Są rzeczy których żadnymi innymi zastąpić nie sposób. Jak zachody słońca nad morzem, masło i widok gór za oknem. I wiem co mówię, bo piszę ten wpis siedząc w pokoju nieco większym od szafy za to ze wspaniałym widokiem na Giewont. Po rocznej przerwie spowodowanej brakiem wyjazdu w góry, powraca – lubiany przez czytelników i pisany pomiędzy leczeniem odcisków na stopach cykl górski, w którym Zwierz nadaje z Zakopanego i lęka się że któregoś dnia obudzi się na Rysach.
Pociąg wyjeżdżał z warszawy czterdzieści pięć minut po godzinie siódmej. Nie było więc nielogiczne by umówić się na dworcu pół godziny wcześniej. Czego jednak ani ja ani moja szacowna matka nie wzięłyśmy pod uwagę, to owego mechanizmu który sprawił, że zawsze, niezależnie od umówionej godziny staramy się jednak zaplanować wyjście z domu tak jakby przejazd z Żoliborza na Dworzec Centralny był równie kłopotliwy co dojazd na hulajnodze na lotnisko w Modlinie. Innymi słowy już o szóstej trzydzieści popijałyśmy kawę w jednej z dworcowych kawiarni będąc w niej, a jakże z godzinnym niemal wyprzedzeniem.
W tym roku zdecydowałyśmy się pojechać w góry Tatrami. Tatry to pociąg, jakby nie patrzeć kultowy, bo wsiadasz w Warszawie, wysiadasz w Zakopanem. Każdy ma przy sobie walizkę do której spokojnie zmieściłby połowę rodzinnych dóbr czy też niepokornych członków tej rodziny i zawsze w takim pociągu znajduje się co najmniej jedna zakonnica. Co się w tym roku nie znalazło to wagon barowy – bo jak wiadomo klient głodny jest mniej awanturujący się bo omdlewa, oraz wystarczająca ilość miejsc na bagaże. Ktoś doszedł do wniosku, że zapewnienie miejsca na bagaż wszystkich podróżujących zabrałoby wyprawom z PKP tego cudownego posmaku absurdu. Na całe szczęście udało się nam opchnąć jakoś walizki i nie musiałam jechać z całym moim górskim przybytkiem na kolanach.
PKP wyznaje zasadę, że człowiek nigdy nie powinien być pewien jaka temperatura zastanie go w wagonie pociągu. Jakiekolwiek wcześniejsze poinformowanie go czy będzie się smażył czy marzł mogłoby zaowocować jakimś przygotowaniem a wszak najlepszy klient to klient niegotowy. W związku z tym w najcieplejszy dzień roku w wagonie PKP Intercity Tatry było zimno, na tyle zimno, że część osób założyła bluzy. I tak wokół nas gorąc trawił mieszkańców naszego kraju, a my widząc ich tylko zza okna rozmyślaliśmy czy rękawiczki to nie jest za dużo. Ci którzy jak szaleńcy zdecydowali się wziąć kurtki teraz mogli się w nie radośnie owinąć.
Zwierz po odespaniu tragicznie wczesnej godziny o której został obudzony, zajął się podsłuchiwaniem osób zgromadzonych wokół. Najciekawsze okazało się nasłuchiwanie monologu współpasażerki, która postanowiła wszystkich poinformować o całym zestawie problemów zdrowotnych – swoich i swojego dziecka, opisać dokładnie kartę dań w jednej z restauracji (niekoniecznie w Zakopanem) i snuć opowieść o tym jak jej syn mając sześć lat pomylił się robiąc zakupy. Zdanie jej syna „Dlaczego wspominasz moją największą porażkę” uświadomiło mi, że jest pewien moment w życiu człowieka w którym błędy popełnione gdy ma się sześć lat stanowią chwilową największą życiową porażkę.
