Hej
Zwierz nie był pewien czy napisze o finale How I Met Your Mother osobny wpis, ale przekonał go do tego ciąg pytań na platformie ask.fm jaki zalał skrzynkę zwierza wieczór przed emisją. Jak wiadomo użytkownicy tej platformy są od zwierza nieco młodsi, czytając ich pytania zwierz zdał sobie sprawę, że być może pierwszy raz w życiu pewnej grupie osób kończy się sitcom. Możecie się uśmiać, ale jest coś takiego w przeżywaniu zakończeń wieloletnich sitcomów, co stanowi moment graniczny w odbieraniu popkultury. Dla wielu jest to moment, w którym po raz pierwszy orientują się jak bardzo oglądanie jakiegoś serialu zgrało się z ich życiem. Zwierz pisze od sitcomach, bo to one zazwyczaj bawiąc nas przez kilka lat wytarzają poczucie upływu czasu i zmian. Seriale dramatyczne nie są tak bliskie naszej codzienności, tak spokojnie w niej obecne – ich zakończenia często nam umykają, bo znudziliśmy się formułą kilka lat wcześniej. Ale sitcomom jesteśmy bardziej wierni, więcej im wybaczamy a przede wszystkim – chętniej do nich wracamy. Zakończenie sitcomu – nawet marne pozostawia nas z pewnym charakterystycznym dla odbioru popkultury poczuciem pustki, bez którego nasze zasiadanie przed telewizorem przez lata nie byłoby pełne. To napisawszy zwierz musi powiedzieć, że finał HIMYM raczej nie jest jego zdaniem tym, który pozostawił widzów z poczuciem nostalgii. Raczej przyniósł zawód. Zdaniem zwierza zaś ujawnił największy problem tego chyba jednak zbyt długiego serialu (poniżej oczywiste spoilery do finałowych odcinków).
Zwierz nie twierdzi, że w ostatnim odcinku nie zdarzyło się nic dobrego, ale czuje że autorzy nie zrozumieli zmian jakie zaszły przez te dziewięć lat w ich serialu. (gif stąd)
Widzicie zwierz, mimo, że czasem się na How I Met Your Mother obrażał (i to bardzo) lubił serial za pewne proste, ale silne przesłanie. Ludzie naprawdę się zmieniają i dojrzewają i nie jest to ani złe ani straszne. W serialu zmieniały się właściwie wszystkie postacie w tym chyba najbardziej główny bohater. Ted zaczynał od beznadziejnego romantyka, mimo że pozostał romantyczny to jednak do jego wizji przyszłości każdy sezon dodawał kolejną poprawkę. Ale Ted wcale nie był tym przerażony czy zasmucony uczył się, że w życiu jest inaczej niż sobie wymarzymy. W przeciwieństwie do wielu serialowych bohaterów dojrzewał stają się chyba ciekawszą postacią niż był na początku, (mimo, że trochę stracił zainteresowanie fanów na rzec Barney’a). Sami scenarzyści zdawali się przede wszystkim snuć historię alternatywnego podejścia do wielkiej miłości. Wbrew Hollywoodzkim standardom nie miała ona zdarzyć się od razu, od pierwszego spojrzenia na śliczną dziewczynę w barze. Trzeba było trochę poczekać, pocierpieć, nauczyć się czegoś o świecie i sobie samym by w końcu poznać dziewczynę z marzeń w chwili, kiedy powoli rozumiemy, że nie ma co desperacko szukać drugiej połówki. Zwierz lubił to przesłanie – wydawało mu się, zaskakująco mądrą odtrutką na pewną absolutną wizję miłości idealnej, jaką serwuje nam popkultura. Szukający miłości Ted był mimo swoich szalonych przygód całkiem blisko prawdziwego życia, gdzie ukochana nie jest zesłana przez los, ale po prostu pojawia się któregoś dnia dość przypadkowo w życiu człowieka. Jej mijanie przez tyle lat wyszło Tedowi na dobre, bo kiedy ją spotkałby już na ten nadchodzący związek naprawdę gotowy. Fakt, że serial w ostatnich minutach mówi coś wręcz przeciwnego, stawiając nacisk właśnie na ten wyidealizowany scenariusz gdzie ważne jest to pierwsze spojrzenie i ten pierwszy romantyczny gest, a wszystko inne to tylko perturbacje – trochę zrujnowali całkiem ciekawą wizję tego jak układać się może uczuciowe życie człowieka. To chyba największy zarzut, jaki zwierz ma do tego zakończenia (stąd jest na początku). Zwierz z radością oglądał film o tym, że wielka miłość z filmów nie istnieje, jest za to cnota w czekaniu. Tu zaś dostał scenariusz, który wraca do pewnego banału.
