Po Oscarowym zwycięstwie „Wszystko wszędzie naraz” wraca do kin, a to jest doskonały moment by w końcu napisać na blogu o tym filmie. Oraz o tym, że być może największym problemem tej produkcji jest to – z jakim nastawieniem ją oglądamy. Istnieje bowiem cienka granica pomiędzy autentycznym zachwytem, a poczuciem, że musimy film pokochać by nie wyjść na głupich. I czasem na tej granicy leży olbrzymie rozczarowanie.
Pod wieloma względami „Wszystko wszędzie naraz” jest kontynuacją wcześniejszych produkcji – dziwnych, korzystających z różnych, niekiedy męczących widza zabiegów, ale jednocześnie – tematycznie zbliżonych do kina obyczajowego, psychologicznego i takiego, które ze zrozumieniem czy nawet współczuciem spogląda na najdziwniejszych, niekiedy odrzucających bohaterów. Ci którzy oglądali „Swiss Army Man” zapewne zdają sobie sprawę, że twórcy posiadają przedziwną umiejętność łączenia motywów, głupiutkich, sztubackich, czy wręcz absurdalnych, ze spojrzeniem w głąb swoich bohaterów. Daniel Scheinert i Daniel Kwan zwani jako „Daniels” mają też bardzo dobrą rękę do aktorów. Umieją postawić w ich idiotycznych czy wręcz karkołomnie szalonych sytuacjach (jak Daniel Radcliffe jako pierdzące zwłoki) i otrzymać od nich naprawdę dobre role. Jednocześnie ich autorski styl i szalone pomysły przypomina nieco zapomniane czasy amerykańskiego kina niezależnego, kiedy nie wszystko było aż tak wykalkulowane i „niezależne” jedynie z nazwy. Oscarowy sukces Danielsów, to jeden z tych autentycznie niezależnych (nie tylko produkcyjnie, ale też pod względem myślenia o kinie) Oscarowych werdyktów ostatnich lat.
Kiedy próbuję porozmawiać z kimś o „Wszystko wszędzie naraz” zaczynam od tego, że pod względem fabularnym to film, który można byłoby zrealizować w bardzo tradycyjny sposób. Jest to ostatecznie opowieść kameralna, familijna, pod pewnymi względami – możliwa do sparowania z klasycznym narracyjnie „Minari” sprzed paru lat. „Wszystko wszędzie naraz” jest w swoim jądrze opowieścią o sfrustrowanej właścicielce pralni, rozważającej rozwód, skonfliktowanej z córką, przeżywającą poczucie alienacji wynikające z doświadczeń pierwszego pokolenia imigrantów. Do tego jeszcze zmagającą się ze skomplikowaną podatkową papierologią. To co jest genialne we „Wszystko wszędzie naraz” to fakt, że gdzieś tam – w nieskończonych multiwiersach jest wersja tej opowieści, opowiedziana w sposób najbardziej klasyczny – bez scen kung- fu i bez dialogów pomiędzy kamieniami. Jak mniemam jest to film bardzo dobry, który obejrzało pięciu krytyków z czego czterech napisało dobre recenzje a jeden zapomniał.
No właśnie – Danielsowie, wymuszają na nas powrót do dyskusji, którą wielu widzów i krytyków odłożyło na wiele lat na bok. Czy w kinie ważniejsze jest to CO się nam opowiada, czy JAK się nam opowiada. Większość recenzji filmowych skupia się na kwestiach analizy samej oryginalności scenariusza, zalety i wady widząc w jego oryginalności czy powtarzalności. Niekiedy (choć wcale nie tak często) robi się wycieczki w stronę analizy aktorskiej. Oczywiście sporo jest tekstów skupiających się na refleksji „ładne, ale niezbyt oryginalne” gdzie uznajemy, że strona wizualna jest ważna, ale niekoniecznie jest w stanie wyrównać nasze znudzenie brakiem ciekawej fabuły. Najrzadziej zdarza się nam analizować nie tyle samą historię, ale przyjęte strategie narracyjne, pomieszanie gatunkowe, wszystko to na co pozwala odejście od klasycznej struktury. Te elementy kojarzą się nam zwykle z kinem eksperymentalnym, często reagujemy na nie refleksją, że są to rzeczy trudne, przeznaczone dla znawców czy amatorów ambitnego kina. Innymi słowy – sami ograniczamy kino, w jakiś sposób sprowadzając go jedynie do formy ilustracji klasycznie prowadzonej narracji.
