Kilka dni temu zwierz przypadkowo zaczął wątek na facebooku który zamienił się na najładniejszy zestaw popkulturalnych wyznań jaki zwierz widział od lat. Wśród nich przewijało się jedno, które uświadomiło zwierzowi, że coś stracił. Otóż moi drodzy. Zwierz nigdy nawet przez mgnienie oka nie lubił Dirty Dancing.
Na początku deklaracja którą można uznać chyba za istotną w kontekście wpisu – zwierz nie przepada za Dirty Dancing
Widzicie istnieje pewien rodzaj filmów które trzeba obejrzeć w pewnym bardzo dokładnym momencie swojego życia by zrobiły na nas odpowiednie wrażenie. Nie znaczy to, że potem przestaną się nam podobać czy nie będziemy mogli do nich zapałać sympatią ale kiedy obejrzymy je w pewnym specyficznym momencie podziałają na nas zupełnie inaczej. Tak właśnie jest z Dirty Dancing. Zwierza ten film zupełnie ominął aż do klasy maturalnej (tak moi drodzy – tyle jeśli chodzi o popkulturalną erudycje zwierza). Wtedy koleżanki zszokowane lukami w wykształceniu zwierza postanowiły pokazać mu film. Było jednak za późno. Wiecie co zwierz widział? Produkcję która nie mogłaby być bardziej związana ze stylistyką lat 80 nawet gdyby chciała. Piosenki które powinny wzruszać miały zdecydowanie za dużo brzmienia z dyskoteki sprzed dwóch dekad. Do tego jeszcze prosta historia, ze scenami które niekiedy ocierały się o granicę kiczu a niekiedy radośnie ją przekraczały. Do tego – co jest juz zupełnie subiektywne – zwierz wolałby całe wakacje spędzić w ciemnym pokoju czytając książkę niż choć na chwilę znaleźć się na sali treningowej z Patrickiem Swayze. Ostatecznie zwierz mógł nawet przyznać, że to miła historyjka ale gdzie tu materiał do emocjonalnych przeżyć które stały się udziałem wielu jego przyjaciółek, dalszych i bliższych znajomych.
Zwierz jest jednak pewny, że ten emocjonalny dystans wynikał przede wszystkim z faktu, że obejrzał film za późno. Nie chodzi tu bynajmniej o żadną wiedzę filmową czy jakąś wybitną dojrzałość. Dirty Daning to typowy film który najbardziej trafia do serca gdy ogląda się go mając kilka – kilkanaście lat. Dlaczego? Wydaje się, że w istocie produkcja idealnie zbiera kilka uwielbianych schematów. Mamy tu więc i różnice klasowe (o tym zaraz jeszcze będzie), mamy taniec, mamy wakacyjny romans, mamy poszukiwanie pewności siebie i cudowną przemianę. Wszystko składa się na pewną wakacyjną fantazję – która dodatkowo doskonale gra z pewnym uczuciem jakie towarzyszy większości młodych dziewczyn – że nikt ich nie dostrzega, a one same zawsze będą siedziały na rogu stołu gdzieś w cieniu. Oczywiście potem większość z dziewczyn z tego wyrasta i dostrzega – ku swojemu zaskoczeniu – że to uczucie bycie nieważnym, brzydkim czy ignorowanym jest przeżyciem wspólnym a niekoniecznie jednostkowym.
