Bardzo wiele musi się zmienić, żeby wszystko pozostało takie samo. Ten cytat krążył mi po głowie gdy przeglądałam zdjęcia, filmiki i listę zwycięzców tegorocznych Złotych Globów. Jeśli bowiem czegoś miała nas nauczyć poprzednia noc to, że Hollywood nie bywa pamiętliwe. Zwłaszcza gdy chodzi o grzechy Hollywood. Jeśli ktoś nie zdawał sobie sprawy ze skali ujawnionych w zeszłym roku skandali, mógł ten fakt nieco przespać. Wszystko bowiem wyglądało tak jak zwykle.
Bardzo was przepraszam że we wpisie nie ma zdjęć – ale materiały do pobrania dla prasy Złote Globy na swojej stronie uzupełniły ostatnim razem osiem lat temu i nigdzie nie mogę znaleźć zdjęć które mogłabym udostępnić wam legalnie.
Gwiazdy zjawiły się na czerwonym dywanie tłumnie – nie było mowy o jakimś bojkocie, czy o wspominaniu zbyt często jak wiele nieprawidłowości w działaniu Hollywoodzkiego stowarzyszenia prasy zagranicznej odkryto w zeszłym roku. Tak, prowadzący Jerrod Carmichael, nawiązał do faktu, że do poprzedniego roku w stowarzyszeniu nie było ani jednej czarnej osoby ale jego monolog był raczej cieniem złośliwości niż jakimś grillowaniem stowarzyszenia. Z resztą o tym, że oskarżenia o rasizm były tylko częścią problemu (np. Dowiedzieliśmy się, że członków stowarzyszenia łatwo przekabacić na swoją stronę, ładnymi podarunkami) ale szerzej się o tym nie mówi. Ostatecznie – Hollywood bardzo potrzebuje tych wydarzeń, które pozwalają raz na jakiś czas się spotkać i poklepać po plecach z uczuciem dobrze wykonanej pracy.
Same wyniki tegorocznych Złotych Globów, są moim zdaniem dowodem na to, że poszerzenie składu stowarzyszenia nie wpłynęło jakoś bardzo na podejmowane przez grupę decyzję. Główną nagrodę za reżyserię i film dramatyczny zdobył Spielberg ze swoimi biograficznymi „Febelmansami” – filmem, który był faworytem do nagród od chwili gdy Spielberg poinformował, że go nakręci. Z kolei w kategorii najlepsza komedia wygrały „Duchy z Inisherin” za które odpowiada Martin McDonagh. To jest bardzo bezpieczny wybór, nie tylko dlatego, że to bardzo dobry film. McDonagh od dłuższego czasu robi takie komedie które można bezpiecznie nagradzać ponieważ są jednocześnie bardzo śmieszne i bardzo smutne i przekazują jakieś życiowe prawdy, co pozwala przyznać się szerzej, że się je oglądało. Bo jak wiadomo po prostu śmieszna komedia zawsze jest problemem w świecie nagród. Z resztą McDonagh jak na porządnego dramatopisarza przystało dostał też nagrodę za najlepszy scenariusz.
Nie dziwi nagroda dla Austina Butlera za rolę w Elvisie. Jeśli czegoś nauczyliśmy się przez lata o Złotych Globach, to że jest to gremium, które absolutnie kocha produkcje biograficzne. Wystarczy tylko, że ktoś wcieli się w dobrze znaną postać a już rzucają w niego statuetką przez kilka rzędów. I wicie co – nawet jeśli miałam innych faworytów (choć nie podejrzewam by nagrodzono Brendana Frasera, który ujawnił, że był molestowany seksualnie przez byłego szefa stowarzyszenia) to wciąż uważam, ze Austin Butler zasłużył na tą nagrodę zdecydowanie bardziej niż Rami Malek te kilka lat temu. Nie dziwi też nagroda dla Cate Blanchett za „Tar” – pomijając fakt, że cała ta kobieca pierwszoplanowa kategoria była niezwykle bezpieczna to, Blanchett jest zawsze bezpiecznym wyborem. A warto zaznaczyć, że to był wieczór takich wyborów miłych choć bezpiecznych.
