Hej
DZIŚ WPIS WYJĄTKOWY, NIEPOWTARZALNY I NIEZAPOWIEDZIANY WYNIKAJĄCY Z GŁĘBOKIEJ TRAUMY KULTURALNEJ JAKĄ PRZEŻYŁ ZWIERZ. WPIS ZAPOWIEDZIANY JUTRO.
Ktoś zarzucił nie tak dawno zwierzowi, że nie obcuje z kulturą wyższą tylko ciągle pisze o filmach i serialach. Zwierz nie zawahał się więc i postanowił udowodnić, że słowo kulturalny w nazwie „zwierz popkulturalny” nie znalazło się przypadkowo. Zwłaszcza, że zdarzyła się dobra okazja, bo oto w Filharmonii Narodowej – przybytku sztuki najwyższej z wysokich, wystawiano właśnie operetkę. I to nie byle jaką bo Paganiniego Franza Lehara czyli tego samego kompozytora który obdarzył nas Wesołą Wdówką. Co więcej tej operetki nie grano w Polsce od przedwojny więc naprawdę jak można było takie wydarzenie przegapić. Co prawda zwierz powinien pamiętać, że dawnymi czasy postawił olbrzymiego minusa przy Mazowieckim Teatrze Muzycznym ale czegóż się nie robi dla kultury, muzyki i męża, który nie poznał żony bo ta zmieniła rękawiczki.
Pierwszym znakiem, że coś może być nie tak, była konieczność wyprzedzenia wycieczki przywiezionej autobusem pod samo wejście Filharmonii. Zwierz nic nie ma przeciwko wycieczkom, ale miał dziwne wrażenie, że wizyta w przybytku sztuki jest jedynie dodatkiem i atrakcją dla zainteresowanych, w czasie jakiegoś większego objazdu po stolicy. Co więcej publiczność wyglądała na bardzo jednorodną. Zwierz przyzwyczaił się już, że na większości koncertów nieco zaniża wiek widowni, ale tym razem miał wrażenie, że wśród publiczności znaleźli się wyłącznie ludzie, którzy pamiętają przedwojenną premierę. Jak się miało okazać w trakcie przedstawienia zwierz był w błędzie, na sali znajdowało się bowiem jeszcze dziecię na oko poniżej piątego roku życia, które poza radosnym naśladowaniem gestów dyrygenta miało też w zwyczaju wdawać się w dyskusję z narratorem. Choć trzeba przyznać, że chyba słuchało się dziecięcia od narratora nieco lepiej.
Tak, drodzy czytelnicy, twórcy spektaklu stwierdzili, że zwykłe wystawienie koncertowe gdzie ludzie po prostu siedzą na krzesełkach i wstają kiedy jest ich kolej, jest nieco zbyt prozaiczne zwłaszcza w przypadku dzieła tak wielkiego jak Paganini. Przyjęli więc oto nie spotykaną formułę, wprowadzony narrator opowiada to co jest pomiędzy ariami żebyśmy nic z oszałamiającej akcji nie przegapili. Wszystko by jeszcze uszło ( choć tylko przy maksimum dobrej woli bo libretto jak to libretto operetek głupsze niż głupie) gdyby nie dwie kwestie. Po pierwsze rolę narratora odgrywał Vadim Brodski – Brodski to znakomity skrzypek ( o jego roli jako wirtuoza jeszcze będzie), ale jest taki jeden drobny maleńki problem. Nie mówi dobrze po polsku. Widzicie, zazwyczaj zwierz napisałby, że Brodski mówi świetnie po polsku, poza drobnym akcentem. Ale zwierz był lekko zaniepokojony kiedy odkrył, że zdania w języku polskim intonuje się następująco – pierwsze dwa słowa głośno, wszystkie następne cicho przy czym raz na jakiś czas końcówki dodaje się przypadkowo zaś słowa trudne mamrocze się w sposób niezrozumiały. Zwierz zignorowałby ten drobiazg – gdyby tekst czytany ( uczenie skrzypka tekstu na pamięć nie ma sensu, więc niech chodzi po scenie z zeszytem marnie ukrytym w czymś co udaje książkę) olśnił go swoją treścią. Niestety teksty czytany przez skrzypka ( który dla zainteresowanych nie posiadł talentu aktorskiego ) zawierał coś więcej niż streszczenie libretta operetki. Moi drodzy czytelnicy, ów tekst zawierał dowcipasy. Dowcipasy to taki rodzaj dowcipów, które nie są śmieszne, które są żenujące i których miejsce jest mniej więcej pod koniec wystąpienia pana wodzireja w czasie zabawy z okazji dnia kaszanki. Pojawienie się takiego humoru – połączonego ze zdecydowanie marnym wykonaniem, plus dodatkiem egzaltowanych zdań typu ” Paganini ma już jednak drugą kochankę. Tą pierwszą i prawdziwą. Sztukę” uczyniło z czytanych przerywników coś na kształt seansu wstydu. Zwierz siedział i się wstydził, zwłaszcza wtedy kiedy publiczność się śmiała ( dowcipy o rogaczach zawsze są śmieszne zwłaszcza jeśli narrator konferansjer pokaże rogi palcami!).