W chwili w której nasze stopy dotknęły zakopiańskiego peronu zaczęło padać. Istnieje pewna korelacja między moim pobytem w górach a opadami deszczu ale nie będę rozwijać tego wątku bo mam wrażenie że stałabym się ofiarą numer jeden na celowniku wszystkich speców od turystyki górskiej. W deszczu dotarłyśmy i zameldowałyśmy się w hotelu. Ktoś wpadł na genialny pomysł by starego domu wczasowego nie remontować ale pozostawić go w stanie w jakim zastała go zmiana ustroju. Teraz hotel przemianowano na PRL i dzięki temu wystrój rodem z późnych lat osiemdziesiątych czy nawet jeszcze siedemdziesiątych nie jest dowodem na to, że w hotelu zaszły małe zmiany ale elementem tworzącym niepowtarzalną atmosferę tego miejsca. Nie mniej w ramach niepowtarzalnej atmosfery udało się nam zdobyć dwa łóżka (a nie jedno wielkie jak się zdarzało) i w sumie bardzo ładny pokój z małym minusem, to znaczy klozet się giba na boki. No i jeszcze jak chciałyśmy wyjąć koc z szafy to jeden okazał się stanowić jedność z szafą i za żadne skarby nie udało się ich rozdzielić. Rzekłbyś tragiczna historia dwojga kochanków. Musze jednak przyznać, iż fakt że taki standard mi nie przeszkadza traktuję jako potwierdzenie, że sława mnie nie zepsuła. Być może to przez brak pieniędzy.
Ponieważ jechałyśmy do Zakopanego pięć godzin to – jeśli ktokolwiek zna matkę Zwierza, może się domyślać – miałyśmy poważne zaległości w zapieprzaniu. Na całe szczęście w Kościelisku rezyduje w ostatnich dniach brat Zwierza, który zgodził się łaskawie z nami spotkać na ubitej ziemi. Mamy wrażenie, że spotkanie było przynajmniej częściowo motywowane faktem, że po pierwsze padało a po drugie w Kościelisku nie za bardzo jest co robić. Ponieważ pierwszy dzień wyjazdu musi obfitować w spotkanie z nieznanym to udaliśmy się na Gubałówkę by jak co roku sprawdzić jaki jest w tym sezonie najmodniejszy i najbardziej idiotyczny gadżet wakacyjny kupowany dzieciom. Jakbyście nie wiedzieli to są to piłki na sprężynce przypinane karabińczykiem do spodenek dziecka. Wynalazca tej zabawki jest zupełnie jak ci, którzy lubią jak świat płonie, a dokładniej, jak świat potyka się o ciągnącą się za dzieckiem piłkę.
Na Gubałówce zaczęliśmy rozważać kwestie prognozy pogody próbując sobie odpowiedzieć na ważne w górach pytanie „Czy będzie lać już zawsze”. Tu natknęliśmy się na poważne pytanie semantyczno-filozoficzne, bowiem okazało się, że aplikacja z prognozą pogody na najbliższe dni odróżnia deszcze od opadów. Jak sami rozumiecie – wzbudziło to pewne zainteresowanie i ostateczną konkluzję, że opadów może być wiele i niekoniecznie są to deszcze, co nie zmienia faktu, że opad czegokolwiek innego niż deszcz w górach nie nastraja optymizmem. Człowiek bez optymizmu powinien być przynajmniej najedzony, co uskuteczniliśmy pożerając – wedle płci i doświadczenia albo kluseczki z bryndzą albo golonkę. Osobiście nie rozumiem jak można konsumować golonkę ale gdyby was już coś podkusiło by to robić to w Zakopanem dają bardzo dobrą w śliwkowo-piwnym sosie.
Kiedy usiedliśmy po wszystkich spacerach i posiłkach na piwo (zdaniem szacownej matki Zwierza konsumpcja piwa ma sens wyłącznie kiedy można zza kufla dostrzec góry) padło zdanie „Mało dziś chodziliśmy pewnie nawet tych dziesięciu tysięcy kroków nie przeszliśmy”. Po podsumowaniu okazało się, że kroków było ponad siedemnaście tysięcy. Co, jak wszyscy wiemy nie jest żadnym powodem do radości ponieważ było po płaskim, a jak wiadomo po płaskim- zwłaszcza w górach się nie liczy. Takie przynajmniej ostatnim razem były założenia. Dlatego też Zwierz już się trochę boi nadchodzącego dnia, bo przecież jeśli nie będzie deszczu ani innych opadów to istnieje poważne prawdopodobieństwo, że będziemy się starać to tragiczne niedopatrzenie nadrobić.
Ps: odległość jaka dzieli człowieka od Warszawy bardzo uświadamia że nie jest tak, że cała Polska żyje wspomnieniami Powstania. Siedemnasta zastała nas gdzieś w połowie drogi na Gubałówce gdzie jeden z prowadzących kram informował drugiego, że przecież to Powstanie to dziś bo właśnie na telefonie oglądał obchody w Warszawie. I nie nie jest to uwaga, o tym jacy ludzie są teraz nieogarnięci i jak im nie zależy, to uwaga o przestrzeni i o tym, że jednak czym innym jest Powstanie w Warszawie a czym innym jest siedemnasta pierwszego sierpnia gdzieś w Zakopanem.