Do takich nagród które raczej nikogo nie zdziwiły należało wyróżnienie dla Michelle Yeoh za „Wszystko, wszędzie na raz” – to chyba od początku kampanii nagród była taka oczywista statuetka. Także dlatego, że Michelle Yeoh przeżywa renesans kariery i nawet jeśli niektóre elementy tego renesansu są słabsze (patrzę na ciebie „Rodowodzie Krwi”) to wciąż – jest to powrót mile przez publikę widziany. Z resztą mnie też cieszy i ja bym w Michelle rzucała wszystkimi nagrodami i słuchała jej słów wsparcia kierowanych do aktorek, które czują, że z każdym rokiem liczba propozycji się zmniejsza. Plus przeurocza na gali była Jamie Lee Curtis, która wydawała się bardziej podekscytowana tym wyróżnieniem od samej nagrodzonej.
Powroty i lepsze momenty kariery zawsze budzą pewne wzruszenie i dobrze wypadają w zestawieniach nagród. Stąd ucieszyła mnie statuetka dla Colina Farrella – aktora, który potrzebował bardzo wiele czasu by przypomnieć i sobie i nam dlaczego w pewnym momencie Hollywood wyciągnęło po niego swe dłonie. To jest w ogóle niesamowicie ciekawy przypadek aktora, który sprawdza się w zupełnie innych rolach niż te, które było mu gotowe zaoferować kino głównego nurtu. Na całe szczęście o krok od zmarnowania sobie kariery przypomniał sobie o twórcach niezależnych. Łzy wzruszenia wywołało też wyróżnienie dla Ke Huy Quana – aktora, który znany był przede wszystkim z występów jako dziecko, a teraz po latach przypomina, że jednak nie była to kariera jednej czy dwóch ról. Hollywood kocha powroty i kocha przekonywać samo siebie, że daje aktorom i aktorkom wiele szans. W istocie – na każdą aktorkę o której Hollywood pamięta po pięćdziesiątce i na każdego młodego aktora, któremu daje się jeszcze jedną szansę przypadają dziesiątki, które znikają bez wieści.
Jeśli chodzi o rzeczy potencjalnie przełomowe to należy zwrócić uwagę, na nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę dla Angeli Bassett za jej występ w drugiej części „Czarnej Pantery”. Dlaczego to potencjalnie przełomowa nagroda? Bo jest to pierwsze tak ważne wyróżnienie aktorskie, które trafiło do aktorki występującej w Marvel Cinematic Universe. Czy to nagroda zasłużona? Ponownie, nawet jeśli miałam inne faworytki, to trochę rozumiem, że doceniono tu nie tylko rolę ale też ciężar poniesienia dalej serii filmowej po śmierci głównego aktora. I chyba wszyscy to wyczuwali, zwłaszcza Angela Bassett, która wspomina o tym w swojej wzruszającej mowie. Jednak na dużo więcej ryzyka w kategoriach filmowych raczej nie było co liczyć. Choć stowarzyszenie miało szansę nagrodzić, niesamowite filmowe doświadczenie jakim jest „RRR” to poprzestało tylko na nagrodzie za najlepszą piosenkę dla tego filmu, oddając nagrodę za najlepszy film nieanglojęzyczny produkcji „Argentina, 1985”. NIe było też żadnych zaskoczeń przy najlepszej animacji – wydaje się, że przy takim zestawieniu jakie zaproponowano wygrana Guillermo del Toro i jego „Pinokia” była oczywista. To zostawienie nagród raczej oczywistych dopełnia Justin Hurwitz z wygraną za ścieżkę dźwiękową do filmu „Babilon”.