Ogólnie w przeciwieństwie do zwierza publiczność wydawała się dobrze bawić. Pan obok zwierza poza tym, że wionął czosnkiem, wyjął radośnie dyktafon ( wiecie zaraz po tym komunikacie by wyłączyć telefony i nie nagrywać) wystawił lekko rękę przed siebie i zaczął nagrywać. Zwierz być może zwróciłby mu uwagę, ale powstrzymał się gdy dostrzegł, że pan wyłącza dyktafon, ilekroć zaczyna mówić skrzypek, obsadzony w roli konferansjera. Za tą odrobinę gustu zwierz był gotowy wybaczyć wiele. Mniej szczęścia miał pan siedzący dwa miejsca od zwierza, który przyszedł na wejściówkę. Miejsce trafiło mu się niby dobre, ale jednocześnie bardzo złe. Dobre bo blisko sceny ( zwierz nieco tego żałował bo by zwiał przed końcem ale głupio biec przez środek widowni) złe ponieważ przed pewną panią. Owa Pani poinformowała dość głośno Pana, który wszedł na wejściówkę, że jej zasłania i że jak się ma taką głowę to się nie chodzi do Filharmonii. Gdy Pan próbował coś odpowiedzieć został poinformowany, że oprócz dużej głowy jest jeszcze wyszczekany. Zwierz poczekał do przerwy nadstawiając ucha, o czym Pani będzie rozmawiać gdy ucichnie muzyka. Dzięki temu wysłuchał dwudziesto minutowej opowieści o kanapce z musztardą. Zwierz jest zaskoczony, że temu tematowi można tyle poświęcić. Poza tym publiczność cierpiała na wyjątkowo ostry przypadek gruźlicy filharmonijnej. Gruźlica filharmonijna to powszechnie znana choroba, na którą cierpi całe społeczeństwo. Polega na tym, że ilekroć w koncercie jest chwila ciszy wszyscy zaczynają kaszleć. Tym razem jednak przypadek był na tyle groźny, że widownia kaszlała cały czas łącznie z tymi momentami kiedy ktoś śpiewał. Udało się dzięki temu wzbogacić arię miłosną Paganiniego o elementy przywodzące na myśl raczej koniec Traviaty kiedy bohaterka umiera na suchoty.
A co do tego, że była to aria miłosna zwierz domyśla się z programu ( taka szumną nazwę nosiła złożona kartka format A4, kolor – koszt 2 zł) gdzie po raz kolejny streszczono mu treść Operetki ( bezcenne to dzieło jak widać). Gdyby miał się tego domyślić ze śpiewu miałby drobną trudność. Ale bowiem śpiewanie po polski i śpiewanie wyraźnie, wydaje się być zadaniem zdecydowanie zbyt skomplikowanym. Siedząc blisko i maksymalnie wytężając słuch, zwierz rozumiał może 30% tekstu i to najczęściej tylko początki zdań, bo potem znaczenie słów jakoś nie przedzierało się przez wysokie nuty. Wykonawcy, w ogóle wydawali się dobrani wedle dziwnego klucza – wykonawca roli Paganiniego został do niej wybrany chyba przede wszystkim ze względu na długie włosy, natomiast zwierz nie ma pojęcia wedle jakiego klucza wybrano odtwórczynię roli primadonny Belli – śpiewaczka, która ją śpiewała osiągnęła niesamowity sukces – zwierz nie zrozumiał ani słowa jakie wydobyło się z jej gardła, natomiast otrzymał od niej poglądową lekcję jak wygląda zła ekspresja sceniczna – zła to znaczy taka, że człowiek zastanawia się czy to na pewno nie na poważnie. Co prawda nie można zwalać całej winy na śpiewaków, którzy robili co mogli by było ich słychać, przy zdecydowanie za głośno grającej orkiestrze i chórze ( który też utrzymywał w tajemnicy znaczenie swoich kwestii) zwłaszcza kiedy wszyscy są ściśnięci na małej powierzchni bo musi się zmieścić jeszcze coś na kształt dekoracji (oczywiście zupełnie bez związku wstawiono na scenę dwa jakby okna i barokowe jakby fontanny ale takie małe – coś z cyklu ozdób z nad zachodniej granicy). Zwierz z cyklu narzekań na wykonawców chciałby wyłączyć Wojciecha Gierlacha – dobrego śpiewaka, którego zwierz doskonale zrozumiał, i który zaśpiewał w całej operetce trzy zdania, po czym siedział z miną wskazującą na to, że jest tu tylko po to by opłacić rachunki.
