Czasem kiedy chodzi się do kina zbyt często i ma się zbyt dobrą pamięć, można dojść do wniosku, że nic co robią filmowi bohaterowie nie jest już nas w stanie zaskoczyć. A potem trafia się taki film jak „Trzy Bilbordy za Ebbing, Missouri” i okazuje się, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy potrafią opowiedzieć swoją historię tak, że nie tylko nie wiemy co się stanie w następnej scenie filmu, ale także – wychodząc z kina – nie wiemy co napisać poza tym, że było doskonale. Tekst nie zawiera spolierów.
Punkt wyjścia dla fabuły może się wydawać bardzo klasyczny – wyjęty z pewnego rodzaju kina zaangażowanego. Oto główna bohaterka Mildred kilka miesięcy wcześniej straciła nastoletnią córkę. Doszło to koszmarnej zbrodni gdzie dziewczyna została zabita i zgwałcona a jej ciało spalone. Przez kilka miesięcy nikt nie jest w stanie wyjaśnić kto dokonał przestępstwa. Zdesperowana Mildred decyduje się więc na dość drastyczny krok – przy rzadko uczęszczanej drodze (którą jednak niemal codziennie ona i jeden z policjantów jeżdżą do miasta) wynajmuje trzy billboardy, i wiesza na nich pytanie – jak to się stało, że jeszcze nikogo nie aresztowano. Pytanie skierowane jest prosto do lokalnego szefa policji, który – jak uważa Mildred – nie zrobił nic by pomóc rozwiązać zagadkę śmierci jej córki.
Szybko okazuje się jednak, że nie będzie to film o szlachetnej matce poszukującej sprawiedliwości dla swojej córki. To film o gniewie, żalu i poczuciu winy. A wszystko w niewielkim amerykańskim miasteczku, gdzie sprawy – jak to zwykle bywa – są zdecydowanie bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać. Trzy bilbordy uruchamiają ciąg zdarzeń w którym coraz więcej jest wściekłości agresji i rozlanej krwii. Ale ponownie – nie jest to opowieść w której jedna samotna szlachetna bohaterka staje przeciwko całemu miastu. Postawione za miastem bilbordy i wściekłość Mildred wplątuje się w historie innych mieszkańców miasta, którzy mają w sobie nie mniej gniewu i przeżyli niekiedy nie mniejsze tragedie. Ostatecznie gniew jednej kobiety – skierowany przeciwko światu (ale też częściowo przeciwko sobie) jest tylko iskrą zapalną – która z jednej strony powoduje erupcję ale też – być może daje szanse na jakieś ukojenie. Przy czym ponownie – nic nie jest stuprocentowo pewne. Może kiedy wściekłość się skończy przyjdzie coś innego, jeszcze gorszego. A może w końcu będzie chwila spokoju.
Martin McDonagh uczynił z Ebbing w stanie Missouri miasteczko które jest odbiciem nie jednego problemu współczesnego świata (bo nie tylko ameryki). Ludzie są tu wściekli i sfrustrowani z wielu powodów. Mają problemy ze zdrowiem i za dużo piją. Winią się wzajemnie za wszystko za co można się obwiniać. Są źli na siebie, więc wyżywają się na innych. Są rasistami, i opowiadają głupie dowcipy o karłach i rudzielcach. Piorą się po mordach zamiast rozmawiać. Biją żony, prowadzą po pijanemu i rzucają koktajlami Mołotowa. Ich wady można wymieniać i wymieniać – bo też McDonagh dość wyraźnie nie pragną stworzyć świata pełnego dobrych ludzi. Cierpienie nikogo tu nie uszlachetnia – ale też – nikt nie jest do końca przekreślony. Wszyscy są gdzieś pomiędzy potępieniem a zbawieniem, a wszystko może nie mieć w ogóle znaczenia, jeśli Boga nie ma i jest tylko to co nas tu czeka i nikt nie pilnuje czy jesteśmy dla siebie dobrzy. Co z jednej strony pozostawia bohaterów w wielkiej pustce a z drugiej – skoro jest tylko to co tutaj to może nie warto wszystkiego zaprzepaścić.
