Aaron Sorkin to być może najbardziej wierzący w amerykańskie instytucje i amerykański sen scenarzysta współczesnego kina. Jego „West Wing” było zapisem marzeń o tym jaka mogłaby być polityka (choć nie jest), „The Newsroom” z kolei pokazywał jacy mogliby być dziennikarze choć wiadomo, że tacy nie są. W „Social Network”, „Jobsie” i „Moneyball” śledził amerykański sukces, i jego koszt, wciąż jednak podszyty przekonaniem, że albo tu albo nigdy. Teraz przyszedł czas na „ The Trial of the Chicago 7”. Produkcję, w której trochę rozlicza własne marzenia i stara się dośnić poprawkę do amerykańskich marzeń.
„The Trial of the Chicago 7” jest filmem opartym na faktach, opowiada o historycznym procesie siedmiu działaczy na rzecz praw obywatelskich, jaki odbył się po demonstracjach w Chicago w 1968 roku. Demonstracja miała charakter antywojenny, ale rozpoczęła zamieszki, o które oskarżono działaczy bardzo różnych grup. Sugerowano, że działali w zmowie by rozpocząć bójkę z policją. Dość szybko okazało się że rzeczywistość była bardziej skomplikowana co jednak nie stanęło na przeszkodzie procesowi karnemu. Jednocześnie jednak – nie trudno dostrzec, że jest to komentarz do wydarzeń jak najbardziej współczesnych – nie trzeba być bardzo dobrym znawcą historii amerykańskiej polityki ani niesamowicie czujnym obserwatorem amerykańskiej rzeczywistości by dostrzec ten komentarz. Nie zmienia to faktu, że niezależnie od intencji reżysera i scenarzysty – pod pewnymi względami historia Stanów Zjednoczonych lubi się powtarzać, zwłaszcza w tym ciągłym napięciu pomiędzy władzą a obywatelami. Zmieniają się niekiedy dekoracje i niektóre z haseł ale sprawa pozostaje tak naprawdę ta sama. W Ameryce zawsze komuś brakuje wolności i równości, i zawsze wcześniej czy później ten brak rozbija się w starciu z policją.
Choć polityczna paralela do czasów Nixona jest dość czytelna (nie jest to zresztą pierwszy raz kiedy próbując skomentować napięcia epoki Trumpa twórcy sięgają do czasów Nixona – żeby wspomnieć chociaż „The Post” Spielberga. Zresztą duch Spielberga trochę się nad produkcją unosi – kilkanaście lat temu on sam był pierwszym reżyserem zainteresowanym projektem) to sam film ogląda się wyśmienicie. Nie należy go co prawda traktować jak zapis dokumentalny – Sorkin jak rasowy dramaturg układa i wybiera te fakty, które składają mu się na spójną narrację o bardzo wielu kwestiach – wychodzących poza granice jednego politycznego problemu. Mamy więc przede wszystkim analizę postaw oporu. Największy ideologiczny spór nie odbywa się tu pomiędzy państwem a obywatelami, ale pomiędzy samymi aktywistami. Grany przez Eddiego Redmayne – Tom Hayden to człowiek wyznający postawę umiarkowaną. Świat zmienia się wygrywając wybory, więc nie można w proteście robić tego co się chce. Trzeba być grzecznym, uważnym, okazywać szacunek i działać tak by przekonać jak największą ilość osób by głosowała za odpowiednim kandydatem. Tylko w ten sposób da się coś osiągnąć. Sacha Baron Cohen jako Abbie Hoffman nie ma złudzeń, że taka postawa nic nie zmieni. Zresztą on jako pierwszy czyta cały proces jako polityczny i uważa, że publiczne wyrażanie niechęci wobec sędziego jest równie dobrą taktyką co grzeczne zachowanie. Hayden uważa, że związanie oporu z kulturą hippisowską szkodzi sprawie, Hoffman uważa, że Hayden za bardzo myśli o własnej bezpiecznej przyszłości. Obaj są zaś zupełnie inni od Davida Dellingera (w tej roli John Caroll Lynch), który jest przede wszystkim przeciwnikiem używania jakiejkolwiek przemocy i swój sprzeciw wobec wojny w Wietnamie traktuje jako kontynuacje wcześniejszych działań (kiedy protestował przeciw Korei czy II wojnie). Nad tym wszystkim zaś unosi się pytanie – do jakiego stopnia każdy z nich buduje swoją świadomość i poczucie wartości na uczestnictwie w protestach. I czy gdyby wojna w Wietnamie naprawdę się skończyła, tak jak postulują, to czy wiedzieliby co ze sobą zrobić.