Ale Dirty Dancing chyba nie stałoby się tak wielkim hitem gdyby tylko sprawnie korzystało ze znanych schematów. W końcu ile wcześniej i później było filmów gdzie dziewczyna zakochiwała się w niewłaściwym chłopaku i w ilu produkcjach taniec odgrywał główną rolę. Tym co wyróżnia Dirty Dancing jest to, że jest to w sumie jedna z niewielu – produkcji która koncentruje się na odkrywaniu własnej seksualności z punktu widzenia kobiety. Jeśli się nad tym zastanowimy to w sumie – w kinie popularnym mało jest takich filmów. Bo istotnie – zgodnie z Polskim tragicznym tłumaczeniem tytułu – w Dirty Dancing chodzi o seks. Jeśli prześledzimy film od początku to znajdujemy tu na początku dość charakterystyczny układ. To znaczy dziewczyna z dobrego domu i przystojny starszy chłopak z niższej klasy społecznej. To jest pewne odwrócenie schematu (zazwyczaj mamy jednak zamożnego chłopaka i uboższą ale ambitną dziewczynę) choć i ono zdarzało się już wcześniej. Zauroczenie jest oczywiste – dobrze wpisane w naszą kulturę. Co nie jest oczywiste? Po pierwsze fakt, że dla całej fabuły niesłychanie istotny jest fakt, że nasza bohaterka się z tancerzem prześpi. Większość filmów tego typu romans (mowa o filmach popularnych) zakończy pocałunkiem i wyznaniem uczuć w deszczu. Tu jednak chodzi o seks – od samego początku stanowiący niesłychanie istotny element fabuły. Zresztą nie na darmo akcja rozgrywa się w latach 60 (co niekoniecznie zawsze widać na ekranie) – gdzie dopiero zaczynały budzić się ruchy które doprowadziły w końcu do rewolucji 68.
Nie chodzi jednak o sam fakt, że nasza Baby prześpi się z przystojnym instruktorem. Chodzi o konsekwencje. Film rozgrywa ten wątek w sposób ciekawy. Otóż w klasycznej narracji dziewczyna która wychodzi poza swoja klasę społeczną, poza pewien schemat zachowania – zostaje ukarana. I tu rzeczywiście mamy pewien schemat kary – wątek nielegalnej aborcji i straconych szans. Tylko że nie dotyczy on głównej bohaterki. Jest to (istotny dla fabuły) wątek drugoplanowy, który zresztą też zostaje rozegrany niekoniecznie zgodnie ze schematem (za „niemoralne” postępowanie zostaje ukarany chłopak a nie dziewczyna). Tymczasem sama Baby nie poniesie negatywnych konsekwencji swojej decyzji. Wręcz przeciwnie – romans da jej konieczną pewność siebie, pozowali pokazać rodzinie, że nie jest już dzieckiem i ma prawo do niezależności, da jej swobodę i wolność. W sumie Baby przechodzi przemianę zdecydowanie pozytywną stając się z zahukanej dziewczyny radosną i wyzwoloną kobietą. Ostatni taniec – nie tylko potwierdza przemianę naszej bohaterki ale jeśli przyjrzycie się mu dokładniej to jasne jest, że nasza Baby po raz pierwszy dobrze czuje się w swojej skórze. Nic dziwnego, że scena stała się tak popularna – w końcu bije z niej czysta radość bycia tym kim się jest. Jeśli dorzuci się do tego fakt, że grająca Baby Jennifer Grey nie jest jakąś szaloną pięknością (choć była istotnie śliczną dziewczyną) to dostajemy idealny przepis na scenę nie do zapomnienia. Zwłaszcza że zwykle oferuje się nam jednak przemianę opierającą się na zmianie wyglądu a nie na zmianie podejścia do tego ciała które już się ma. Film urywa się zresztą w ciekawym momencie – sugerując widzowi dość jednoznacznie, że to co widział na ekranie to w istocie zapis letniego romansu po którym równie dobrze nic więcej nie nastąpi. Zresztą w sumie wydaje się, że rzeczywiście taka letnia miłość nie ma szansy przetrwać. Baby zostaną pewnie po niej mile wspomnienia, taneczne ruchy i pewność siebie.
