Jeśli kiedykolwiek zadajecie sobie pytanie czy warto bez zastanowienia i na ślepo oglądać wszystko tylko dlatego, że gra tam lubiany przez was aktor, to spotkanie z The Eichmann Show które wiele osób obejrzało wyłącznie ze względu na obecność Martina Freemana może was przekonać, że to wcale nie jest zły pomysł.
The Eichmann Show nie jest zwykłym filmem fabularnym. Można go umieścić gdzieś pomiędzy fabułą, dokumentem a takim odegraniem przeszłości jakie często towarzyszy filmom dokumentalnym. Zresztą najbardziej poruszające momenty filmu to nic innego jak po prostu fragmenty zeznań świadków w czasie procesu. Innymi słowy – jeśli nie za dobrze wiecie jak i za co Eichmanna w latach sześćdziesiątych sądzono to film ten będzie idealnym – niedalekim dokumentu wprowadzeniem do całej sytuacji. Przy czym jeśli jak zwierz, bardzo dobrze wiecie o co chodziło, zaś pokazywane (co warto zaznaczyć drastyczne) zdjęcia dokumentalna czy zeznania świadków nie są dla was nowością to odbiór tego filmu może być nieco inny. Zwierz pisze to od razu, bo ma wrażenie, że poziom emocji i drastyczności filmu bardzo się tu różni – i tak jak dla niektórych może to być tam obrazy i fakty, które dobrze znają to część z was może zareagować bardziej emocjonalnie.
Zwierz należy do takich osób dlatego zdecydowanie bardziej od samego przedmiotu procesu zainteresował zwierza tytułowy „Show” a właściwie próba pokazania kulis kręcenia relacji z kolejnych dni rozprawy. Paradoksalnie to właśnie te momenty wydały się zwierzowi może nie najbardziej emocjonujące ale wywołujące najwięcej pytań. Przede wszystkim – twórcy jakby wbrew podniosłemu tonowi jaki przyjmują w czasie samych scen z przesłuchań – ciągle przypomina się nam, że niezależnie od wagi jaką ma wydarzenie i treści jaka leci w świat potrzebna jest jeszcze oglądalność. Rozmowy głównych bohaterów filmu – producenta i reżysera – o tym jak pokazać rozprawę by była ciekawa (historia robiła wtedy filmowcom sporą konkurencję Gagarinem w kosmosie i Operacją w zatoce świń) i przede wszystkim oglądana. To chyba najciekawszy element narracji – każący się zastanawiać nad tym – do jakiego stopnia przekaz telewizyjny jest niezależnie od tematu uzależniony od naszej uwagi. Przy czym walka o uwagę widza wymusza manipulowanie tym co widzimy. Wydawać by się mogło (to znaczy nie tym którzy z natury czy z zawodu nie mogą wierzyć) że dokumentalny przekaz na żywo nie może być jakoś szczególnie reżyserowany. Tymczasem twórcy filmu pokazują nam że w istocie to jaki proces oglądaliśmy w dużym stopniu zależało od reżysera.
Reżyserem całego spektaklu był zaś Leo Hurwitz który przez lata znajdował się na amerykańskiej czarnej liście. W filmie Hurwitz nie tyle chce po prostu pokazać co dzieje się na sali sądowej co skoncentrować się na samym sprawcy czyli Eichmannie. Jako bohater przyjeżdża do Jerozolimy absolutnie pewny, że oskarżony jest po prostu człowiekiem który znalazłszy się w pewnych okolicznościach podjął pewne decyzje. I że każdy byłby w pewnych okolicznościach zdolny do tak straszliwych czynów. Stąd też jego, pogłębiająca się przez cały film nadzieja, że kierując kamerę na Eichmanna uda mu się uchwycić uczucia które świadczyłyby o poczuciu winy, żalu, trwodze. Oczywiście jego przekonanie o tym, że Eichmann nie może być bestią bez uczuć i że trzeba tylko stworzyć specjalne warunki by okazać jego słabość przekłada się na sposób w jaki nakręcił relację z procesu. Więcej jest na niej nieruchomej twarzy oskarżonego niż przejętych spojrzeń widowni czy świadków. Choć oczywiście scenarzyści pozwalają nam się razem z bohaterami zastanawiać nad źródłem zła i pytaniem czy jest możliwe by Eichmann był po prostu pozbawiony człowieczeństwa i ludzkich odruchów, to w zwierzu obudziła się jeszcze jedna perspektywa. Widzicie materiały filmowe wciąż są jako źródła dość problematyczne a w pewnych kręgach prawie w ogóle nie wykorzystywane. Stąd też mimo, że poświęca się sporo refleksji nad odbiorem źródeł pisanych to już źródła filmowe przyjmuje się z pełnym dobrodziejstwem inwentarza. Tymczasem film doskonale przypomina nam, że każde nagranie rządzi się tymi samymi prawami. Niezależnie ile jest kamer i czy mamy do czynienia z wydarzeniem przypadkowym czy zaplanowanym zawsze jest ktoś kto zdecyduje co w danym momencie będziemy widzieć a czego nie. Zwierz zdaje sobie sprawę, że dla większości z nas jest to oczywiste ale film ładnie pokazuje, że nie istnieje coś takiego jak obiektywny przekaz filmowy. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z napięciem pomiędzy pragnącym mimo wszystko przyciągnąć widzów producentem a reżyserem bardziej zainteresowanym jednostką niż całą społecznością.
