Rano budzi mnie zdanie mojej szacownej matki „Przepraszam, że budzę cię pięć minut wcześniej, ale musisz coś mi pokazać w sieci”. Wiem, że to wymówka, wiem, że to pułapka, wiem, że po prostu krok po kroku stara się mnie budzić coraz wcześniej. Tego jestem absolutnie pewna po chwili kiedy schodzimy na śniadanie i okazuje się, że drzwi na stołówkę są jeszcze zajęte. Ale ponieważ nie jesteśmy pierwsi w kolejce to czuje, że ambicja mojej matki nie jest do końca zaspokojona.
Owa wczesna (coraz wcześniejsza pobudka) jest teoretycznie zupełnie przypadkowa i nie zaplanowana ale jakoś tak dziwnie się złożyło, że już koło ósmej jesteśmy na szlaku. Tym razem idziemy na spacer który – ku zaskoczeniu wszystkich – najbardziej samego Zwierza, jest dla niego nowością. Oto bowiem okazuje się, że jeszcze nigdy w życiu nie szedł Doliną Małej Łąki a co więcej nie był na Przysłopie Miętusim. Nie pozostało nic innego jak przejść się Drogą pod Reglami do Doliny, Doliną na Przysłop, a z Przysłopu zejść do Kościeliskiej.
Ktokolwiek szuka w górach niewymagającej trasy która nagradza turystę wspaniałymi widokami ten powinien brać z nas przykład. Bo po stosunkowo krótkim spacerze można znaleźć się w miejscu tak malowniczym, że jest to trudne do uwierzenia – piękna łąka oferuje widoki, które w niektórych – a może tylko w Zwierzu wzbudzają nagłą potrzebę odniesienia pierścienia do Mordoru, bo okolica wygląda naprawdę jakby zza rogu miały wypaść jakieś Hobbity. Jednak na samym szczycie hobbitów nie ma (nie licząc matki Zwierza) jest natomiast spora grupa młodych ludzi robiących pompki. Jeśli jest coś czego Zwierz nigdy by nie robił w górach to pompki. Ogólnie jeśli człowieka otaczają góry to powinien albo po nich zapieprzać albo podziwiać. Wszystkie inne czynności wydają się Zwierzowi zbędne.
Wycieczka mogła trwać dłużej gdyby Zwierzowi nie udało się powstrzymać swojej matki, która posłusznie trzymać się szlaku doszła do wniosku, że przecież mogłybyśmy tą dolinę małej łąki najpierw zobaczyć do końca a potem zawrócić i iść dalej. Musicie zrozumieć, że Zwierz wie, iż nie byłoby to wielkie nadłożenie drogi, ale jeśli jest coś na świecie strasznego i obrzydliwego to są to pierogi z jagodami i zawracanie w górach. Myśl, że po osiągnięciu jakiejś wysokości i pokonaniu jakiejś odległości należałoby ją pokonać ponownie jest Zwierzowi obrzydłą. Natomiast co zawsze napawa Zwierza zdziwieniem to jak mało osób jest w Tatrach gdy tylko zejdzie się dwa kroki w bok od najbardziej uczęszczanych szlaków. W Dolinie Małej Łąki ludzi jest trochę ale o tłumie nie ma mowy, a już np. na Przysłop idzie się właściwie w całkowitej ciszy i samotności. Oczywiście – spacerowiczów w Dolinie Kościeliskiej jest wielu, ale naprawdę – nie jest trudno przed tłokiem uciec.
Po przejściu naszej trasy – która okazała się zaskakująco jednak krótka (choć pod koniec każdy krok był jednak wyczuwalny jakby nieco bardziej niż zwykle) doszłyśmy do wniosku, że należałoby coś zjeść i być może odpocząć. Odpoczynek w wydaniu matki Zwierza składał się z piętnastominutowej drzemki w której Zwierz został wybudzony z dziesiątej minucie bo w sumie nie przesadzajmy, żeby tak przesypiać cały dzień. Co do obiadu to dziś poszłyśmy do włoskiej knajpy w której matka Zwierza zjadła szpinak. Tylko szpinak. Widzicie właśnie takie zachowania matki Zwierza przez całe życie przekonują mnie, że tylko naprawdę bardzo dorośli ludzie jedzą szpinak. Wszyscy którzy nie jedzą szpinaku są jeszcze dziećmi. Ja bardzo pielęgnuję moje dzieciństwo.