W latach 80 Dirty Dancing był jednym z najczęściej – jeśli nie najczęściej – oglądanych przez kobiety filmów jakie wyprodukowano. Jeśli się nad tym zastanowić – nie powinno to dziwić. Bo tak naprawdę narracja w Dirty Dancing jest od początku do końca kobieca. Jasne – film bardzo korzysta z pewnych kiczowatych rozwiązań i naprawdę aż strach niektóre sceny oglądać (zwłaszcza jeśli nie ma się pewnego sentymentu z młodości) ale w sumie – cała historia w mniejszym lub większym stopniu odwołuje się do uczuć i przeżyć które stanowią jakiś element życia niemal każdej kobiety. Nie chodzi tu bynajmniej o romans z letnim nauczycielem tańca (to byłoby śmieszne gdyby było to wydarzenie łączące życie wszystkich kobiet), ale już wspomnienie poczucie, że nikt nie traktuje nas poważnie, czy chęć wyrwania się z pewnego miejsca w rodzinie jakie nam narzucono – to wszystko składa się na jakiś zestaw wspólnych przeżyć. Nic więc dziwnego, że film który nie tylko przeżycia zbiera ale też daje wszystkiemu happy end (powiedzmy sobie szczerze – nie wszystkim dziewczynom udaje się przekonać rodzinę, że są już niezależne i „osobne”) trafia prosto w serce kobiecej widowni. Przy czym nie chodzi tu nawet o to, że takie uczucia nie nawiedzają facetów – oczywiście, że stają się też ich udziałem, ale w sumie kultura zdecydowanie częściej opowiada o męskim dorastaniu i związanymi z nim cierpieniami niż o kobiecym. A już w kontekście odkrywania własnej seksualności (bez straszliwych moralnych konsekwencji) to mamy tu sporą dysproporcję. Jak pisała kiedyś komentatorka zwierza (zgodnie zresztą z intuicjami badaczy tematu) gdzieś po drodze daliśmy sobie wmówić, że historia o męskim dorastaniu jest historią ogólnoludzką. I choć pewne lęki i uczucia dzielimy wszyscy niezależnie od płci, to jednak kultura sprawia, że jednak pewne przeżycia tego okresu dość mocno wiążą się z tym czy jest się dziewczyną czy chłopakiem.
Co ciekawe próba opowiedzenia tej historii właściwie jeszcze raz – w rozgrywającym się na Kubie Dirty Dancing 2 – okazała się przedsięwzięciem pozbawionym celu. Nie chodzi jedynie o to, że filmowi brakowało jakiejkolwiek świeżości i po prostu był marny. Wydaje się, też że w 2004 roku, tego typu historia straciła już swoją moc. Zresztą jeśli ktoś miał się wybrać na Dirty Dancing 2 to pewnie już znał jedynkę, więc opowiedzenie tej samej historii po raz drugi na nikim nie robiło wrażenia. Poza tym zmieniło się samo kino – wydaje się, że lata 80 były zdecydowanie lepiej przystosowane do opowiadania takich historii niż to z początku wieku. Zwierz daleki jest by uznać Dirty dancing za film przełomowy czy poruszająco głęboki. Ale z drugiej strony – to ciekawe że produkcja która cieszy się uznaniem i miłością tylu kobiet jest jednocześnie pewnym wspólnym cichym sekretem. Może oglądałyście Dirty Dancing po 40 razy ale dziś nikt nie przyzna się do tego głośno. A przecież z tym trochę jak z Gwiezdnymi Wojnami – też produkcją z lat 80 którą ogląda się nieskończoną ilość razy i która – mimo całej miłości zwierza do filmu – nie wygląda na najmądrzejszą kiedy ją się streszcza (dlatego nie powinno się streszczać filmów).
