Cały świat jest opowieścią. Wszyscy jesteśmy albo opowiadającymi, albo tymi wysłuchującymi historii. To jak postrzegamy rzeczywistość wokół nas, jak ją porządkujemy – zależy od tego kogo słuchamy, jakim opowieściom dajemy wiarę, komu oddamy nasze uszy i dusze. Stwierdzenia te nie są odkrywcze ani nowatorskie. Dotyczą zarówno tego ja pisze się wiadomości, podręczniki do historii, powieści i mity. Ale opowiadanie o mocy opowieści i jej światotwórczym znaczeniu – zawsze stanowiło jedno z największych wyzwań. Jak opowiedzieć o czymś tak wszechogarniającym i kluczowym dla ludzkości jak sama opowieść. George Miller – reżyser słynnego „Mad Maxa” sięga po baśń, naukę i wyobraźnię i w swoich „Trzech tysiącach lat tęsknoty” stara się opowiedzieć wszystko co da się opowiedzieć.
Historia zaczyna się w Stambule do którego przybywa Alithea – badaczka zajmująca się narratologią. Od samego początku widzimy jak elementy świata, o którym czyta i wykłada przenikają do jej świata. Czy Alithea rzeczywiście spotyka w pokoju hotelowym dżina? Czy to tylko kolejny element jej wyobraźni, powołany do życia z samotności, podobnie jak jej przyjaciel z lat szkolnych? Reżyser nie roztrząsa tych kwestii. Oto z dala od domu bohaterka spotyka postać z baśni – i jak w baśniach bywa zostaje jej zaproponowana wymiana – dostaje trzy życzenia. Bohaterka jest jednak mądrzejsza od i wszystkich, bohaterów opowieści, w których szybkie życzenia pozwalały dżinom bardziej na zemstę niż przysługę. Alithea życzeń nie chce. Jedyne co pozostaje Dżinowi to opowiedzieć jej swoją historię i historię tych, którzy przed nią owe życzenia wypowiedzieli.
Choć przez większość czasu bohaterowie pozostają w luksusowym pokoju hotelowym (reklamowanym jako ten w którym Agata Christie napisała „Śmierć na Nilu”), to opowieści zabierają nas daleko poza ten świat. Zaglądamy na dwór królowej Saby, która jest uosobieniem piękna (i rzeczywiście grająca ją Aamito Lagum jest tak piękna, że aż trudno uwierzyć, że prawdziwa), przenosimy się na dwór sułtana, znajdujemy się w przepięknych pokojach zdolnej młodej żony bogatego kupca. Opowieści, które snuje Dżin zawsze wracają do tych samych motywów. Pragnienia miłości, pragnienia wolności, pragnienia czegoś więcej niż daje nam zwykłe życie. Przez wszystkie wątki, odtwarzające niekiedy najstarsze narracyjne schematy przebiją rzeczy niezmienne. Bohaterką każdej z opowiadanych przez Dżina opowieści jest kobieta. Mądra, naiwna, młoda, królująca, uwięziona, odważna lub pokorna. Nie ma w tym jednak takiego prostego podmieniania bohaterów męskich na kobiece, raczej nie da się tych historii bez kobiet opowiedzieć. Stają się centrum każdego ze światów, mimo że przecież to wciąż świat, gdzie mężczyźni dzierżą władzę i mogą zamknąć drzwi ogradzając swoje żony i kochanki od reszty świata.
Miller korzysta ze wszystkich środków by wciągnąć nas w tą opowieść. Podobnie jak w przypadku naszych najstarszych podań – jedna historia przechodzi w drugą, szczegóły nakładają się na siebie, niekiedy zaczyna się dygresja, otwiera kolejna szkatułka. Nawet jeśli początkowo wydaje się nam, że dokładnie wiemy do czego to opowiadanie ma prowadzić, po drodze łatwo zapomnieć o tym przewodnim wątku. Opowieść bawi, bo jest opowieścią, wciąga bo ciągle pytamy – co dalej, a Dżin pod postacią Idrisa Elby wciąga nas coraz głębiej niczym Szeherezada. Tu należałoby odnieść się do stawianych filmowi zarzutów o orientalizm. Istotnie – wszystkie te snute przez Australijczyka opowieści toczą się poza zachodnim kręgiem kulturowym.Rzeczywiście – nie da się ukryć – łatwo dopisać ten film do narracji o mistycznym, innym, rozgrywającym się poza racjonalnością świecie wschodu.