Autorzy przez lata pokazywali nam że bohaterowie serialu zmienili się nie tylko fizycznie. Ale w ostatnim odcinku niestety porzucili te budowane przez lata zmiany.
Drugi problem, jaki zwierz ma z finałowym odcinkiem, to fakt, że scenarzyści nie poradzili sobie z rozbieżnością upływu czasu w serialu i w rzeczywistości. Pewnym elementem w przemianie Teda był chyba najlepszy odcinek 9 sezonu, – czyli Sunrise, gdzie Ted dając Robin odejść od innego żegnał się właśnie z takim wyidealizowanym dawnym związkiem. Robin dosłownie odlatuje zabierając ze sobą jego pielęgnowane przez lata (może trochę wymyślone) wielkie uczucie. Ponownie był to odcinek doskonały, bo pokazywał, że nie trzeba się trzymać przeszłości, wręcz przeciwnie można pozwolić sobie na to by domknąć pewne rozdziały i rozliczyć się z emocjami. Robin odchodziła do innego dając nareszcie Tedowi możliwość otworzenia się na nowe uczucia i związki – w tym ten najważniejszy. Widzowie podobnie jak Ted odłożyli w tym odcinku na bok pewną wizję związku bohaterów, dystansując się do wielkiej romantycznej pary Robin i Ted. Gdy tylko to zrobią Robin wraca, jako ukochana bohatera (a przynajmniej osoba bohatera pożądająca). Oczywiście scenarzyści przekonują nas, że od oglądanych w Sunrise wydarzeń minęło kilkanaście lat. Ale tylko na papierze. Dla widza Ted dał Robin odejść zaledwie chwilę temu, co więcej tydzień temu wszyscy kibicowaliśmy mu kiedy przekonywał Robin, że wcale nie jest dla niej odpowiednim facetem. Teraz zaś oboje mają się ponownie zejść. To poważny scenariuszowy błąd, który sprawia, że romantyczne zakończenie przyjmujemy ze wzruszeniem ramion, podczas kiedy melancholijne rozstanie sprzed kilku tygodni sprawiło, że pokochaliśmy serial na nowo. Cóż, że mówią, iż jesteśmy kilkanaście lat do przodu – dla nas miesiąc temu bohaterowie nareszcie przestali coś dla siebie znaczyć. Kazanie teraz im się zejść jest dla nas zupełnie niewiarygodne. To chyba największy błąd scenarzystów, który sprawił, że zwierz natychmiast pomyślał o Harrym Potterze.
Po trzecim sezonie ludzie by płakali. Teraz część widzów o Niebieskim rogu nawet zapominała i nie ma z nim jakichś większych emocjonalnych związków
Tak moi drodzy jak może wiecie (lub nie wiecie) Rowling napisała ostatni rozdział Harrego Pottera bardzo wcześnie w toku pisania powieści. I nigdy go nie zmieniła. Jeśli czytaliście książki dostrzeżecie to bez problemu. Ten rozdział doskonale pasuje do pierwszych tomów opowieści, ale wyraźnie odstaje od ostatnich. Bohaterowie, o których Rowling pisała ten ostatni rozdział, rozwinęli się przez lata i stali się kimś zupełnie innym. Zwierz zawsze rozumiał sentyment autorki do pewnych rozwiązań a jednocześnie miał wrażenie, że za bardzo przyzwyczaiła się do pewnej wizji, która nie miała już racji bytu. Tak jest z najlepszymi książkami i serialami – bohaterowie wcale nie poddają się woli scenarzystów stając się kimś odrobinę innym niż początkowo zakładano. Dokładnie tak samo jest w przypadku How I Met Your MOther. Zwierz da głowę, że scenarzyści napisali końcówkę bardzo wcześnie być może nie zmienili jej od pierwszego sezonu. Wtedy głównymi bohaterami serialu był Ted i Robin. Wtedy Barney był jedynie zabawnym dodatkiem a Marshall i Lilly postaciami w tle. Taki był układ wtedy i do niego nawiązuje zakończenie, na które zdecydowano się po dziewięciu latach emisji serialu. Problem w tym, że tak naprawdę układ między postaciami się zmienił podobnie jak uczucia widzów i w końcu same postacie (także pod wpływem aktorów) .