Jednocześnie Sorkin pokazując nam wewnętrzne spory i rozterki przedstawicieli różnych grup nie zapomina do tego kotła dorzucić jeszcze postawy jednego bohatera – Bobby Seale to przedstawiciel Czarnych Panter – na samym początku filmu tłumaczy swojej zatroskanej koleżance, ze wszyscy którzy pokojowo walczyli o prawa obywatelskie już nie żyją. Można uważać jego postawę za radykalną, póki nie ląduje on na Sali sądowej, gdzie natychmiast okazuje się, że jego sytuacja jest bez porównania gorsza od każdego białego oskarżonego na sali. I to nie tylko dlatego, że nawet nie był tam gdzie rozgrywały się zamieszki, za wszczęcie których zatrzymano oskarżonych. Sorkin przez cały czas przypomina, że niezależnie od tego jak bardzo niesprawiedliwie czy politycznie traktowani są nasi bohaterowie, to jednak ich kolor skóry zawsze daje im ochronę przed jeszcze gorszym losem. Co nie zmienia faktu, że bardzo czuć w tej historii, że bardziej niż do młodych protestujących dziś na ulicach Afroamerykanów, Sorkin przemawia do tych którzy nadal się zastanawiają czy głosować w najbliższych wyborach.
W istocie film jest jednak przede wszystkim pożegnaniem z pewną wiarą w amerykańskie instytucje. Odtwarzając polityczny proces – rozpoczęty przez niesnaski między następującymi po sobie prokuratorami generalnymi, wymierzony w przypadkowe osoby – Sorkin odkrywa, przed swoimi widzami realia nie tylko historyczne, ale i współczesne. Jednocześnie film pokazujący wszechwładzę sędziego na sali sądowej (fenomenalny Frank Langella, który zdenerwuje nawet najbardziej spokojnego widza) prezentuje co w amerykańskim systemie sprawiedliwości nie działa. Proces od początku jest nie do wygrania, co wiedzą oskarżeni, co zaczynają rozumieć obrońcy i co na sto procent wie część amerykańskiej widowni. Skoro procesu nie da się wygrać na gruncie prawnym pozostaje jedynie zwycięstwo moralne. W sytuacji tak jednoznacznej przewagi i przemocy państwa człowiekowi pozostaje jedynie odpowiedzieć sobie na pytanie – czy może się zachować porządnie. Pod tym względem to niemal instrukcja moralnej obsługi skomplikowanych czasów. Tam, gdzie niema wiary w system i sprawiedliwość pozostaje jeszcze stawianie sprawy przed tym co dobre tylko dla nas. Miałam taką refleksję, że ta stosunkowo nowa konkluzja (przynajmniej dla amerykańskiej klasy średniej) dla mieszkańców byłego bloku wschodniego wydaje się oczywista. Ostatecznie głęboko zakodowana jest pamięć świadomości braku sprawiedliwości. Plus nie da się ukryć, że chyba tu na wschodzie odkrycie, że proces karny jest w istocie procesem politycznym nie budzi takiego szoku. Raczej poczucie, że człowiek wie co jest grane.
Sorkin nie byłby sobą, gdyby nie starał się opowiedzieć historii błyskotliwie. Wszyscy mówią tu rzeczy ciekawe, doskonale ułożone i przemyślane. Scenarzysta i reżyser w jednym nigdy nie traci okazji by zagrać nastrojem – znaleźć miejsce pomiędzy powagą, wzruszeniem, ironią i dowcipem. Poza jedną z ostatnich scen, w której uderza w najbardziej amerykańskie tony jakie można znaleźć, rozgrywa swój film bardzo po brytyjsku – skupiając się głównie na rozmowach pomiędzy bohaterami. Zresztą chyba nie jest przypadkiem, że w tej arcy amerykańskiej opowieści na pierwszym planie znajdziemy trzech brytyjskich aktorów. Tu zresztą trzeba stwierdzić, że o ile Shasha Baron Cohen radzi sobie doskonale (zwłaszcza gdy potrafi wykorzystać swoją niesamowitą umiejętność przechodzenia od grania klauna do człowieka poważnego i błyskotliwego) i tworzy naprawdę przekonującą wielowarstwową rolę, o tyle Eddie Redmayne w każdej scenie sprawia wrażenie jakby chciał grzecznie poprosić o filiżankę herbaty i zdjęcie królowej do postawienia na biurku. Z kolei Mark Rylance gra w swój zwykły sposób, człowieka bardzo spokojnego, bardzo miłego i łagodnego, którego wybuchy złości czy emocji znaczą przez to bez porównania więcej. Być może gdyby to był inny aktor byłaby to rola słabsza, ale Rylance jest aktorem doskonałym.
