?
Hej
Zwierz zauważył, że zaskakująco dużo jego znajomych blogerów, którzy podzielają typową dla istot zwierzopodobnych nadmierną fascynację popkulturą uwielbia też operę. Zwierz nie jest tu wyjątkiem. Zdaniem zwierza to wcale nie takie dziwne – tylko teoretycznie seriale telewizyjne i przedstawienie operowe dzielą lata świetlne. Zwierz nie chce proponować naiwnego wykładu o tym jak dziś wszystko jest kulturą popularną. Otóż zdaniem zwierza nie chodzi nawet o środki wyrazu, czy około kulturowe dywagacje. Po prostu dobra opera, która trafia do widza/słuchacza wywołuje bardzo silny ładunek emocjonalny. Bo opery nie znają półcieni – albo się w nich zakochujemy na amen i idziemy sobie kupić wszystkie możliwe wykonania, albo wzruszamy ramionami i przyjmujemy do wiadomości, że ktoś coś takiego popełnił. Dobra opera budzi w człowieku (w tym w człowieku mieniącym się zwierzem) poczucie autentycznej fanowskiej radości, niekiedy głębokiego wzruszenia czasem zupełnej obsesji. Dobra opera wciąga na amen i wyrzuca człowieka, który w bardzo wielu przypadkach po powrocie do domu siada do komputera z radosnym poczuciem, że jeśli natychmiast nie podzieli się swoimi wrażeniami to stanie się coś bardzo niedobrego. A jako że zwierz właśnie takie ma uczucia to teraz drodzy czytelnicy grzecznie usiądziecie i posłuchacie dlaczego warto wybrać się na Sprawę Makropulos Janaczka w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.
Zacząć trzeba od samego punktu wyjścia czyli od dramatu Karela Čapka (zwierz nie ma zielonego pojęcia czy się spolszcza na wszelki wypadek, nie spolszczył) . Większość z was zapewne natknęła się na tego autora dziecięciem będąc i czytając śliczną książkę po tytułem „Daszeńka czyli Żywot Szczeniaka” – zwierz wychował się na tej ślicznej książce z pięknymi zdjęciami, która opowiadała ni mniej ni więcej tylko o przygodach szczeniaka. Dopiero później uświadomiono zwierzowi, że Čapek nie pisał bynajmniej wyłącznie dla dzieci ale pisał też opowiadania, sztuki i poważne książki. Zwierz, którego ojciec zwykł pałać do naszych południowych sąsiadów wielką sympatią został niemal zmuszony do przeczytania znakomitej Inwazji Jaszczurów oraz zbioru opowiadań, którego tytułu nie pamięta. Do tego zwierz jak każdy szanujący się wielbiciel narodów słowiańskich wie, że to właśnie Čapek wymyślił słowo robot dzięki czemu ma ono wspaniale słowiański źródłosłów. Sprawa Makropulos nie była wcześniej wydawana po polsku ale właśnie w tym roku z okazji premiery w Oprze został wydany przekład sztuki i zwierz nawet go nabył za oszałamiające 15 zł. A teraz musi tylko przeczytać nie martwiąc się już barierą językową (choć jak twierdzi ojciec zwierza to żadna bariera językowa i zwierz przesadza). Niemniej nawet pobieżne zapoznanie się z tekstem daje nam podstawę by sądzić że libretto będzie oparte o tekst dobry, miejscami błyskotliwy, po czesku dowcipny i posiadający jakże ważną puentę. Innymi słowy pierwszy, z punktu widzenia zwierza, ważny składnik opery już mamy. Zwierz nie lubi oper które mają marne libretta. O coś jednak musi chodzić. W Sprawie Makropulos chodzi o kilka rzeczy. O to czy wieczność albo i niesamowita długowieczność rzeczywiście jest błogosławieństwem. O to co stanowi treść życia. O granicę za którą nie ma dobra i zła jest tylko obojętność. O plusy wynikające z uciekającego czasu. O to że szaleńcy żyją dłużej. No serio o mnóstwo ciekawych rzeczy.
