dekoratorką wnętrz, ale najpierw musi zrobić kurs komputerowy, żeby zrobić kurs komputerowy musi pracować, jako recepcjonistka u dentysty. Jednak wszystkie jej działania są chaotyczne, zaś ona sama, co chwila odpływa w przeszłość. Tam zaś we wspomnieniach czeka ją wspaniały świat przyjęć i posiadłości, oraz kochający mąż, który rozpieszcza ją ponad życie. Jednak im częściej Jasmine wraca do swoich wspomnień tym częściej widzimy, że w istocie świat, w którym żyła składa się z odwracania wzroku i ignorowania sygnałów – coś, w czym Jasmine przez lata wyspecjalizowała się tak bardzo, że zdaje się sama wierzyć w ten cudowny obrazek przeszłości.
Jasmine żyła w świecie gdzie mogła liczyć na to, że kto inny zajmie się jej problemami. Wystarczyło tylko spojrzeć w drugą stronę.
Jasmine i Ginger są adoptowanymi siostrami. Ginger wciąż powtarza, że ich odmienne koleje życiowe to wina różnych genów. Jasmine to piękna kobieta z wdziękiem i klasą a Gigner typowa przedstawicielka amerykańskiej klasy średniej, która najlepiej wygląda w szortach i kolorowym topie. Ale prawda jest taka, że mimo różnic społecznych czy genetycznych obie bohaterki właściwie chcą tego samego – odpowiedniego faceta u boku. Zwłaszcza Jasmine, która nigdy niczego w życiu nie robiła (w jej powtarzających się monologach wciąż powtarza, że powinna skończyć collage) szuka mężczyzny, który podobnie jak jej były mąż usunie spod jej stóp wszelkie przeszkody. Problem w tym, że żaden mężczyzna nie jest zainteresowany Jasmine. Dentysta, u którego pracuje za biurkiem oczywiście zabierze ją na miłą randkę, ale zaraz potem znajdzie pretekst by się do niej dobierać, tłumacząc jej, że powinna być dumna ze swojego podboju. Z kolei, kiedy w końcu pozna przystojnego zamożnego dyplomatę ten łyknie każde kłamstwo na jej temat. Nawet dość ciepło jednak (mimo romansów) wspominany mąż wykorzysta każdą sytuację do skoku w bok, czego Jasmine nie widzi (albo chce nie widzieć) godząc się na taki koszt bezpieczeństwa. Żaden z filmowych mężczyzn nie jest zainteresowany, kim tak naprawdę jest ta inteligentna i piękna kobieta i zdecydowanie bardziej wolą iluzję tego, kim mogłaby dla nich być. Sama zaś Jasmine, tak bardzo przyzwyczaiła się do oddawania kontroli w cudze ręce, że jest siebie samą gotowa w pewnym stopniu poświęcić by do tego bezpieczeństwa wrócić, (przy czym film tego nie potępia, jakby widząc pułapkę, w jakiej znalazła się bohaterka).
Można się zastanawiać czy Jasmine w ogóle istnieje czy nie jest tylko kreacją, od samego początku do końca ucieczką przed jakimś trudniejszym życiem.
Jednak mimo tych niepowodzeń Jasmine uważa (podobnie jak Blanche), że jej siostra ma fatalny gust, jeśli chodzi o mężczyzn. Typowi przedstawiciele klasy pracującej – kręcący się przy jej siostrze są zdaniem Jasmine zdecydowanie poniżej możliwości Ginger. Zwłaszcza Chili (ucharakteryzowany nieco na Brando z tym białym podkoszulkiem i przylizanymi włosami) chłopak Ginger budzi w Jasmine niechęć. Sama Ginger nie ma zaś wielkich wymagań. Chciałaby miłego faceta, który by nie pił nie krzyczał i pomógł się jej zająć synkami. Właściwie nigdy nie zaczęłaby się za kimś innym rozglądać gdyby nie zachęty ze strony Jasmine. Allen jednak przewrotnie nie decyduje się na rozwiązanie, którego trochę się spodziewamy. Odchodząc zupełnie od wątku, który normalnie przypadał bohaterowi Brando zadaje widzowi pytanie. Kim jest ten miły facet. Wydaje się nam przez chwilę, że Ginger go znalazła – bezpośredni, inżynier dźwięku, szalejący za nią mężczyzna. Jasne nie bardzo przystojny i przebojowy, ale niemalże idealnie wpasowujący się we wszystkie stereotypowe ramy sympatycznego faceta. Ale Happy end czeka na Ginger zupełnie gdzie indziej. I ponownie okazuje się, że mniej udane życie wyposażyło gorzej obdarowaną przez geny siostrę w zdolność adaptowania się do zmiany i przeżywania kryzysów. Coś, czego Jasmine nie ma i co powoli doprowadza ją do szaleństwa. Przy czym Allen obdarł całą historię ze scen dramatycznych. Wszystko