Bo film próbuje też – na marginesie – przypomnieć nam, że zeznania świadków w czasie procesu miały znaczenie nie tylko dla skazania Eichmanna ale także dla ustalenia miejsca pamięci o zagładzie w zbiorowej pamięci Izraela. Choć wydaje się to dzisiaj nieprawdopodobne – zagłada nie była tematem tak dobrze opracowanym, przebadanym, udokumentowanym przez wiele lat po zakończeniu wojny. Zwłaszcza w Izraelu w którym ze względu na wiele różnych czynników niekoniecznie chciano pamiętać o tym co się wydarzyło, lub też nie szanowano czy nie dowierzano tym, którzy mieli swoją historię do opowiedzenia. Przy czym wyraźnie widać tu wpływ wydarzeń późniejszych na scenarzystów filmu bo bohaterowie zadają sobie pytania które by chyba w latach sześćdziesiątych nie padły. Bo wyraźnie gdzieś tam w scenariuszu znajduje się sugestia że być może nawet państwo Izrael może się w pewnym momencie w wojnie zatracić. Albo wyczulony zwierz za dużo dopisał do kilku dialogów (choć nie ma takiego wrażenia). W każdym razie widać, że twórcom bardzo zależało by pokazać nam nieco szerszy kontekst produkcji. Do tego – ale już naprawdę na marginesie – pojawia się kwestia tego jaki wpływ na sądzących mają obserwujące ich kamery. I nie chodzi jedynie o problem z ich ukryciem tak by nie rozpraszać sędziów i świadków, ale przede wszystkim o kwestie czuwającej nad sprawiedliwością opinii publicznej. Wydaje się, że twórcy filmu nie mają wątpliwości, że obecność widowni zarówno na sali jak i przed telewizorami, jest gwarantem, że proces zostanie przeprowadzony w najlepszy możliwy sposób.
Co ciekawe produkcja historyczna nabrała zaskakująco współczesnego kontekstu ostatnimi czasy. Pomijając fakt, że jest jedną wielką przestrogą przed tym do czego prowadzi nienawiść religijna czy rasowa, to dodatkowo zadaje pytanie o odpowiedzialność i sprawiedliwość. Są to pytania o tyle ciekawe, że właściwie obecnie wydaje się, że często stajemy przed podobnymi pytaniami ale nie mamy kogo sądzić – pod tym względem proces Eichmanna a wcześniej proces Norymberski stanowi pewien unikalny moment w historii prawodawstwa ale i w ogóle w historii wymierzania sprawiedliwości. Teraz pytanie – czy fakt, że w ostatnich latach – co raz mniej mamy procesów, a co raz częściej dowiadujemy się, że ktoś zginał zanim stanął przed sądem nie jest pewnym pokłosiem przekonania – że w pewnych sprawach system sprawiedliwości zawiedzie. Przy czym broń boże nie czytajcie tego zdania jako opinii zwierza np. w sprawie sądzenia terrorystów. Raczej chodzi o pewien narzucający się współczesny kontekst produkcji – która chyba wcale weń nie celowała (trudno przypuszczać by filmowcy na Litwie mogli się spodziewać że ich film zostanie wyemitowany w tak zbliżającym nas do tych pytań czasie).