Przy czym niezależnie od dobrych ról czy znanych nazwisk w obsadzie (na chwilę wpada też np. Michael Keaton i zabiera ze swojej roli co tylko się da) to przede wszystkim historia rozpisana tak by zachować równowagę. Nie ma tu jednego głównego bohatera i jednej jednoznacznie wybranej perspektywy. Sorkin nie posuwa się np. do pokazania zespołu prokuratorskiego w sposób jednoznaczny. Joseph Gordon-Levitt dostaje do zagrania „dobrego prokuratora”, który nie zapomina posługiwać się kompasem moralnym. Dzięki sprawnemu różnicowaniu osobistych perspektyw Sorkin osiąga zamierzony efekt. Dobrzy czy źli nie są ludzie na tej jednej konkretnej sądowej Sali, ale system wykorzystany przeciwko jednostce. Dzięki temu nie tylko udaje się wyjść poza ramy historycznego opowiadania, ale także – znaleźć narrację poza prostym politycznym podziałem. Bo to też Sorkinowi się udaje, że choć nie ukrywa swoich politycznych sympatii, i nie pozwala zapomnieć, o politycznym tle całego procesu, to jednak nie żongluje nazwami partii i nie korzysta z nazwisk zbyt często. Choć politycznych sympatii twórcy nie trzeba zgadywać, to jednak widać udaną próbę wyjścia poza podziały czysto partyjne. Co sprawia, że w tym filmie przeglądają się nie tylko amerykanie bo i pewnie niejedna osoba dyskutująca o protestach w Polsce, czy o niedawnych aresztowaniach znajdzie tu wątki dla siebie.
Film Sorkina już dziś nazywa się Oscarowym. Nie ukrywam, że byłabym bardzo zaskoczona, gdyby nie trafił na listę nominowanych produkcji, a np. Sasha Baron Cohen nie dostałby nominacji aktorskiej. Bo to bardzo porządny, precyzyjnie napisany przykład politycznie zaangażowanego kina amerykańskiego. Takiego które opisuje świat i podpowiada jak się w nim odnaleźć. Akademia lubi takie produkcje, a ta nabierze potencjalnie jeszcze większego znaczenia, jeśli w listopadzie amerykańskie wybory wygra ponownie Trump a nie Biden. Jednocześnie jednak jak pisałam – dla mnie to przede wszystkim pewne rozlicznie z amerykańską wizją sprawiedliwości i prawości. Wiarą, że to jest ten kraj, gdzie ludzie nawet występujący przeciw państwu są traktowani sprawiedliwie. Tymczasem system sprawiedliwości jest powiązany z polityką, a tam gdzie interesy polityczne wysuwają się na pierwszy plan tam trudno o rzetelny proces. Ponownie – nienowa to refleksja, ale kiedy pojawia się w filmie Sorkina ma w sobie bardziej dramatyczny wydźwięk. Ostatecznie on miał wierzyć do końca. Na całe szczęście jedna wiara zastępuje drugą. Skoro nie można wierzyć instytucjom można wierzyć w obywateli. Że zachowają się porządnie w trudnych czasach i będą pamiętali co jest najważniejsze. To nie tylko wspominka z historii, ale też nauka na przyszłość. I równanie z jedną niewiadomą. Wszak tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono.
PS: Obejrzałam jako można powiedzieć „double feature” film na podstawie sztuki „Boys in the Band” i mam wrażenie, że to przykład wyjątkowo nieudanej adaptacji. Chyba aż coś napiszę choć byłam bardzo zmęczona tą produkcją.