toczy się tu spokojnie. Tu przyjęcie, tam zakupy gdzie indziej przyjemna konwersacja przy stole. Zwierz zawsze wyobrażał sobie, że tak właśnie niektórym ludziom kończy się świat – pomiędzy zupełnie normalnymi scenami. Nawet zakończenie Allen obdarł z tego emocjonalnego, seksualnego kontekstu, jakie miało w oryginalnym dramacie. Tu kropla, która przelewa czarę szaleństwa pochodzi zupełnie z innego źródła. Zdaniem zwierza dużo prawdziwszego, pokazującego bohaterkę w zupełnie innym świetle. Zwierz pisze na, około bo jego zdaniem to jednak wpływa na oglądanie filmu, kiedy wszystko się wie z góry. A zwierz nie chciałby go za bardzo spoilerować. Choć z drugiej strony – zwierz nie jest sobie w stanie wyobrazić by oglądając początek filmu nie czuć, dokąd on zmierza. Pewne poczucie klęski wisi nad bohaterką od pierwszych scen, i nie trzeba długo główkować by dostrzec, że nie jest to historia upadku i powrotu.
Obsadzenie Louisa C.K w roli tego sympatycznego faceta to ponowna gra z naszymi skojarzeniami, gdzie brodaty facet z brzuszkiem jest tym bezpiecznym wyborem.
Allenowi nie udałoby się osiągnąć takiego efektu gdyby nie miał do dyspozycji świetnych aktorów. Możecie nie lubić Allena (zwierz wie, że to reżyser specyficzny i nie wszyscy go lubią. Zwierz Allena uwielbia od dzieciństwa), ale trzeba mu przyznać, że jak na to, iż właściwie prawie nie spotyka się wcześniej z aktorami, którzy u niego grają dobiera ich wyśmienicie. Przede wszystkim Cate Blanchett jest w tym filmie absolutnie wspaniała. Granie osoby na skraju załamania nie jest proste. Łatwo przeszarżować, łatwo postaci nie dograć. Tymczasem sposób, w jaki Blanchett w jednej chwili przeistacza się z bardzo pewnej siebie, pięknej wyrafinowanej kobiety w roztrzęsioną istotę, która wyraźnie nie chce być przez nikogo dotykana, która chce snuć swoja historię romantycznego pierwszego spotkania z mężem w winiarni – to jest popis aktorskiego kunsztu. Zresztą Allen napisał jej scenariusz, który w źle zagrany mógłby doprowadzić do katastrofy. Jak w scenie gdzie Jasmine porównuje jakiś obskurny bar w San Francisco z Cannes. Trzeba sporo talentu by z jednej strony wypaść dość naturalnie z drugiej dać widowni sygnał, że bohaterka gra nie tylko przed własną siostra ale i przed samą sobą. Zresztą w tym filmie nie ma jednej Jasmine, zwierz naliczył ich cztery. Jedna ta pewna siebie, stabilna, bezpieczna ze wspomnień. Druga roztrzęsiona bankrutka z planami na siebie pomieszkująca z siostrą. Trzecia kompletnie rozpadająca się osoba, która zaczyna mówić do siebie na ulicy. Czwarta, która próbuje ponownie grać wyrafinowaną, pozbawioną problemów osobę, choć tym razem nie idzie to tak łatwo. Blanchett bez trudu żongluje tymi postaciami, zmieniając się ze sceny na scenę niemal fizycznie. Zwierz życzy jej Oscara, bo to wybitna rola.
Problem Jasmine polega na tym, że właściwie żaden z facetów jej nie kocha. Kocha tylko własną wizję Jasmine
Doskonała jest też (jak zwykle) Sally Hawkins w roli Ginger mniej przebojowej siostry. Wiele aktorek nie umie przekonująco grać kobiet z klasy średniej, zaś Hawkins udało się to idealnie, tak że człowiek nie ma trudności by uwierzyć, że jest taką niezbyt pewną siebie amerykanką z gorzej części San Francisco. Przy czym zwierz z jednej strony od początku ją polubił z drugiej, podobnie jak Jasmine (a właściwie pod wpływem Jasmine) cały czas miał wrażenie, że mogłaby trafić lepiej, gdyby tylko coś zmieniła ruszyła, inaczej się uczesała czy ubrała. Ale Hawkins w przeciwieństwie do Blachett gra postać, która doskonale wie, kim jest i jaka jest. To dzięki temu może wybaczyć fakt, że mąż siostry zdefraudował jej pieniądze zamykając drogę do świetlanej przyszłości. I to jest doskonały kontrapunkt do rozpadającej się na naszych oczach Jasmine. Bo w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że to Sally jest lepiej przystosowana do życia niż jej siostra i to ona otrzymała lepsze geny o ile przyjmiemy, że to w genach jest zapisana nasza zdolność przetrwania.