Widzicie cały czas oglądając finał zwierz miał uczucie, że ogląda wersję scenariusza z 2006 roku zamiast takiego napisanego w 2014.
Najlepiej pokazuje to regresja w rozwoju postaci Barney’a. Bohater powracający do zaliczania jednej dziewczyny na jeden dzień miesiąca już nie bawi. Przez ostatnie kilka sezonów obserwowaliśmy jak bohater dorasta pokazuje nam swoją inną stronę, staje się kimś zdecydowanie więcej niż podrywaczem. Co więcej stał się dla wielu widzów ciekawszy niż Ted, a obserwowanie jego przemiany – bardziej emocjonalne niż kolejne sercowe porażki głównego bohatera. Miłość Barney’a do Robin ponownie pokazywała, że w człowieku jest potencjał do zmian, że wszyscy możemy dojrzeć, i że nie ma w tych zmianach nic złego. Ponownie – jednym z najważniejszych momentów dla widzów ostatniego sezonu był ten, kiedy Barney przekazuje „Playbook” nowemu pokoleniu, zrywając z dawnym życiem. Wzruszający sposób kończąc pewną przemianę, która zaczęła się kilka sezonów wcześniej. Takie pogodzenie się z dorastaniem to coś, co stanowiło jeden z ciekawszych wątków HIMYM. Nawet, jeśli zwierz może uwierzyć, że jego związek z Robin nie przetrwał, (co jest gorzką, ale ciekawą puentą sezonu poświęconego ślubowi, choć zwierz nie wie, że czy aż tak potrzebną) to jakoś trudno mu uwierzyć w taki krok w tył tej postaci. Zwierz jest przekonany, że zakończenie napisano dla Barney’a z pierwszych sezonów i kazano je zagrać zupełnie innemu bohaterowi z sezonów ostatnich. Zresztą najlepszym przykładem niech będzie fakt, że Neil Patrick Harris ukradł finałowy odcinek wszystkim aktorom sceną z nowo narodzoną córeczką. To scena wspaniała, doskonale zagrana niesamowicie sentymentalna – i pasująca do nowego Barney’a nie tego starego. Trzeba tu przyznać przy okazji, że scena ta pokazuje, że aktorsko Neil Patrick Harris naprawdę przebija sporo obsady i nie dziwi, że to jemu serial przyniósł największą sławę.
Zdaniem zwierza jeśli to jest najbardziej emocjonalna scena w odcinku serialu o czymś zupełnie innym to o czymś to świadczy.