Jak zwierz pisał – nigdy nawet przez moment nie był fanem Dirty Daning. Ale doskonale pamięta to ciepłe letnie popołudnie w klasie maturalnej, kiedy wraz ze swoimi koleżankami oglądał film. Było nas w pokoju pięć i chyba jednej z nas przekułyśmy wtedy ucho (zwierz tylko siedział i obserwował). Zwierz który jakoś przeszedł przez życie bez bandy koleżanek i przyjaciółek, wspomina to jako jedno ze swoich najbardziej dziewczęcych wspomnień. Łącznie z obserwowaniem swoich koleżanek recytujących kolejne partie i śpiewających utwory z tła. Być może więc czas przestać się wstydzić naszych 32 seansów Dirty Dancing. W końcu „Nobody puts baby in the corner”
Ps: tak pamięta zwierz że już jest Daredevil. Recenzja najpewniej jutro
Ps2: Tak zwierz wybiera się na Szybkich i Wściekłych 7 w nadchodzącym tygodniu i przeprasza że nie zdążył o nich napisać przed seansem.
25 komentarzy
Nigdy nie widziałam tego filmu i jakoś mi się nie śpieszy. Po tym co przeczytałam naszła mnie refleksja, że takich filmów jest więcej – moim „Dirty Dancing” jest „Śniadanie u Tiffaniego”, które widziałam zbyt wiele razy. Kiedy próbowałam przekonać do tego filmu przyjaciółkę, już gdy byłyśmy po 20-tce, plan się nie powiódł. Film jej się podobał, ale nie miał szans znaczyć dla niej tyle co dla mnie.
Dla mnie z kolei to był tylko jeden z tryliona filmów, który miał mnie przekonać, że „taka była niezauważona, a teraz taka szczęśliwa i wyzwolona”, a przekonał wyłącznie, że a) szczęście polega na tym, że się znajduje fajnego chłopaka; b) szczęście jest wyłącznie dla ślicznych i szczupłych dziewczyn, które wcześniej pozostawały niezauważone przez fajnych chłopaków wyłącznie dlatego, że tak chciał reżyser.
Skądinad bardzo – bardzo! – doceniam to, o czym pisze Zwierz, pokazywanie dojrzewania dziewczyny, wyzwolenie seksualne etc. To jest i rzadkie i cenne i super. Ale tak doceniać tosemogę teraz, jak jestem stara i zadowolona z życia, jak byłam młodą zahukaną target-odbiorczynią tego typu produkcji, to wyłącznie mnie dobijały, bo zawsze czułam się o tyleż gorsza od bohaterki.
Nie bardzo wiem, jak z tego filmu można wywnioskować, że szczęście jest dla szczupłych. O.o
Baby nie stała się szczęśliwa bo jest szczupła, ani nawet dlatego, że znalazła faceta (który szczerze mówiąc raczej nie jest marzeniem kobiet, jest utrzymankiem oraz jest burkliwy i zdecydowanie mało przyjazny) tylko dlatego, że pewna fascynacja mężczyzną wyzwoliła w niej odwagę, pewność siebie i zaczęła się po prostu lubić taką jaką jest bez oczekiwania na aprobatę/przyzwolenia wszystkich wkoło.
„pewna fascynacja mężczyzną wyzwoliła w niej odwagę, pewność siebie i zaczęła się po prostu lubić taką jaką jest”- Nie bardzo wiem, czym to sformułowanie się różni od krótszego „znalazła faceta”. Historia zna umiarkowanie wiele przypadków wybuchu samoakceptacji na skutek fascynacji nieodwzajemnionej. Oraz „taką, jaką się jest” czyli śliczną i szczupłą. Ta historia raczej by się nie wydarzyła, gdyby była za ciężka do efektownych akrobacji tanecznych ;/
To nie jest resentyment grubasa, to jest po prostu odbiór świata naprawdę zahukanej i po prostu normalnej, nieidealnej dziewczyny, której amerykańskie produkcje wmawiają po milion razy, jak to „ty tez możesz polubić siebie jak bohaterka” – tylko że tamta jest dziwnym trafem zawsze idealnie śliczna.
Nie widziałam filmu i to zupełnie świadomie- nie wiem, dlaczego, ale BARDZO nie lubię Patricka Swayze. Nie podoba mi się jego głos, jego sposób poruszania się, a przede wszystkim to, jak wygląda. Może powodem jest także przykry fakt, że jest szalenie podobny do znajomego moich rodziców, koszmarnego idioty. To oczywiście jest rzecz w stu procentach subiektywna i aktor nie jest temu winien.
