We śnie właśnie kąpałam się w błękitnych falach oceanu kiedy usłyszałam najpierw zachętę do wstawania a potem pytanie czy wiem gdzie na dwunastu metrach naszego hotelowego pokoju można zgubić ręcznik. Czasem myślę, że zagadki logiczne powinny być dozwolone dopiero godzinę po wstaniu. Zwłaszcza kiedy znów obudzili cię jakby wcześniej.
Śniadania nie było. A w każdym razie nie było w hotelowej restauracji. Matka z dumą ominęła drzwi i nawet nie policzyła ile osób zdążyło już zjeść na posiłek. Wszystko dlatego, że z całą pewnością nie zdążyłybyśmy nic zjeść ponieważ miałyśmy bilety na kolejkę na Kasprowy. Zanim odezwą się głosy które będą nas przekonywać, że pokonywanie tej drogi ma sens tylko na piechotę, spieszę wyjaśnić, że oczywiście że ma ale jeśli pokonało się tą drogę na piechotę wystarczającą ilość razy to w ostatecznym rozrachunku człowiek traci sporo cennego czasu i energii które mógłby poświęcić na chodzenie po piękniejszych i wyższych partiach Tatr. Tak to sobie tłumaczę z niechęcią patrząc na moim zdaniem wyjątkowo nudne podejście na Kasprowy.
Nazwijcie to lenistwem, ja nazywam rozsądnym oszczędzaniem sił, bo matka i tak mnie wykończy. Na szczycie Kasprowego łaskawie dostałam pozwolenie na zjedzenie drożdżówki. A także na skorzystanie z toalety. O Toalecie wspominam głównie dlatego, że byłam tam świadkiem uczciwości na niepolską miarę. Toaleta jest płatna 2,50 ale pani która pobiera opłatę nie było. Najpierw więc ustawiła się długa kolejka która twardo stała i czekała aż pani się objawi. Kiedy się nie objawiła ludzie zaczęli zostawiać pieniądze przy wejściu na stoliku. Gdy wychodziliśmy powiedzieliśmy obecnej już pani że pieniądze zostaliśmy wcześniej czego nikt nie podważył. Ogólnie poziom zaufania społecznego w obie strony na poziomie skandynawskim.
Później ruszyłyśmy ulubioną trasą matki Zwierza granią w kierunku przełęczy pod Kopą Kondracką. Teoretycznie jest to droga po płaskim. Tak twierdzi za każdym razem matka Zwierza radośnie zachęcając go do szybkiego tempa, raźnego kroku i podziwiania widoków. Widoki zresztą rzeczywiście są fantastyczne bo stoi się dokładnie tam gdzie styka się Słowacja i Polska. Jeśli spadniesz na jedną stronę ratuje cię TOPR za darmoszkę jeśli spadniesz na drugą i nie masz ubezpieczenia to ratują cię Słowacy ale musisz zapłacić. O ile nie zje cię niedźwiedź bo jest tam ścisły rezerwat. A jeśli nie spadniesz to idziesz tak piękną drogą, że co pewien czas trzeba przystawać po prostu się napatrzeć na ten niesamowity widok jakim są góry aż po horyzont lub dolina w której leży wcale nie takie duże z tej odległości Zakopane.
Na czym polega problem. Otóż wbrew zapewnieniom matki Zwierza tam cholera nie jest po płaskim. Jasne wielkich szczytów zdobywać nie trzeba ale co pewien czas człowieka zaskakuje podejście i to podejście jedno z tych paskudnych to znaczy na dole widzisz szczyt i wydaje ci się, że jest całkiem blisko a w połowie myślisz, że w sumie śmierć byłaby słodkim wybawieniem od tego cierpienia, braku powietrza i bólu łydek. W tym miejscu zwykle zadajesz sobie pytanie dlaczego w ogóle zgadzasz się chodzić po górach, dlaczego nie leżysz gdziekolwiek indziej, w ogóle dlaczego znów dałeś się nabrać na to koszmarne kłamstwo że chodzenie po górach uwzniośla.
Oczywiście trzy takie podejścia pod górę dalej człowiek ląduje na przełęczy siada na chłodnej trawie, czuje podmuch wiatru na twarzy, je brzoskwinie i zastanawia się po co ludzie w ogóle w życiu robią cokolwiek innego niż wspinanie się na przełęcze. Jeśli ktoś wam będzie mówił o absolutnej magii gór i egzystencjalnych przeżyciach to po prostu mówi wam o tej cudownej różnicy pomiędzy byciem koszmarnie wykończonym a siedzeniem na tyłku. I być może jest to najpiękniejszy moment w życiu człowieka. Siedzenie nigdy tak nie cieszy jak wtedy kiedy poprzedza je wysiłek.
Matka Zwierza ma zwyczaj przekonywania go że schodzenie w dół wcale nie jest męczące i w związku z tym nie należy zatrzymywać się po drodze. Zwierz przyjął ten sposób myślenia i jakieś trzy godziny później stoi pod szczytem góry zastanawiając się dlaczego jego stopy odmawiają posłuszeństwa. Przy czym tym razem Matka Zwierza łaskawie pozwoliła mu się zatrzymać na chwilę pod schroniskiem w Kondratowej. Zwierz nienawidzi tego schroniska nie ze względu na sam budynek ale dlatego, że jest ono na drodze na Giewont i jest to jedno z nielicznych miejsc w Tatrach gdzie zagęszczenie ludzi przekracza cierpliwość Zwierza. Inna sprawa jest to jedyne znane Zwierzowi miejsce z olbrzymim zawsze otwartym oknem w toalecie. Oknem wychodzącym na podwórko po którym co pewien czas się ktoś przechadza. Wymaga to koordynacji – rozglądamy się na lewo, na prawo, zdejmujemy spodnie i zanim je podciągniemy znów wyginamy głowę by przekonać się czy nikomu nie fundujemy widoków nie do zapomnienia.