Jedzenie było, spanie było więc czas – jak zwykle trochę sobie pozapieprzać po Zakopanem. Doprowadziło nas to na szczyt Gubałówki gdzie usiadłam na tarasie widokowym po czym oświadczyłam szacownej rodzicielce, że „trochę się skończyłam” jej odpowiedź nie powinna mnie dziwić a brzmiała „Możemy jeszcze podejść do Butorowego Wierchu”. Czasem mam wrażenie, że gdybym oświadczyła jej w górach że właśnie odpadła mi noga, matka zareagowałaby czymś w stylu „To piękna okazja by pójść na Czerwone Wierchy”. Popijając piwo i patrząc na panoramę Tatr zdecydowałam się na pierwszą w moim życiu konsumpcję ziemniaka na patyku. Ziemniak na patyku polega na tym, że biorą ziemniaka i wycinają go w sprężynkę a potem go smażą. Z nieznanych ludzkości powodów tak spreparowany Ziemniak zostaje podniesiony do poziomu jednej z najlepszych rzeczy na świecie, a także atrakcji turystycznej. Co jest dowodem na to, że wszyscy powinniśmy być trochę zakręceni.
W czasie spaceru doszłam do wniosku, że jeśli istnieje jakiś przejaw niesamowitego optymizmu to sprzedawanie kożuchów w niesamowicie gorący sierpniowy dzień. Te filozoficzne rozważania nad tym jak daleko wydaje się zima kiedy jest lato i jak bardzo się za takim kożuchem tęskni jak już jest zima, sprawiły, że nieco uważniej przyjrzałam się wystawie jednego ze sklepów i zgadnijcie kto ma nową piękną skórzaną torebkę. Tak moi drodzy obserwacje socjologiczne potrafią być nie tylko błyskotliwe ale także niesamowicie kosztowne. Za to dowiedziałam się od pani w sklepie, że rzeczywiście trzydzieści stopni w cieniu nie sprzyja sprzedawaniu kożuchów i sztucznych futer.
Zapewne jesteście ciekawi czy hotel w którym przebywa Zwierz objawił jakieś nowe niesamowite przymioty. Otóż dwa. Pierwszy iście PRLowski – jest w nim ewidentny niedobór papieru toaletowego, mimo wielokrotnych próśb nie została nam przydzielona dodatkowa rolka, co zaowocowało kapitalistyczną dywersją w postaci zakupu własnego papieru w pobliskiej Biedronce. Było trudno powstrzymać się przed promocją na dwadzieścia cztery rolki papieru, ale mamy ich teraz osiem i patrzymy w przyszłość z niejakim optymizmem. Natomiast Zwierz odkrył, że standard tutejszych łóżek podwyższono kładąc na niezbyt wygodne prycze grube miękkie materace. Są istotnie wygodne chyba, że za mocno przewrócisz się z boku na bok i wtedy czujesz że materac zaczyna się delikatnie zsuwać z łóżka. Tu rozpoczyna się wielka przygoda, wylądujemy na podłodze czy nie. Na razie Zwierz jakoś ustrzegł się tego losu ale widzi w swoich gwiazdach pobudkę pod łóżkiem.
Poza tym nasza bytność w Zakopanem nabiera pewnych charakterystycznych dla wypoczynku z Matką Zwierza tradycji jak obsesyjne licznie kroków i kilometrów. Na przykład dziś tych kroków było 33 tysiące na 12 kilometrach i nie chcę wam nic mówić ale ton głosu matki Zwierza wskazuje, że nie jest ona nami szczególnie zachwycona. Najwyraźniej plan dzienny nie został zrealizowany.
I to tyle. Kolację jemy w hotelowej restauracji, która serwuje dania rodem z PRL co o dziwo oznacza, że na razie wszystko co zjadłyśmy jest cudowne. Obok nas wycieczka ze Słowenii – wycieczka rowerowa i złożona z emerytów próbuje porozumieć się z kelnerką korzystając z języka niemieckiego i włoskiego, co jak wszyscy wiemy, nie jest przyjętym w Polsce językiem wspólnym. Istnieje jednak szansa że wszyscy dostaną pierogi i piwo. Kończę ten wpis jednak z niewielką nadzieją na przyszłość, bo właśnie się dowiedziałam, że matka Zwierza zakupiła bilety na kolejkę na Kasprowy tak rano, że jutro o śniadaniu to ja sobie mogę zapomnieć.
Ps: Dziś podsłuchując w kawiarni zobaczyłam dwie zakonnice siedzące z pochylonymi głowami. Pomyślałam, że pewnie zmawiają krótką modlitwę przed posiłkiem. Kiedy podeszłam bliżej okazało się, że pochylają się nad smartfonem. Dosłyszałam też zdanie „Jeśli wciśniemy tą mszę na szóstą rano to zdążymy jeszcze pójść na długą wycieczkę”. Cóż góry warte są mszy o szóstej rano.