Chłopak Ginger to „Satn Kowalski którego nie było. To on się w tej opowieści najbardziej zmienił.
Dobrze dobrani są też bohaterowie do ról męskich. Najbardziej zwierzowi podobał się Alec Baldwin, jako powracający we wspomnieniach mąż oszust. Jest coś takiego w Baldwinie, że nie mamy wątpliwości, że rzeczywiście mógłby być w swoim drugim życiu zamożnym bankierem, który z uśmiechem wyciąga od znajomych pieniądze by umieścić je w piramidzie finansowej. Z drugiej strony – wciąż ma tyle uroku, że zwierz nie miał trudności by uwierzyć, że Jasmine mogła bez trudu wierzyć w jego kłamstwa o romansach. Z kolei Bobby Cannavale grający porywczego chłopaka Ginger to jak się wydaje rola obsadzona tak byśmy dali się ponieść naszym skojarzeniom. Patrząc na bohatera spodziewamy się po nim, że okaże się pijącym i bijącym macho, który sterroryzuje wszystkich. Wydaje się, że Allen dokładnie tego chce. Po to by nas pod koniec wywieść w pole. Doskonałym pomysłem było też obsadzenie Louisa C.K w roli Ala tego miłego faceta. Komik rzeczywiście wygląda na pierwszy rzut oka na takiego miłego sympatycznego faceta, który w przeciwieństwie do tych wszystkich umięśnionych przystojniaków z przylizaną fryzurą nie okaże się draniem. Co ponownie jest elementem gry z widzem.
Kiedy wykreśli się z równania sfrustrowanych samców dostajemy doskonały film o dwóch siostrach i dwóch życiowych drogach. I to zwierz w sumie w filmie bardzo lubi
Blue Jasmine nie jest filmem wybitnym, ale jest z całą pewnością filmem bardzo dobrym. Zwierz ceni Allena, bo czegoś on od widza wymaga, zaś jego filmy nie tylko grają z naszymi wyobrażeniami, ale też każą nam sięgnąć do naszego kulturowego zaplecza. Poważny Allen nie ma nam do powiedzenia o świecie nic szczególnie miłego, ale wbrew temu, co można byłoby sądzić niekoniecznie staje po stronie swoich wykształconych nowojorczyków. Wręcz przeciwnie wydaje się, że Allen od dłuższego czasu przestrzega w swoich filmach przed życiem w pewnej iluzji szczęścia. Zresztą zwierz ma wrażenie, że oszukujący samych siebie bohaterowie to zawsze był trochę jeden z powracających częściej wątków twórczości Allena. Możecie nazwać zwierza snobem, ale Blue Jasmine to typ kina, który niesłychanie do zwierza trafia. Z jednej strony naładowany nawiązaniami, z drugiej opowiadający historię, za którą stroi jakaś myśl i która dąży do puenty. Zwierz lubi, kiedy czuje, że autor filmu chce mu coś powiedzieć. I lubi, kiedy inaczej niż w O północy w Paryżu, nie robi tego wprost ustami bohatera, ale dając zwierzowi przestrzeń do własnej Interpretacji. I zwierz jest przekonany, że to właśnie takie filmy jak Blue Jasmin zostają z nim na dłużej każąc się wciąż pytać od nowa ile w moim świecie prawdy a ile zapewniającej bezpieczeństwo iluzji.
Ps: Zwierz nie wie czy nie wprowadzi zasady, że jednak nie pisze tylko o filmach najnowszych, bo pisze mu się dużo lepiej z myślą, że większość z zainteresowanych już film widziała i można porównać wrażenia.
Ps2: Ci, którzy męczą zwierza o recenzję Her – zwierz dziś idzie do kina, ale nie to nie będzie tak, że zwierz dręczony zawsze do kina trafi, wiecie, że nie ma nic gorszego niż recenzent, który nie to, że chce ale musi być na pokazie. To może mieć bardzo nieprzyjemne konsekwencje.