„Wszystko wszędzie naraz” prowadzi nas jednak do refleksji właśnie nad przyjętymi strategiami narracji i nad tym – co z takich a nie innych wyborów wynika. Danielsowie, biorą wspominaną wcześniej klasyczną narrację, obyczajową i mieszają ją z elementami znanymi z kina akcji i koncepcjami, które najczęściej rozwijane są w kinematografii w kinie akcji czy super bohaterskim. Są jednocześnie poważni i ironiczni w tworzeniu tej mieszanki, nie boją się zarówno sięgania do tradycji melodramatu (cały wątek potencjalnej kariery filmowej bohaterki) jak i po absurd (uniwersum z rękami parówkami) czy też – absolutnie sztubackie żarty (korki analne). To wszystko jest dla widza męczące, bo wymaga od niego ciągłego – ze sceny na scenę, przeformułowywania swoich oczekiwań odnośnie do tego, co będzie dalej. Oglądając większość filmów nie musimy aktywnie zastanawiać się nad strukturą opowieści. Nawet jeśli fabuła jest zagmatwana to znamy całą (zwykle trójaktową) strukturę filmu i czujemy się w niej bezpiecznie. Jest dla nas przezroczysta, bo nawet jeśli nie analizujemy jej aktywnie to jesteśmy do niej przyuczani. Kiedy te zasady zostają zerwane – czujemy zmęczenie, bo oglądanie wymaga dużo więcej wysiłku. Co więcej, sami twórcy, przynajmniej moim zdaniem – doskonale zdają sobie sprawę z męczącego potencjału opowieści dziejącej się „wszędzie i na raz”. Poczucie dezorientacji czy nawet rezygnacji – kiedy zaczynamy podejrzewać, że nie uporządkujemy sobie tych historii – prowadzi nas do uczucia podobnego do tego, które towarzyszy bohaterce – zniechęcenia, zagubienia i rezygnacji. Tu nasze odczucia i odczucia bohaterów filmu zaczynają się pod wieloma względami zgrywać.
Być może „Wszystko wszędzie naraz” byłoby jednym z tych nieznośnych postmodernistycznych filmów, które ogląda się tylko na drugim roku filmoznawstwa, gdyby nie połączenie – nawiązań do najbardziej rozpoznawalnych elementów kina gatunkowego, poczucia humoru i w końcu – opowieści bardzo zakorzenionej w doświadczeniach widzów. Historia kryzysu wieku średniego, odrzucania swoich marzeń i ambicji, rezygnacji, zagubieniu siebie w codziennej pracy i konfliktach – to wszystko jest znane. Podobnie jak historia rodzinnych sporów. W sumie najbardziej wywrotowym elementem opowieści, jest skupienie się na rezygnacji nie mężczyzny – co było wałkowane już kilkadziesiąt razy, ale kobiety. Co więcej kobiety, która jak wynika z dość konserwatywnych zasad, powinna wszystko ogarnąć, na wszystko się zgodzić i co najważniejsze – niczego nie żałować i za niczym nie tęsknić. Pod tym względem można temu nieortodoksyjnemu w formie filmowi zarzucić pewien konserwatyzm światopoglądowy, który ostatecznie utwierdza nas w przekonaniu, że ta rodzinna droga wystarczy.