The Eichmann Show jest jednak też po prostu kawałkiem bardzo dobrze i konsekwentnie zrealizowanego filmu telewizyjnego, a ten nie może obyć się bez aktorów. Jak zwierz wspomniał, przynajmniej w jego przypadku do produkcji przyciągnął go Martin Freeman – grający producenta relacji z procesu. Trzeba powiedzieć że jego rola w filmie jest zaskakująco dobra jak na taki niszowy wymiar produkcji. Freeman tworzy bohatera bardzo naturalnego, który z jednej strony jest idealistą (wierzy że proces światu pokazać trzeba) przedsiębiorcą (myśli o oglądalności nie tylko ze względu na wagę sprawy) i bojącym się o swoją rodzinę ojcem i mężem (w filmie otrzymuje pogróżki). Freeman to jeden z tych aktorów którzy umieją oddać na ekranie takie niewielkie gesty i miny które robi każdy z nas a które sprawiają że jego występ wydaje się bardzo naturalny i niewymuszony. Poza tym jak zwykle jest w jednej chwili uroczy by w drugiej chwili być na wszystkich wściekłym. Nie mniej jest to naprawdę dobra rola, która pozwala zrozumieć bohatera i przyjrzeć się uważniej jego motywacjom. Reżysera w filmie gra Anthony LaPaglia, i niestety jego zdaniem to nie jest najlepsza rola. To znaczy wszystko w niej jest – napięcie, takie wyczekiwanie (czy wręcz czajenie się) aż Eichmann w końcu zmieni wyraz twarzy, plus nurtujące pytanie o sens i rolę – zarówno przekazu telewizyjnego jak i całego procesu. Przy czym zdaniem zwierza LaPaglia trochę za szybko sprzedaje nam wszystkie emocje i kiedy dochodzimy do tego najbardziej przełomowego momentu nie jest w stanie nic widzowi zaoferować.
Kadr który sprawił, że zwierz poczuł taki rodzinny nastrój
The Eichmann Show to nie jest jedna z tych produkcji którą można oceniać jako dobrą czy złą. Wszystko zależy od tego jak dobrze znacie historię i czy kiedykolwiek zapoznano was z materiałami dokumentalnymi poświęconymi zagładzie. Jeśli tak będziecie jak zwierz – szukali czegoś poza nimi, co pozwoli wam na ocenę konceptu produkcji. Jeśli nie to pewnie nie będziecie się zastanawiali nad tym czy film był dobry czy zły, ciekawy czy nudny bo konfrontacja z wyciętymi z przekazu scenami zeznań świadków może się okazać na tyle szokująca, że nie będziecie w stanie myśleć o niczym innym. Niewątpliwie jest jednak The Eichmann Show typowym przykładem jak powinna wyglądać „misja” telewizji. Bo paradoksalnie to typowy produkt zrobiony na przekór widowni i jej oczekiwaniom nie mogący zapewne liczyć na wysoką oglądalność. A jednocześnie zwierz nie ma wątpliwości ze ktokolwiek kilka dni temu natknął się na film w telewizji nie mógł przełączyć, a obejrzawszy – nie poświęcił choć chwili refleksji nad tym co widział. I jasne nie jest to produkcja bez wad i widać w niej pewien dydaktyzm. Ale ostateczna puenta – wychodząca daleko poza jedno wydarzenie historyczne i poza cierpienia jednego narodu sprowadza się do prostej przestrogi przed poczuciem wyższości, nienawiścią i przekonaniem o tym, że możemy wskazać kto jest lepszy a kto gorszy. Film słusznie zauważa że wszystko co najstraszniejsze zaczyna się właśnie od przekonań i to one wyprzedzają czyny. A to przesłanie nigdy nie jest nieistotne, nieważne i niestety nieaktualne.
Ps: Zwierz zdaje sobie sprawę, że być może nie spodziewaliście się recenzji produkcji tego typu ale czasem zwierz nie ma nic przeciwko temu by napisać o czymś co w sposób przystępny i jako tako łatwy do przyswojenia porusza tematy dalekie od tego co uznajmy za główną pożywkę popkultury.
Ps2: Jutro wpis będzie zapewne nieco później bo zwierz idzie do Filharmonii słuchać czeskich kompozytorów i zjedzą oni jego wieczorny czas na pisanie.
Ps3: Dziś o 13 zwierz będzie w RDC mówił o serialach.