W amerykańskich recenzjach można przeczytać całkiem sporo o tym jak film portretuje amerykańskie stosunki rasowe. Osobiście wydaje mi się, że w istocie ten film w ogóle nie dzieje się w Ameryce. To znaczy – jasne scenarzysta korzysta z wybranej przez siebie kultury, ale jednocześnie – to nie jest realistyczny film. Zawiera on pozory realizmu ale tak naprawdę – w warstwie tego co się dzieje na ekranie to raczej realizm sztuki teatralnej niż filmu. Bohaterka nosi przez cały film jeden strój, kombinezon roboczy, trochę jak mundur i symbol swojej klasy społecznej. Są programy telewizyjne ale nie ma Internetu, więc historia nie wydostaje się poza lokalne newsy. Są komórki ale korzysta się raczej z telefonów stacjonarnych. Wszystko jest tak bardzo w Stanach i tak bardzo na scenie. Tak naprawdę to Ebbing mogłoby być spokojnie niewielką mieściną w Irlandii czy nawet w Polsce. Tym co w filmie jest realistyczne to właśnie ta niejednoznaczność ludzkich postaw. Ten brak jasnego podziału na dobrych i złych. Bo taki jest świat w którym ludzi idealnych jest równie mało co jednoznacznie złych. A tragedie nie spotykają tylko miłych ludzi i nie tylko mili ludzie mogą niekiedy postąpić słusznie.
Jest to też w pewnym stopniu całkowite zaprzeczanie filmowego schematu zemsty. Oto z słusznego gniewu nad niesprawiedliwością świata niekoniecznie musi coś wyniknąć. A właściwie – nie musi wyniknąć to co zwykle podpowiadają filmowe narracje. Czasem gniew musi zapłonąć, żeby się wypalił i dopiero w pogorzelisku można zobaczyć – kto spłonął, kto się poparzył a kogo ów ogień oczyścił. Zresztą tak na marginesie – ogień, a właściwie akt spalenia czegoś (lub kogoś) jest w tym filmie ciekawą klamrą narracyjną – która przenosi ten metaforyczny gniew na całkiem realne płomienie. Zresztą pod względem realizacyjnym film jest niesłychanie precyzyjny (nie wiem czy tak precyzyjny jak się spodziewałam – niekiedy reżyseria idzie o krok za scenariuszem) i ostatecznie nic nie zostaje w nim zmarnowane i niewykorzystane. Co budzi olbrzymi podziw bo zwykle, niestety, filmy rozsiewają mnóstwo scen i wątków z którymi nie wiedzą co zrobić. Tu wszystko ostatecznie się składa i zostawia widza z poczuciem, że to film spójny w swoim przekazie, konsekwentny w budowaniu nastroju i pozostawiający oglądających dokładnie z tym zestawem emocji który chcą u niego wywołać twórcy.
Trzy Billboardy to film wybitnych ról aktorskich. Nie byłoby pewnie tego filmu w takiej formie gdyby nie Frances McDormand i jej niesamowity talent aktorski. McDormand gra tak, że nawet wtedy kiedy jej bohaterka nie ma ani jednej kwestii – doskonale wiemy co jest w jej głowie. Jak wygląda ta niesamowita mieszanina gniewu, żalu, rozgoryczenia i poczucia winy. Jej bohaterka jest wściekła i pewna siebie. A jednocześnie – ani przez moment nie mamy wątpliwości, że to osoba pożerana przez smutek. I tak jasne – McDormand potrafi nas w tym filmie rozbawić ale to nigdy nie jest śmiech beztroski. Zresztą dotyczy to całego filmu – jakoś trudno mi czytać recenzje w których krytycy wychwalają poczucie humoru scenarzysty. Tak jasne – sporo mamy kwestii ironicznych czy sarkastycznych, zabawnych przez to, że to co najgorsze jest prawdziwe. Ale nad całym filmem unosi się raczej ciężka atmosfera tego, że stało się coś bardzo złego co się nie odstanie. Stąd komedia to bardzo ponura i ja osobiście mało się śmiałam, może dlatego, że McDormand nawet to co zabawne podszyła smutkiem. Ale nie tylko o to chodzi – w niektórych scenach widać przebłyski tego kim bohaterka była. Niewielkie – podniesie żuka leżącego na plecach, jej spojrzenie kiedy ktoś okaże się przy niej bardzo chory, przerażenie gdy widzi jaką krzywdę wyrządziła, próba dogadania się z synem. W tych wszystkich scenach widzimy kobietę która znika. Niekoniecznie najmilszą na świecie, ale zdolną do współczucia, miłości, troski. Taką która teraz siedzi gdzieś schowana pod wściekłością Mildred. To nie jest łatwe do zagrania.