Drugie nazwisko, które jest w przypadku każdej opery najważniejsze, to nazwisko kompozytora. Leos Janaczek jest w Polsce średnio znany. Najlepszym przykładem niech będzie fakt, że przed tegorocznym sezonem nikt Sprawy Makropulos w Polsce nie wystawiał a Janaczek skomponował ją w 1926. Przyjaciel zwierza, który się na tych sprawach naprawdę zna, powiedział mu, że nasze odkrywanie ostatnimi czasy Janaczka (w zeszłym roku w Operze można było oglądać znakomitą Katię Kabanową) jest przejawem chichotu historii. Otóż Janaczek miał otrzymać kierowniczą rolę w Warszawskim Konserwatorium, ale niestety rozmowa kwalifikacyjna zbiegła się z pogrzebem Dworzaka i ostatecznie Janaczek objął posadę w Brnie. Ogólnie jest w tym coś niesprawiedliwego by taki mały naród jak Czesi miał tylu znakomitych kompozytorów operowych (i tyle oper bo polskie dobre opery liczyć można na palcach). Zwierz nie jest żadnym muzykologiem, ani nawet szczególnie wytrawnym melomanem ale muzyka Janaczka podoba mu się niesłychanie. Zwierz nie wie co w niej takiego jest ale to idealny przykład że wcale nie musi być klasycznie, żeby się tego bardzo dobrze słuchało. Do tego jak zwierz się dowiedział – Janaczek zafascynowany folklorem był niesłychanie czuły na melodię języka i stąd wynika fakt, że gdy śpiewa się jego opery po czesku to doskonale można je zrozumieć (czego nie da się powiedzieć o większości oper po polsku). Do tego Janaczek sam przepisał dramat na libretto zostawiając w nim sporo poczucia humoru. Ogólnie powinniśmy zazdrościć Czechom Janaczka i zastanawiać się dlaczego kilku jego oper nigdy w Polsce nie wystawiono. Czy widz polski nie zasługuje na wystawienie dwóch jednoaktowych oper o strasznym czeskim mieszczaninie Panu Boruczku? Pierwsza ma tytuł „Wyprawa pana Brouczka na Księżyc” druga „Wyprawa pana Brouczka do XV wieku” (gdzie oczywiście spotyka husytów). Prawdę powiedziawszy na taki zestaw zwierz kupiłby bilety w ciemno.
Jednak o ile o muzyce lepiej nie pisać za długo (ile by zwierz nie napisał musicie usłyszeć, żeby poczuć) to o wystawieniu można sporo. PO pierwsze to koprodukcja z Salzburgiem co zawsze dobrze wróży. Nie żeby zwierz był przekonany, że tylko za granicą robi się dobre opery, ale jeśli dobrze się wybierze teatr do koprodukcji to widać jak na dłoni wszystkie zalety jakie daje możliwość połączenia sił artystycznych, talentów i budżetów. W tym przypadku wystarczyło już jedno spojrzenie na scenografię by chwalić koprodukcję pod niebo. Pomysł scenograficzny jest teoretycznie bardzo prosty – na środku sceny mamy salę sądową. Piękną wyłożoną boazerią, która bardziej przypomina plan jakiegoś filmu o latach dwudziestych niż oszczędne scenografie wielu nowoczesnych wstawień. Sala sądowa jest zamknięta ma wysoko zawieszony także wykonany w drewnie sufit (z takimi niby kasetonami), po obu jej bokach widzimy co prawda pewne nowoczesne dodatki ale właściwie cały dramat rozgrywa się w tradycyjnych a jednocześnie symbolicznych dekoracjach bo właściwie całkiem sporo scen w sądzie dziać się nie powinno. Do tego dochodzą znakomicie dobrane kostiumy – pięknie skrojone, dobrze leżące – stylowe i natychmiast osadzające nas w konkretnych czasach. Żadnych eksperymentów – wszystko bardzo klasyczne, ale jak się na to patrzy – z czystą przyjemnością!