Oczywiście, skoro operetka jest o wirtuozie skrzypiec, a na scenie ma się świetnego skrzypka, któremu z niewiadomych przyczyn kazano brać udział w akcji ” Czytaj publiczności filharmonii dwie godziny dziennie” to można dać mu zagrać. Brodski zagrał oczywiście bardzo dobrze – i nawet ładnie się by złożyło bo przecież w libettcie ( zwierz zna je już prawie na pamięć) stoi jak byk że Paganini gra świetnie. Ale publiczność niezrażona tym, że jest coś jeszcze do zagrania i zaśpiewania zażądała bisu. Zażądała bisu natychmiast radośnie zamieniając klaskanie, w niemal skumulowany nacisk na wykonawcę. Wykonywanie bisów w środku przedstawienia jest pewną nowością, no ale cóż zrobić, kiedy widownia nie odpuszcza. Brodski wykonał bis, zaś dyrygent praktycznie nie pozostawił miejsca na brawa, pewnie w obawie, że nie uda się odegrać operetki do końca. Z resztą im bliżej końca tym atmosfera gęstniała, bo więcej było czytania a mniej śpiewania, co prawda udało się zapewnić obu śpiewaczkom zmiany garderoby ( jednej trzy!), to jednak nie można było publiczności już dłużej trzymać na miejscu ( zwłaszcza, że kasłanie stawało się co raz głośniejsze, zaś dziecię na balkonie co raz rozmowniejsze) i trzeba było zakończyć. Zwłaszcza, że przy trzecim akcie publiczność zapomniała nagrodzić jednej arii brawami ( wiadomo klaszcze się po każdej arii) co wprowadziło w konsternację i orkiestrę i śpiewaczkę.
Zwierz rzadko odczuwa radość pod koniec koncertów. Jeśli już jest to albo smutek, że coś fajnego się skończyło, albo ulga, że można już poddać się zmęczeniu. Tu jednak koniec koncertu zwierz powitał z entuzjazmem – gdyby nie odrobina przyzwoitości wybiegłby w chwili, w której ukłonił się dyrygent. Nie mniej jednak zwierz poklaskał trochę ( bardzo mało entuzjastycznie) i zdecydował się rzucić do drzwi dopiero wtedy kiedy publiczność wstała do owacji na stojąco. Wtedy zwierz z niespotykanym u niego zapałem oraz ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania, szybkim krokiem udał się ku wyjściu mając nadzieję, że przynajmniej nie będzie stał w kolejce po płaszcz. Miał rację – swoją kurtkę odebrał pierwszy a kiedy wychodził z filharmonii słyszał jeszcze jak z głośników zamieszczonych w holu dobywa się dźwięk nie ustających braw. Braw, które po raz kolejny przekonały zwierza, że Polska to może kraj malkontentów natomiast niezwykle życzliwych melomanów, którzy są w stanie nagrodzić owacją na stojąco dosłownie wszystko.
Zwierz pragnie dodać, że za ową przyjemność zapłacił 70 złotych co stanowi ekwiwalent zakupu dwóch książek, jednej dobrej płyty DVD, i około czterech biletów do kina. Zwierz pragnie jednocześnie dodać, że nawet gdyby wydał wszystkie te pieniądze na misie żelki byłaby to lepsza inwestycja w kulturę. Ogólnie wydanie tych pieniędzy na cokolwiek innego było by lepszą inwestycją. Zwierz pragnie was także zapewnić, że minus jaki zwierz tym razem postawił przy Mazowieckim Teatrze Muzycznym rozciąga się jak stąd do Lukki, w której rozgrywa się akcja Paganiniego. Oraz jak ktoś mu jeszcze raz zarzuci brak uczestnictwa w kulturze wyższej to zwierz wydłubie mu serce łyżeczką.
PS: A tak przy okazji Inwestycji – znajomy zwierza poinformował go, że Teatr Wielki – Opera Narodowa, wydał właśnie 155 tys. złotych na promocję opery Wojna i Pokój. Wszystko było by pięknie, ale wszystkie bilety na ten spektakl zostały już wyprzedane ( w tym zwierzowi). Zwierz ma nadzieję, że świetny tekst znajomego zostanie opublikowany i będziemy mieli prawdziwą radosny skandal.??
ps2: Wszyscy, którzy czekają na tekst zwierza o Wstydzie doczekają się go w wydaniu – zwierz pisze pod własnym imieniem i nazwiskiem.