Fenomenalny jest Sam Rockwell jako Jason Dixon lokalny policjant, który mieszka z matką, pije za dużo i bije podejrzanych, zwłaszcza jeśli są czarnoskórzy. To taki pijaczyna i półgłówek którego obecność na ekranie początkowo odrzuca. Potem jednak film podsuwa nam trochę bardziej skomplikowaną wizję tej postaci, dowiadujemy się więcej o jego życiu i o tym – do czego jest zdolny. Ale ponownie – trochę na przekór zwykłym scenariuszom – przemiana Dixona wcale nie jest jakimś zamkniętym dopełnionym aktem, żadnym oczyszczeniem z win w klasyczny sposób. Dixon nadal jawi się jako człowiek który za dużo pije, i nigdy nie wyspowiadał się ze swoich sadystycznych zachowań. Przemiana następie tutaj pod wpływem czynników zewnętrznych, wcale nie wiemy czy będzie długa i zmieni życie bohatera na zawsze. Ostatecznie przypomina trochę tego żuczka machającego wściekle nogami w powietrzu, którego trzeba pchnąć by poszedł dalej w miarę prostą drogą. Rockwell doskonale odkrywa nam swojego bohatera. Tak że pod koniec filmu widzimy kogoś zupełnie innego niż na początku ale nie dlatego, że jest to nowy człowiek. Tylko lepiej go znamy.
Warto też wskazać na dwie role na drugim planie. Woody Harrelson gra w filmie szefa policji Billa Willoughby do którego bezpośrednio zwraca się Mildred na swoich plakatach. Harrelson tworzy tu postać być może jedynej naprawdę prawej osoby w Ebbing. Ojca rodziny, dobrego policjanta, spokojnego człowieka, który widzi w ludziach nieco więcej niż oni sami o sobie wiedzą. Nie jest łatwo zagrać postać która jednak nieco odbiera od pozostałych bohaterów filmu (choć jakby się zastanowić Willoughby na pewno nie jest człowiekiem bez skazy – bo toleruje to wszystko co się wokół niego dzieje) ale jest w grze Harrelsona tyle ciepła, że ostatecznie chcąc nie chcąc darzymy jego bohatera sympatią i rozumiemy go chyba najlepiej ze wszystkich bohaterów. Na koniec dwa słowa o niewielkiej roli Petera Dinklage, który gra lokalnego karła – który trochę podkochuje się w Mildred. Jego spokojne starania o jej zainteresowanie i sposób w jaki Mildred traktuje tego adoratora – który w tym czasie jest z jak zupełnie innego kosmosu – to wątek który sporo nam mówi o samej bohaterce (jej związku z byłym mężem) ale też w ogóle – o tym świecie w którym poruszają się bohaterowie. Dinklage gra tu spokojnie, zostawiając nas ze spojrzeniem swoich smutnych oczu – człowieka który zaplątał się w cudzy dramat i został zraniony – odłamkiem cudzych tragedii. W jednej recenzji przeczytałam skargę że jego postać jest sprowadzona do dowcipu. Ale osobiście mam wrażenie, że zdecydowanie więcej jest tu melancholii i smutku człowieka, którego źle potraktowali ludzie zapatrzeni we własne cierpienie.
Nie da się sprowadzić „Trzech Bilbordów” do komentarza na temat współczesnej Ameryki, przemocy wobec kobiet, przemocy w ogóle czy stosunków społecznych w małych amerykańskich miasteczkach. Jak wszystkie wybitni dramatopisarze Martin McDonagh pochyla się nad skomplikowaną kondycją człowieka, jego samotnością, miejscem w społeczności i poczuciem głębokiego zagubienia w obliczu śmierci i tragedii. Nikt bowiem nie wie dokładnie co ma zrobić kiedy stanie się coś bardzo złego. Być może dlatego film niekiedy umyka zdolnościom recenzentów którzy bardzo chcieliby żeby ten film był bardziej konkretny bardziej społeczny niż egzystencjalny. Bardziej opowiadał o systemie prawa i jego niedociągnięciach a mniej o tym co robi z nami cierpienie. A może jest tak jak w przypadku każdego naprawdę dobrego wytworu kultury. To coś o czym można dużo pisać i bardzo starać się streszczać, ale przede wszystkim trzeba obejrzeć. Wtedy się zrozumie.
Ps: Ponownie z uwag około filmowych – jeśli idziecie do kina na film cichszy niż Transformery 5 to nie jedźcie na sali gruchoczących w opakowaniu cukierków. Bo wtedy do gniewu bohaterki dokłada się gniew Zwierza.