I tu przechodzimy do trzeciego już nazwiska Christopha Marthalera szwajcara, który spektakl wyreżyserował. Zwierz musi przyznać, ze uważa tą operę za jedną z najlepiej wyreżyserowanych oper jakie widział. Reżyser bez trudu poradził sobie z posiadaniem tylko jednej dekoracji podczas gdy akcja przenosi się w różne miejsca – co więcej ani przez moment nie wydaje się to dziwne, ani nie na miejscu (mimo, że jedna ze scen dzieje się zaraz po tym jak bohaterowie wyszli z łóżka). Po drugie przy całym szacunku dla libretta i muzyki obudował fabułę mniejszymi i większymi scenami i postaciami pojawiającym się z boku sceny, które czynią spektakl ciekawszym, zabawniejszym (tak to ważne Sprawa Makropulos to opera na której widownia się może zaśmiać) i wypełniony znaczeniami. Zwierz uwielbia takie drobiazgi jak pani w charakterystycznym niebieskim fartuchu sprzątaczki w pewnym momencie blisko końca sztuki zaczyna sprzątać salę. Albo moment w którym główna bohaterka wyznaje w końcu swoją wielka tajemnicę. Reżyser usadził czterech śpiewaków frontem do widowni i kazał im wysłuchiwać widowni wykonując nieco inne tiki czy ruchy które pojawiają się gdy jesteśmy zdenerwowani. Jeden się trochę kiwa, inny obraca w rękach kapelusz, kolejnemu trzęsie się noga – nie odwraca to uwagi od muzyki, śpiewaczki, treści ale od razu rozumiemy co czują czterej panowie. Jak dobrze czasem dostać spektakl gdzie ambicje i pomysły reżysera nie zabijają przyjemności z słuchania muzyki (co jak wiemy zdarzyło się na Latającym Holendrze) Zresztą czy można pisać inaczej niż z entuzjazmem o operze, która zaczyna się od niemego dialogu (nie słyszymy słów ale widzimy jego zapis), dwóch kobiet z których jedna skarży się, że kto by tam teraz chodził na opery – są długie, w obcym języki i jak się wcześniej nie przeczyta libretta to się absolutnie nic nie zrozumie.
Rzeczywiście zwierz radzi przed przystąpieniem do oglądania sztuki przynajmniej przejrzeć streszczenie libretta. Bo sprawa jest skomplikowana. Oto pod sam koniec bardzo skomplikowanego procesu spadkowego, który toczy się już sto lat, pojawia się znana śpiewaczka Emilia Marty, która okazuje się posiadać niesamowite informacje nie tylko o uczestnikach procesu ale przede wszystkim o dokumentach, które od lat leżą zapieczętowane w szafach. Im dłużej adwokat będzie drążył sprawę tym częściej pojawiać się będzie w dokumentach, listach i papierach inicjał E.M, a potem gdy wszystko wskazywać będzie na fałszerstwa pojawi się informacja, w którą trudno uwierzyć a która przenosi nas w świat prawdziwie magiczny i prowokujący do ważnych pytań. Zwierz pisze bez spoilerów bo kto wie, może ktoś z czytelników nie ma pojęcia jakie jest rozwiązanie sprawy i zwierz nie chce mu zepsuć przyjemności. Libretto może wydać się pogmatwane i rzeczywiście relacje między bohaterami lepiej znać z tekstu ale już same postacie na scenie zagrane są znakomicie. Przede wszystkim Eva Johansson jako Emilia Marty kradnie cały spektakl. Teoretycznie jej postać powinna być piękna i tego śpiewaczce zarzucić nie można ale jest grana tak charyzmatycznie (i bezbłędnie śpiewana) że natychmiast rozumiemy, że poszczególni bohaterowie tracą dla niej głowę. To trudna rola bo Emilia Marty z jednej strony jest postacią żywiołową, wypełniającą swoją osobą każdą scenę, z drugiej zupełnie obojętną. Żadna szokując wiadomość, poczynione wyznanie, ujawniony dokument nie może jej poruszyć. Jak sama zaśpiewa pod sam koniec w pewnym momencie człowiek jest znudzony i byciem dobrym i byciem podłym. Jej serce jest równie lodowate jak ręce. Widzicie więc sami, że nie łatwo to zagrać – zwłaszcza, że często nastrój postaci zmienia się w ułamku sekundy (z pomocą muzyki). Ale śpiewaczka wywiązała się znakomicie i stanowi niewątpliwie najmocniejszy punkt programu.