Podobny problem zwierz ma z Marshallem i Lilly. Nudne niepowodzenia Teda z kolejnymi dziewczynami sprawiły, że spojrzeliśmy na tą ciekawą idealną parę innym okiem. Jednak w finale właściwie ich nie ma. Mają kolejne dzieci i Marshall zdobywa kolejne stanowiska zawodowe, ale chciałoby się czegoś więcej. To dwójka najsympatyczniejszych osób jakie są w telewizji i pomysł by znów sprowadzić ich do roli uroczej pary w tle mocno zwierza zirytował. Co więcej zwierz ma wrażenie, że scenarzyści sypiący tragediami na lewo i na prawo, uczynili ich tak idealnymi, że nie dostali oni naprawdę odpowiedniego zakończenia. Zwierz nie życzy im źle, ale to ich wyidealizowane życie zdaje się być napisane na odwal się. Być może trzeba było im zafundować naprawdę wielką zmianę w życiu. Coś, co by nadało ich wątkowi jakiegokolwiek charakteru. Na sam koniec pozostaje Robin. Zdaniem zwierza wizja Robin podróżującej, zdobywającej kolejne reporterskie szlify ale oddalonej od grupy i od Teda, jest zgodna z tym jak postać prowadzono wcześniej. Ale ona też się zmieniła. Im więcej się o niej dowiadywaliśmy tym trudniej uwierzyć, że porzuciłaby przyjaciół. Życie oczywiście różnie się układa, ale ten dystans nie pasuje po dziewięciu latach. No i jeszcze jednego nauczyły nas ostatnie sezony – Robin nie pasuje do Teda. Ich związek nie powiódł się nie, dlatego, że czasy były złe, ale dlatego że tak napisano te postacie. Zresztą prowadząc do związku Barneya z Robin tak pisano ich oboje, że Ted wydał się na ich tle mało ciekawą i na pewno niepasującą do Robin postacią. O ile Robin i Ted z pierwszych sezonów mogli się wydać idealnie to obecnie te postacie naprawdę niewiele łączy. Zwierz jest pewien, że gdyby serial skończył się po trzecim sezonie ludzie piszczeliby przed telewizorami widząc niebieski instrument i Teda pod oknem Robin. Teraz wzruszyli ramionami. How I Met Your Mother od tak dawna nie było historią miłości Robin i Teda, że ich zejście się pod koniec okazało się chybione. Przynajmniej po dziewięciu sezonach. Najlepszy przykład? Człowiek kompletnie nie jest ciekawy jak im się tam dalej powiedzie. Jacyś ludzie, w jakichś związkach, nic o czym można by było myśleć po zakończeniu seansu.
Zwierz nie rozumie dlaczego w serialu o piątce przyjaciół dwójce z nich właściwie nie dano żadnego ciekawego wątku w finale
Scenarzyści nie pomogli sobie też przedstawiając Matkę kilka odcinków wcześniej. Chemia między nią a Tedem jest niesamowita (serio brawo dla osoby robiącej casting). Scena pierwszego spotkania dwójki, – mimo, że nie kończy serialu (a właściwie powinna) jest doskonała. Choć wiemy, co będzie dalej oglądamy ją oczarowani. Czuć, że to para która powinna być ze sobą na całe życie. Takich scen z Robin nigdy nie było a przynajmniej nie w ostatnich sezonach. Ta wyidealizowana cudowna matka z opowieści rzeczywiście w tej scenie staje przed oczyma Teda i wszystkich widzów. Gdyby tu się serial skończył, gdyby widzowie oglądali tą scenę jako ostatnią wiedząc, że matka nie żyje – wtedy cały serial stałby się słodko gorzkim epitafium. Nie tylko za matką, ale za pewną swobodą radością i czasami jakie minęły. Zwierz nadal byłby sceptyczny, co do zakończenia (czy naprawdę serial komediowy potrzebuje smutnego plot twistu? Zwierz ma wrażenie, ze to wcale nie jest aż tak konieczne, życie już zadba o smutne plot twisty) ale uznałby je w pewnym stopniu za poetyckie. Dopisanie następnych scen sprawia, że widzowie właściwie nie mają czasu na żałobę po postaci – natychmiast zostaje ona zastąpiona inną. Tylko, że Matka wzbudziła w nas pozytywne uczucia a do Robin kazano nam się zaledwie kilka tygodni wcześniej zdystansować, co zrobiliśmy bez trudu, bo ona i Barney naprawdę stanowili fantastyczną parę. I tak scenarzyści przez dziewięć lat budowali napięcie, które natychmiast zmarnowali jeszcze w tym samym odcinku. To jednak trzeba umieć.
Nie ma wątpliwości że gdyby ta scena kończyła nawet smutny serial to widzowie byliby zachwyceni. Scena jest doskonała. Tylko źle umiejscowiona w odcinku.