Od pierwszego seansu nie cierpię Dirty Dancing, dobrze wiedzieć, że nie jestem jedyna, bo już traciłam nadzieję. Nie podobała mi się ani ta stylistyka (choć chyba tylko tu, bo w innych filmach nie miałam z nią aż takiego problemu), ani piosenki, ani podejście do tematu. Do tego to taki lekki, mimo wszystko, filmik, a z drugiej strony pojawił się taki poważny temat jak np. aborcja i był do tego potraktowany po macoszemu, przez co czuło się pewien dyskomfort w czasie seansu. Główna bohaterka była niestrawna, a Patrick Swayze nie był nigdy moim obiektem westchnień, w ogóle nikogo w tym filmie lubić się nie dało. To już milion razy wolę Dirty Dancing 2, bo choć to nie jest film najwyższych lotów, to sprawdza się jako taki lekki film na pochmurny dzień. A Dirty Dancing? Zgiń, przepadnij koszmarku.
To wiesz jak mówimy o dyskomforcie to sposób potraktowania rewolucji na Kubie w dwójce też dyskomfort powinien wywoływać. Plus to że ja filmu nie lubię nie znaczy że chcę wywołać hejtfest
Nie no jasne, pewnie w większości filmów można takie elementy znaleźć, ale mnie po prostu mierzi bardziej to, co zrobili w Dirty Dancing jedynce, może dlatego, że przyzwyczaiłam się jak traktuje się historię w filmach i jakieś wariacje, czy uproszczenia mnie w tej kwestii nie bolą. Subiektywne odczucie. A do hejtfestu to jeszcze daleko:)
Wow, czyli nie jestem jedyną osobą, która woli dwójkę od jedynki (przy uznaniu, że żaden z tych filmów nie jest przesadnie dobry). Tak, też nie podobało mi się podejście do rewolucji na Kubie (cóż, takie elementy zawsze będą postrzegane jako „malownicze” w takich filmach), ale:
1. Główna para – tę w dwójce nawet polubiłam, była między nimi chemia – za grosz nie mogłam znaleźć sympatii do tej oryginalnej, zwłaszcza Jennifer Grey nie mogłam zdzierżyć
2. To, może trochę wynikać z pierwszego punktu, ale – gdy w dwójce widać było rozwój, kształtowanie się nie tylko miłości do siebie, ale też i do tańca, w jedynce był seks, seks, seks i taniec. który jako taki był panience Baby zupełnie obojętny. Może się czepiam, ale mnie, osobę, która kiedyś tańczyła i wciąż traktuje to jako hobby, strasznie to raziło. Może oczekiwałam czego innego…
3. Reszta postaci – też w sumie bez wyrazu, i o ile ten zarzut można postawić obydwu częściom, to w dwójce przynajmniej relacje z rodzicami wydawały mi się w porządku, całkiem wiarygodne (jak na film tego kalibru). Matka z jedynki jest chyba żywcem wzięta ze słabych blogowych opków – matki tak obojętne na los własnych dzieci, w innych filmach kończą jako niemal patologiczne. Choć znowu, może tylko mnie to wkurzyło.
Co film ratuje? Przede wszystkim klimat i muzyka, takiej słucham w wolnym czasie, jednak samo myślenie o fabule sprawia, że nie chcę powracać do „Dirty Dancing”. A, i oglądałam jako gimnazjalistka, więc chyba załapałam się na target :-).