Wśród towarzyszących jej pozostałych śpiewaków trudno wskazać jakikolwiek słaby punkt – wszyscy znakomicie śpiewają, grają i dostają mniejsze lub większe sceny, w których mogą zaprezentować talent nie tylko śpiewaczy ale i aktorski w tym komiczny. Zwierz nie jest wielkim znawcą i oglądając operę po prostu cieszył się, że wszystko jest dobrze zaśpiewane – że reżyser ma pomysł nawet na bardzo niewielkie role (przykład Rafała Bartmińskiego w bardzo niewielkiej roli Janka), że czasem bywa śmiesznie a pod koniec jest zaskakująco poważnie i refleksyjnie. Zwierza cieszyło też, że w międzynarodowej obsadzie zdecydowanie nie było się czego wstydzić – zwłaszcza Anna Bernacka (w roli Kristy) brzmiała zwierzowi bardzo dobrze. Nie mniej spektakl ujął zwierza przede wszystkim dobrym wykorzystaniem nie tylko głosów ale i scenicznych talentów aktorów – o czym na całe szczęście co raz częściej przypominają sobie reżyserzy operowi.
Jak więc sami widzicie – wszystko zagrało. Zagrało znakomicie tak, że zwierz po raz pierwszy od dawna cieszył się, że są oklaski i może wyrazić swoje zadowolenie. Zresztą sami wykonawcy wyglądali na bardzo zadowolonych ze spektaklu – kto wie, może tym razem poszło im lepiej niż ostatnio, może oklaski były wystarczająco głośne. Niemniej zwierz odniósł wrażenie jakby bawili się równie dobrze co widownia. Szkoda tylko, ze jak na złość ta wspaniała opera choć ma trzy akty, jest pokazywana bez przerw co daje nam zaledwie dwie godziny znakomitego kulturalnego przeżycia. Szkoda – bo zwierz odsiedział o tyle dłużej na spektaklach złych, że chętnie wyrównałby to siedzeniem na spektaklach dobrych. Jedynym minusem jaki zanotował zwierz w sprawie Sprawy Makropulos jest cena biletu. Zwierz za miejsce na parterze z boku rzędu szóstego (w którym już prawie tradycyjnie siada) zapłacił 75 zł ze zniżką. Sporo. Zwierz zawsze się zastanawia czy rzeczywiście musi być tak dużo. To znaczy skoro potem są wolne miejsca i opera może wpuszczać ludzi na wejściówki to oznacza, ze są chętni to nie lepiej obniżyć cenę biletów i wszystkim sprzedać po czterdzieści złotych zamiast jednym po 70 innym po 30? Ale to takie rozważania zwierza związane z przykrą refleksją, że pewnie większość z was drodzy czytelnicy spasuje nie z powodów niechęci do Opery tylko (pomijając dyskryminację geograficzną) z przyczyn finansowych. Zwierza to strasznie denerwuje i w ogóle jak widzi ceny biletów to mu się rozwija czerwona flaga ale może nie powinien tematu drążyć, bo zawsze się okazuje iż ma się cieszyć że nie płaci więcej. Zwierz może się tylko pocieszać tym, że dziś idzie do Filharmonii gdzie jest taniej. Za bilet w fatalnym akustycznie trzecim rzędzie zapłacił bagatela 60 zł. Widzicie o ile taniej jest być zwierzem popkulturalnym niż kulturalnym?
Ps: Zwierz miał iść na pokaz brytyjskiego filmu „Turyści” ale zachorował. Ponoć film jest ciekawy, nie sztampowy i po prostu inny. zwierz nie przekonał się wcześniej ale wszyscy mogą się przekonać od dziś bo właśnie film wchodzi do kin. Dystrybutor zapewnia, ze czytelnikowi zwierza powinno się spodobać.
ps2: Zwierz przypomina, że macie dziś ostatni dzień na przesyłanie na skrzynkę potencjalnych zawodów dla zombie. Są już pierwsze ciekawe propozycje, które każą się zastanawiać czy parafrazując Kavafisa „Zombie nie są jakimś rozwiązaniem”.