Nie chcę odrzucać tych zarzutów lekką ręką – bo też nie uważam by należało tak robić, ale mam refleksję, że owo zapatrzenie na wschód nie bierze się wyłącznie z potrzeby egzotyki. Miller sięga bowiem do miejsc, z których wywodzą się nasze największe opowieści – to tam rodziły się narracje, które potem, wielokrotnie przerabiane, stawały się budulcem późniejszych baśni – to tamten niekończący się styl opowiadania, dodający kolejne wątki, oddający naturę ustnego przekazu – jest najstarszy, jest źródłem, z którego bije niejedna opowieść zachodu. Z resztą w jednej z opowieści pojawia się starzec, który sam ma najlepsze historie. Jeśli mnie słuch nie mylił w czasie oglądania – on z kolei mówi chyba po rosyjsku. Jest w tym więc z jednej strony – fascynacja tym co dalekie od współczesnego Londynu, z drugiej świadomość skąd w świat wyszły historie. Nie bez powodu królowa Saba w tym filmie jest czarna, a całość rozgrywa się a Afryce. Czy jest to wystarczająco zbalansowane – trudno mi powiedzieć, to chyba też w dużym stopniu zależy, gdzie ten film oglądamy.
Choć film mnie wciągnął i wizualnie zachwycił to mam wrażenie, że ostatecznie – zabrakło w nim … namiętności. Wiem, że to może być dziwny zarzut, ale film cały czas wokół tego krąży – tych uczuć przeżywanych najmocniej, najbardziej, w sposób niemal konsumujący człowieka. Ale gdy w końcu wydaje się, że jest moment na tą namiętność – wtedy film staje się zaskakująco chłodny, zdystansowany, pięknie poetycki, ale za mało nasycony prawdziwymi uczuciami. A przecież one stanowią ducha każdej historii. Gdyby bohaterowie nie przeżywali swoich namiętności – chyba my sami nie wracalibyśmy tak często do nawet dobrze znanych opowieści. Jakoś zabrakło mi tej iskry, która wyrwałaby nas na chwilę z bardzo przemyślanej, wystudiowanej struktury, która raczej zmusza do intelektualnego a nie emocjonalnego przyjmowania tego filmu. Chciałam poczuć to co czuły kolejne bohaterki, ale film nie pozwalał mi tego poczuć.
„Trzy tysiące lat tęsknoty” to jeden z tych filmów który można pokochać mimo wszystkich jego niedoskonałości. Chyba dlatego, że przebija z niego pasja twórcy. Widać, że to jest wynik pasji i fascynacji. Miller zaprzęga do swojej opowieści dżinów i magię, ale w istocie próbuje nam przekazać, że opowiadanie sobie historii jest czymś kluczowym. Jest niezbędne do życia. Jest równie prawdziwe co miłość. Czy wszystko wydarzyło się naprawdę czy nie – nie ma żadnego znaczenia. Dżiny nie muszą istnieć by były prawdziwe w opowieściach o nich. Historie nie tylko porządkują świat, ale dają nam też w życiu coś więcej, coś co nie pozwala osadzić się w prostej satysfakcji z tego co mamy, co porusza te struny, które każą nam szukać miłość, spełnienia, tego nieuchwytnego „czegoś więcej”. Bohaterka filmu może nic od dżina nie chcieć, ale to tylko złudzenie. Jeśli niczego nie chcemy najwyraźniej nie wysłuchaliśmy dokładnie wszystkich historii jakie nas otaczają. Ta pasja do opowiadania, o światotwórczej mocy opowieści – to wszystko przebija z filmu wygładzając jego kąty, pozwalając przymknąć oko na słabsze momenty czy wątki. Nie jest to dzieło wybitne i absolutne, ale przyznam – szkoda, że gdzieś po drodze zaginęło.
To z resztą skłania do refleksji – „Trzy tysiące lat tęsknoty” to film zdecydowanie kinowy – pięknie zrealizowany – stworzony w sposób ciekawy, w wielu miejscach innowacyjny. Ale najwyraźniej – nie za bardzo umiemy mówić o filmach, które z jednej strony – są wizualnie zachwycające i mają znanych aktorów w obsadzie (bo jednak Tilda Swinton i Idris Elba to są znane nazwiska) ale nie są podpięte pod żadną franczyzę, żaden wcześniejszy tytuł – nic co byśmy już znali. Co jest ciekawym komentarzem do samego filmu, który skupia się na opowiadaniu sobie wciąż i wciąż opowieści. Ale sam nie jest się w stanie przebić przez to co często nas od opowieści oddziela, czyli zasady rynku, które decydują co i jak do nas dotrze, w ilu kinach i z jaką promocją. Jest w tym coś gorzkiego, bo wielka pochwała snucia historii przeszła gdzieś bokiem – mimo, że jest jak najbardziej aktualna i trafna. Dlatego jeśli gdzieś natraficie na ten film to go zobaczcie, chociażby w samym buncie przeciwko temu, że ta ciągnąca się od tysięcy lat nić tęsknoty za czymś więcej zaczyna się strzępić, gdy dochodzimy do współczesności.