Ja też wolę chyba dwójkę. Muzyka fajniejsza ;)
Uff, nie jestem sama :D
Dla mnie największa przyjemność tego filmu płynie po pierwsze z przedstawienia ludzi, którzy czują się w tańcu pewni siebie, swobodni, wyzwoleni, seksowni i pożądani. Świetna jest scena, w której obsługa ośrodka bawi się wspólnie po ciężkim dniu – zmęczenie wczasowiczami i irytacja roszczeniami chlebodawców gdzieś się ulatnia, opadają maski noszone w ciągu dnia, ciało się odpręża, czujność maleje, słowem nareszcie mogą być sobą. Bardzo lubię patrzeć na ludzi, którzy nie wstydzą się swoich ciał, lecz mogą poruszać się w sposób, który podpowiada im wyobraźnia i muzyka. To bardzo odprężające uczucie. Przy czym nie ma co ukrywać, że intymność tych ruchów prowokuje seksualne skojarzenia. Po drugie – oglądam ten film dla włosów Baby, bo są super, kręcą się, podskakują w tańcu, a nie tylko szastają powietrze i rzeczywiście przypominają loki dziecka. Po trzecie -główni bohaterowie nie są krystalicznie czyści. Zwłaszcza chłopak, wydaje się niesympatyczny, burkliwy, otacza go sugestia bycia utrzymankiem bogatych kobiet, ojciec poniekąd słusznie wyrzuca mu wykorzystanie córki. Nie mamy więc tu do czynienia ze schematem 100% szlachetnego, biednego chłopaka. Nie mogę nazwać się fanką filmu, ale miedzy innymi z tych powodów, oglądanie go nie sprawia mi tortury;)
Dirty Dancing lubilam, ale nie tak, zeby trzydziesci razy obejrzec, o nie. Nie lubilam Patricka Swayze, watek romantyczny byl dla mnie poboczny, ale swietnie poprowadzono watek Baby. Wtedy jeszcze nie umialam ujac tego w slowa, ale bardzo mi sie spodobalo, ze Baby jest po prostu odwazna a rownoczesnie pelna delikatnosci, w sensie – przelamuje stereotyp ze introwertyczna dziewczyna musi byc niesmiala koniecznie. To w zasadzie ona wyznawala uczucia i zainicjowala kontakt, wykazywala inicjatywe – caly czas pozostajac soba. Nie zmienila sie w dusze towarzystwa znienacka; po prostu wiedziala czego chce, a czego nie i nie musiala byc super ekstrawertyczna by do tego dazyc.
No i oczywiscie jako totalnie niezborna jednostka z zachwytem ogladalam sekwencje taneczne. Rozbroilo mnie co gdzies wyczytalam, ze ta scena, kiedy probuja super zmyslowy ruch a Baby nie moze pohamowac smiechu bo ma laskotki jest autentyczna, tzn pochodzi z rehearsals, nie jest wyrezyserowana do konca, ze frustracja Patricka jest szczera.
Dla mnie przykladem zlej koordynacji czasowo przestrzennej jest Wladca Pierscieni. Przeczytalam za pozno i juz nie umialam sie tak totalnie zachwycic jak wielu fanow. Umialam docenic, ale bez entuzjazmu.
Władca Pierścieni, kurka! Pierwszy raz przeczytałam mając około chyba lat 10 i i dobrnęłam do końca tylko dlatego, że miałam wtedy taką fiksację że musiałam skończyć każdą zaczętą książkę. Było za wcześnie. Potem nakręcili film, wlazłam w fandom i uznałam że pora przypomnieć sobie lekturę, może będzie lepiej. Ale było już za późno. I o ile cenię Tolkiena za jego kreatywność itd. to ta książka nie robi mi dokumentnie nic. Wolę filmy, bo mam do nich sentyment z powodu pierwszego fandomu do którego należałam świadomie LOL.