Siłą filmu jest zaskoczenie – niewiadoma czekająca na widza w każdej scenie. Tylko, właśnie – jak pisałam we wstępie – mam wrażenie, że do pewnego stopnia sukces filmu działa na jego niekorzyść. „Wszystko wszędzie naraz” to typowa produkcja do odkrycia na własną rękę, do zinterpretowania przez pryzmat własnych doświadczeń – zarówno życiowych jak i kinowych. To ten film, po którym widz nie powinien spodziewać się niczego i dostać dokładnie to czego chce. Efekt zaskoczenia, pozwala w pełni docenić to jak inny i osobny jest to film, zarówno na tle kinematografii niezależnej jak i rozrywkowej. Tylko, że nikt tego filmu tak już nie zobaczy. Wszyscy będą teraz widzieć produkcję nagrodzoną Oscarem, często wychwalaną przez krytyków. Ty samym sukces filmu zupełnie inaczej nastawi nas do seansu. Mam poczucie, że takie skontrastowanie ze sobą dwóch reakcji – początkowego zachwytu wielu pierwszych widzów i krytyków, z zaskoczeniem czy zniechęceniem widzów późniejszych – wynika właśnie z tej zmiany. To z resztą nie problem tego jednego filmu, to w ogóle problem wszystkich niezależnych wytworów kultury, które z racji popularności wychodzą ze swojej bańki. Nigdy nie będą już w naszych oczach tym czym były.
Jednocześnie nagrodzenie tak specyficznego, często odrzucającego dla niektórych widzów filmu w tegorocznym sezonie nagród, to ciekawy przykład nowego otwarcia, jeśli chodzi o obecność kina niezależnego, w świecie nagród. Dotychczas wygrywały niezależne produkcje, które w większości przypadków były pod względem narracyjnym i formalnym bardzo konserwatywne. Były to filmy mniejsze od hollywoodzkich produkcji, ale grające na ustalonych zasadach. Było to bardziej kino kameralne niż niezależne. Tymczasem nagrodzenie „Wszystko wszędzie na raz” sugeruje, że jest też w świecie nagród i wyróżnień miejsce dla eksperymentów formalnych, dla rzeczy nieco innych. Kluczowe wydaje się tu jednak dobre poprowadzenie marketingowe produkcji, co A24 zrobiło doskonale, wyczuwając, że nieortodoksyjny film wymaga zupełnie innej – kierowanej do młodszych odbiorców kampanii. Udało się nie tylko zainteresować filmem, ale też wytworzyć wokół niego całą gamę symboli (jak googly eye), które funkcjonują już niezależnie od samego filmu. To sprawiło, że produkcja, nabrała wymiaru wydarzenia kulturalnego – co z kolei przyciągnęło nowych widzów. Tu oczywiście pojawia się pytanie – czy kino, które może sobie pozwolić na tak spójny i szeroko zakrojony marketing wciąż jest niezależne. Bo też – przecież niezależność kina to nie tylko kwestia budżetu. No ale to temat na inny tekst i inne rozważania.
Czy należę do fanów „Wszystko wszędzie naraz”? Przyznam, że jako osoba kochająca wszelkie naruszenia formy, mieszanie gatunków i całą postmodernistyczną zupę tropów – bawiłam się na filmie doskonale. Jednocześnie – jest we mnie zrozumienie dla tych, którzy niekoniecznie produkcję lubią. Mam natomiast refleksję, że dzięki takiemu brakowi narracyjnego i gatunkowego przypisania zaszło ciekawe, być może zamierzone zjawisko. Oto historia o zrezygnowanej matce, nie trafiła koniecznie do rówieśniczek samej matki, ale do tych rówieśniczek i rówieśników córki. Tym samym, udało się tą klasyczną opowieść sprzedać młodym ludziom, których nie odrzuciło ani ograniczenie tematyczne ani gatunkowe. I to moim zdaniem jest największy sukces filmu, który wyrywa tą opowieść z pewnej komfortowej narracyjnie banieczki i dociera do zupełnie nowych widzów. Co moim zdaniem jest jednak olbrzymim osiągnięciem, zwłaszcza patrząc na przeciętną oglądalność wśród młodszych widzów, filmów o sfrustrowanych kobietach w średnim wieku. Kto wie, może dzięki tej produkcji ktoś lepiej zrozumie swoją mamę i to dopiero będzie alternatywna rzeczywistość.