Po emisji serialu zwierz zastanawiał się czy wróciłby do How I Met Your Mother wiedząc jak się kończy. I doszedł do wniosku, że nie. Nie dlatego, że matka umiera (choć serio zdaniem zwierza sitcomy nie powinny się źle kończyć). Ale dlatego, że cala ta historia o wewnętrznej przemianie bohaterów okazała się tylko złudą. Tak naprawdę serial jest o tym, że śliczna dziewczyna poznana w barze, w której zakochujesz się od pierwszego wejrzenia to ta jedyna, a wszystko, co dzieje się po drodze, jest mniej lub bardziej romantycznym przerywnikiem w tej historii. Że łgający podrywacz nigdy się nie zmieni i nie zostanie kochającym mężem gotowym w jednej chwili pogodzić się z bezpłodnością ukochanej, (co robiło z niego tak cudownie pozytywną postać w tym względzie). Cała ta historia o tym, że młodość to czasy, kiedy się zmieniamy i dorastamy ucząc się być kimś nieco innym niż wydawało nam się, że będziemy, kończy się powrotem do punktu gdzie historia się zaczęła. Może są dzieci, nowa praca, lepsze zarobki, ale wszyscy wciąż pozostają tacy sami, uwikłani w takie same relacje. Zwierz tego nie kupuje. Co więcej jest mu smutno, że w tych dwudziestu minutach nie zdecydowano nam się opowiedzieć historii może nieco nudniejszej, ale takiej bardziej życiowej. Bo cóż z tego, że dziś toczymy długie rozmowy, skoro to zakończenie nie będzie takim, do którego się wraca z przyjemnością. Nie, dlatego, że umiera matka, ale dlatego, że finał przekreśla to co serial pokazał wcześniej.
Nazwijcie zwierza staroświeckim ale właściwie co jest złego w tym by sitcom kończył się dobrze? Czy nie po to oglądamy komedie?
Zwierz nie uważa by koniec How I Met Your Mother naprawdę był takim przełomem. O ile Przyjaciele kończyli pewien fenomen o tyle HIMYM zjadło po drodze swój potencjał. Zachwyty nad serialem zdążyły wygasnąć i ostatnie sezony oglądali tylko fani i ludzie mający problemy z odcinaniem się od produkcji. HIMYM wypadło z tych entuzjastycznych wpisów o nowym poziomie seriali czy o przełomie w świecie sitcomów. Choć wczorajszy wpis zwierza był zmyślonym od A do Z żartem to jednak wydaje się, że jeden z pomysłów zwierza miał ręce i nogi. Gdyby HIMYM kończyło się po piątym sezonie, uczucia byłby inne. Pożegnanie serialu przywiałoby przed ekrany nie 13 milionów widzów, ale dwa razy tyle. Może mówiłby o tym nie tylko Internet, ale i ulica. Tajemnicą powodzenia serialu, naprawdę dobrego serialu jest opowiedzenie jakiejś historii tak by widz miał poczucie, ze nie stracił czasu wysłuchując kolejnych jej rozdziałów. Zakończenie Friends może się wydawać błahe, ale dla widza ma sens – inwestował w bohaterów, którzy ostatecznie dorośli i byli gotowi na następny etap życia. Nawet złe zakończenie może nieść satysfakcję, czego przykładem jest Breaking Bad. Ale chwila, w której widz kończy oglądać serial i choć przez chwilę myśli, że ktoś zmarnował jego czas – to serial, który poniósł klęskę. Zwierz obejrzał finał HIMYM, wzruszył ramionami, poszedł dalej. Przykro mi Ted, straciłam czas na tej kanapie.
Ps: Zwierz obiecał, ze skrobnie dwa słowa o Muszkieterach ale to też musi przełożyć na nieco dalszy termin bo jutro chciałby wam napisać o Wężach – nagrodzie za najgorszy polski film, których rozdanie widział wczoraj.
Ps2: Zwierz powtarza – wczorajszy wpis był zmyślony. Dla malkontentów – pierwszy kwietnia nie powinien polegać na opowiadaniu żartów ale na wymyślaniu alternatywnej wersji rzeczywistości, którą jednak da się rozszyfrować choć przecież zwodzi się czytelnika. Zadaniem nabierającego jest tak wymieszać prawdę z fikcją by było jak najtrudniej się zorientować. Ale by jednak dało się zorientować. To taka gra, którą zwierz lubi bo uwielbia zmyślać. Zresztą wczorajszy dzień i rozmowy o Barmanie i Rabinie pokazały, że zwierz nie jest w swoim umiłowaniu do wymyślania alternatywnych fabuł osamotniony.