No dobra, to ja się wyoutuję :) Może nie 32 razy, ale Dirty dancing (obejrzany w odpowiednim momencie życia po raz pierwszy) stał się jednym z moich ukochanych filmów. Ukochanych nie za wybitność przecie, nie za grę aktorską czy niuanse fabuły – tylko za trafianie prosto do mego serduszka. I tak mi przyszło do głowy a propos tego, co Zwierz pisze o czuciu się dobrze w swojej skórze, że jedną z oznak tego, że się czuję ze sobą dobrze, może być fakt, że się nie wstydzę powiedzieć, że kocham wielką miłością film nieambitny, prosty i z lekką domieszką kiczu. Bo mogę :)
PS. „Zwierz który jakoś przeszedł przez życie bez bandy koleżanek i przyjaciółek”… ;)
Bez logowania nie da się polubić Twojej wypowiedzi, więc polubiam umownie :)
I jednoczę się w wyautowaniu. W roku, w którym film wszedł do kin, miałam niecałe 10 lat, więc siłą rzeczy byłam za mała, aby obejrzeć go na wielkim ekranie (tym bardziej, że wtedy „od 15” naprawdę oznaczało „od 15”, a pani bileterka w naszym prowincjonalnym kinie była sroga ;) . Nadrobiłam kilka lat później, jako nastolatka (taka raczej wczesna). Pomimo wieku miałam doskonałą świadomość, że nie przeżywam wielkiego kina, ale mimo wszystko – oglądałam, cóż, entuzjastycznie. Nie 32 razy, ale – i owszem – zdarzyło mi się do „Dirty dancing” wrócić. I podejrzewam, że gdybym obejrzała film teraz, to może z lekkim uśmiechem, ale nadal z przyjemnością.
Nie wiem, na ile duże znaczenie ma fakt, że jestem dzieckiem lat 70-tych, więc 80-te to dla mnie nie jest „dawno dawno temu w odległej galaktyce”. Pewnie jakieś ma.
Widzę, że większość komentatorek twierdzi tu (póki co), że filmu nie lubi, co dowodzi twojej tezy, że ten film trzeba było obejrzeć w określonym momencie życia (mając lat -naście, ale nie kilka ;) No a poza tym to nie jest film dla dzisiejszej młodzieży, która zachwyca się czymś innym. Dla mnie zdecydowanie był to film moich nastoletnich lat. Oczywiście teraz nie robi już na mnie takiego wrażenia, ale ileż razy zastanawialam się już, co było w tym filmie takiego, że oszalałam na jego punkcie ja i wiele innych nastolatek. Twoje uwagi są słuszne, ale chyba nie wyczerpują tematu.
Zwierz chyba dobrze zauważył, że ważny jest czas (w sensie, że od razu – na fali popularności produkcji, czy po roku, czy 15-20 latach) i wiek widza. Wydaje mi się, że ma tez znaczenie z kim go się oglądało, jakie były wówczas w nas emocje, w jakim byliśmy nastroju, czy gdzieś dostrzegaliśmy w nim samych siebie. U mnie ma to znaczenie, dlatego do niektórych filmów wracam częściej i z radością, a innych (choćby dobrych i klasyków) staram się unikać. Dirty Dancing widziałam może z 5 razy i za każdym kolejnym razem objawiał mi się kolejny, wcześniej gdzieś ukryty, kicz. Mimo wszystko mam do niego sentyment – człowiek był wtedy taki młody, naiwny i wierzył, że może sięgnąć gwiazd. Ja mam podobnie z „Gwiezdnymi Wojnami”. Szaleństwo na nie jakoś mnie w nastoletnim wieku ominęło i kiedy próbowałam je nadrobić mając „po 20”, to jakoś do mnie nie przemówiły. No może poza interpretacją, że to film o bardzo kiepskim rodzicielstwie :)
Oj fakt, są filmy na które jest odpowiedni moment, również takie które zobaczyło się za wcześnie. Ja „Cztery wesela i pogrzeb” obejrzałam stanowczo za wcześnie i potem przez wiele lat nie chciałam dać się przekonać że to świetny i zabawny film, bo zapamiętałam że wynudziłam się jak diabli i nic mnie w tym filmie nie śmieszyło. Podeszli mnie podstępem i słusznie zrobili, bo teraz to jeden z moich ulubionych filmów.