Choć Zwierz skarży się na samo schronisko, to musi powiedzieć, że jak co roku obserwuje w górach całe mnóstwo zachowań pozytywnych które na równinach mają zdecydowanie mniejsze szanse zaistnieć. Podchodzący pod górę pytają schodzących czy jeszcze daleko, a im bliżej podnóża góry tym bardziej schodzący zapewniają ich, że nawet jeśli daleko to na górze czeka bardzo miły wietrzyk który ochłodzi. Tylko w górach kiedy próbujesz zejść ze skały której stwórca nie dostosował do hobbitów przypadkowi ludzie na szlaku staną pod skałą i nie tylko przytrzymają twój plecak ale zaoferują rękę czy wsparcie moralne. W końcu jest to jedyne miejsce gdzie człowiek może rzucić w przestrzeń „Matko właśnie przypadkiem zjadłam drugą muchę” i usłyszeć od nieznajomych turystów „Jeszcze dwie i można oszczędzić na schabowym”. Góry to jedyne znane Zwierzowi miejsce gdzie jest tak miło między ludźmi. Może złe nawyki pozostają poniżej poziomu wody.
Po doczołganiu się do Kuźnic (niby pozycja była pionowa ale Zwierz się czołgał tak w sobie, w serduszku) matka Zwierza zarządziła, że powinnyśmy coś zjeść. Taksówka (miał być busik ale wszyscy wysiedli z niego wcześniej niż Zwierz z matką i wyszła nam całkiem luksusowa przejażdżka) zatrzymała się pod knajpą, matka ze Zwierzem wtoczyły się do knajpy, zamówiły jedzenie i ku swojemu zaskoczeniu raczej w nim dziabały niż jadły z apetytem – wiecie jak to jest kiedy człowiek uważa podniesienie widelca do ust za wysiłek i nie chce mu się powtarzać zbyt często tej czynności.
Mniej więcej w tym miejscu stało się jasne, że MIMO posmarowania się rano emulsją przeciwko opalaniu, Zwierz przybrał kolor purpury. I to na dodatek – co wywołało wielką wesołość zarówno matki Zwierza jak i poinformowanego o cierpieniu męża Zwierza, w kształtach geometrycznych. Najwyraźniej moje cierpienie bawi ludzi. Może trochę rozbawił ich też fakt, ze o ile tył rąk spaliłam całkowicie, to tył nóg spaliłam w bardzo gustowny prostokąt pomiędzy szczytem górskiego buta a spodniami trzy czwarte. Powodowany palącym bólem Zwierz wpadł do pobliskiej Biedronki by zakupić środek kojący płonącą skórę. Gdy już tracił nadzieję, znalazł takowy na półce, przytulił do serca, ucałował, podziękował siłom wyższym wszystkich wyznań i pognał do kasy. Przy kasie okazało się, że takiego produktu nie ma, nie sprzedadzą Zwierzowi, pojawiło się też podejrzenie że to Zwierz wniósł ów produkt a potem jako mistrz zbrodni postanowił go wynieść płacąc za niego przy kasie. Zwierz nie wie jakim cudem pracownicy zakopiańskiej Biedronki dowiedzieli się o jego nieumiejętności sprawnego postępowania kapitalistycznego ale jednak ostatecznie kremu nie sprzedali. Zwierz odszedł wściekły i klnący. Ostatecznie środki zakupił w sklepie Zaja gdzie dorzucili mu w ramach próbki krem na zmarszczki 60 plus. Podejrzewam, że cierpienie mnie postarza.
Tu właściwie należałoby zakończyć nasze kroniki, i dzień który uwieczniło zjedzenie porcji pierogów ruskich na pół ponieważ idealną ilością pierogów jest pięć a w knajpie sprzedawali tylko po dziesięć. Ale mam dla was wiadomość nie z tej ziemi. Otóż matka Zwierza dokonawszy lustracji czerwonych plam na delikatnym ciałku Zwierzowym i dowiedziawszy się, że Zwierz większość trasy z gór pokonał z jakimś badylem w bucie przez co trochę sobie jakby zadrapał nóżkę, zawyrokowała, że jedyną nadzieją jest wymoczenie Zwierza w dużej ilości wody. Istnieje nadzieja, że albo będzie się nadawał albo jak wieloryb powróci do korzeni. W każdym razie jutro czeka nas dzień w Tatrzańskich Termach. I nie będzie wycieczki. To znaczy tak się zapowiadało, póki dwie minuty po ogłoszeniu dnia moczenia, matka nie dodała „A potem pójdziemy sobie na jakiś spacer, do Strążyskiej, na Nosal, albo się jeszcze zobaczy”. Zwłoki Zwierza się zobaczy. OT co!
PS: Dziś pod kolejką na Kasprowy pan z jednej z firm badania opinii publicznej zadał mi klka pytań o zadowolenie z kolejki a potem sprawdzając metryczkę stwierdził „Oczywiście nie ma pani dzieci poniżej 14 roku życia”. Odparłam tak po czym zdałam sobie sprawę, że gdyby pan dobrze oszacował mój wiek to nie było by w tym zdaniu oczywiście.