Ja muszę przyznać, że uwielbiam ten film, chociaż miałam ze dwadzieścia trzy lata, kiedy obejrzałam go po raz pierwszy. Ma to duży związek z sentymentem do sytuacji – współdzielenie pokoju z dziewczyną, która z czasem stała się jedną z dwóch moich najlepszych przyjaciółek. I dodam, że przyszła przyjaciółka miała taką fazę, że przez co najmniej tydzień film leciał u nas w pokoju w kółko, jak rodzaj stale włączonego radia. Miałam do wyboru – pokochać, albo zwariować :D
Plus – patrzę na Baby i nie wiem, jak aktorka wyglądała później, ale w tym filmie jest olśniewająca!
Ale uczciwie muszę przyznać, że trudno mi nie przyznać momentami racji ojcu Baby, bo już mniejsza o pochodzenie, ale facet z dziesięć lat od niej starszy!
Bardzo lubię „Dirty Dancing”, chociaż nie fanatycznie i pewnie nie widziałam go więcej niż pięć razy. Lubię, chociaż po raz pierwszy obejrzałam ten film w zaawansowanym wieku 22 lat :-)
Historia oczywiście mnie urzekła, bo każda kobieta lubi widzieć, jak niepozorna dziewczyna zdobywa przebojem najprzystojniejszego chłopaka w okolicy (Partick Swayze cudny w obcisłych czarnych podkoszulkach, a wcześniej znany jako dżentelmen z Południa, wspaniale dosiadający konia…). Masz rację, Zwierzu, to nieczęsto pojawiająca się w kinie opowieść o dojrzewaniu dziewczyny, o budzącej się zmysłowości (znakomita, choć podejrzewam, że obecnie słabo czytelna, scena pierwszego wejścia do sali, gdzie tańczyła młodzież z obsługi) i nabieraniu pewności siebie.
Jednak lubię w tej historii coś więcej: jej epickość – w sensie pokazania pewnego momentu w historii amerykańskiej społeczności (jest lato 1963), kiedy jeszcze wszystko wydaje się tkwić w schematach, ale już wiadomo, że nadejdą zmiany. To ta część historii związana z prawdziwym imieniem Babe, która ma zmienić świat (jeszcze raz – ile jest filmów o tym, że to dziewczyna ma zmieniać świat?) i dowiaduje się, że świat do zmiany jest nie gdzieś w Chinach, ale we własnym kraju. To tu trzeba walczyć z nierównościami klasowymi, uprzedzeniami rasowymi, brakiem perspektyw dla gorzej urodzonych i pokątną aborcją. Lubię tę Babe z jej idealizmem i wiarą, że wszystko da się zmienić i wszystko się ułoży – i która już na swój sposób zmienia świat i wprowadza ład. Dzięki tej postaci film daje fajnego kopa… No i last but not least – lubię muzykę lat sześćdziesiątych i balladę „She’s like a wind”, a nawet brzmienia disco w „Time of my life” :-)
Niezliczę ile razy widziałam 'Dirty Dancing’ – możliwe, że na nawet 32 razy i absolutnie nie zamierzam się tego wstydzić! Być może to dlatego, że pierwszy raz widziałam go gdy miałam właśnie te kilka-kilkanaście lat ;) celna analiza drogi Zwierzu!
A ja obejrzałam, dosłownie pierwszy raz, parę dni temu…i też myślę, ze jest to parę lat za późno ;)
Podobało mi się Dirty Dancing 2, przepraszam. Może po prostu trafiło w ten idealny moment, popołudniem w trzeci piątek listopada ;)
ekhem, czy to dobry moment by powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziałam tego filmu w całości, bo po prostu za późno do niego się zabrałam? Ani Swayze, ani piosenki, ani historia mnie nie urzekła, wiec wyłaczyłam. Wybaczcie fanki, ale tym naprawdę można się zchwycać w wieku „wczesne naście lat”, tak myślę.
Comments are closed.