Tymczasem wśród nagród telewizyjnych też trudno mówić o trzęsieniu ziemi. „Ród Smoka” okazał się najlepszym dramatem, na co wielu kręci nosem. Ja sama zupełnie to rozumiem – nie da się ukryć – elementem znaczenia serialu jest też jego wpływ kulturowy, a „Ród Smoka” wygrał w zeszłym roku w przedbiegach z innymi produkcjami. Z resztą mam poczucie, że to jest naprawdę kawał przyzwoitej telewizji. Zgodnie z tradycją Złotych Globów – wybrano ciekawy i nieoczywisty serial na zwycięzcę w kategorii najlepza komedia. Tym razem wygrało doskonałe „Abbott Elementary” (w Polsce na Disney+ jako „Misja: Podstawówka”. To jest jedna z tych produkcji, które Złote Globy wyłapują wcześnie co daje nadzieje, że serial będzie miał nieco szerszą widownię. Tu z resztą nagrodzono zarówno aktorkę w głównej roli – świetną Quintę Brunson jak i aktora w roli drugoplanowej Tylera Jamesa Wiliamsa.
Nagrodę dla najlepszego aktora w serialu dramatycznym dostał Kevin Costner za rolę w „Yellowstone”. W ogóle „Yellowstone” stało się dla Costnera taką rolą, która bardzo o nim przypomniała. Bo był moment kiedy Costner niemal zniknął z szerszej świadomości (a był przecież przez chwilę jednym z głównych aktorów pierwszego planu w Hollywood) i kiedy pojawił się w serialu to mógł to być albo nowy rozdział albo gwóźdź do trumny. Okazał się jednak, że akurat wybrał dobrze serial, bo „Yellowstone” cieszy się niesłabnącą popularnością i doczeka się nawet prequela – tym razem z Harrisonem Fordem. Aktorką nagrodzona za najlepszą rolę w serialu dramatycznym została Zendaya za występ w „Euforii”. Tu chyba też nie sposób mówić o wielkim zaskoczeniu bo mało kto nie chwali jej występu w produkcji HBO. Jakby tu nie ma z czym dyskutować ani nadmiernie analizować.
Nie ukrywam, że osobiście ze wszystkich nagród aktorskich przyznanych za seriale najbardziej ucieszyło mnie, że statuetkę dostał Jeremy Allen White za „The Bear” – jak może pamiętacie pisałam i na blogu i w social mediach, że nie wiem co takiego robi w tym serialu, ale oczu od niego oderwać nie można. Najwyraźniej nie ja jedna dałam się uwieść jego ekranowej charyzmie. Ostatnią nagrodą z tych, przyznawanych dla seriali było wyróżnienie dla Julii Garner za drugoplanową rolę w „Ozark”. „Ozark” to taki serial, przy którym wszyscy wiedzą że jest doskonały, ma swoją wierną bazę fanów i krytyków wychwalających go pod niebiosa ale kiedy dochodzi do nagród i zestawień – często jest poza czołówką. Być może dlatego, że nie mam wrażenia żeby był aż tak promowany jak inne prestiżowe seriale na Netflixie.
Wśród mini seriali wygrał Biały Lotos pokazując, że jeśli chodzi o wyróżnienia za produkcje dramatyczne to HBO nadal jest nie do przebicia. Ze statuetką w ręce ceremonię opuściła Jennifer Coolidge (nagrodzona za najlepszą rolę drugoplanową w „Białym Lotosie”) jednocześnie potwierdzając, że nie ma dobrych i złych aktorów, tylko tacy którym dano odpowiednie szanse. Kiedy wydawało się, że Coolidge będzie do końca życia grała w niezbyt dobrych komediach czy sitcomach, dostała szansę pokazać, że naprawdę stać ją na wiele. Inna sprawa – jej krótka zapowiedź jednej z kategorii była najzabawniejszym momentem gali – było w tym więcej dystansu i humoru niż w żartach prowadzącego.
Pozostałe nagrody aktorskie ułożyły się też dość przewidywalnie. Nagrodę za najlepszą rolę męską w mini serialu dostał Evan Peters za rolę w serialu o Dahmerze. Ta nagroda wydawała się oczywista zwłaszcza biorąc pod uwagę, ze żaden z innych nominowanych aktorów nie zrobił na widzach takiego wrażenia i nie mówiło się aż tyle o ich projektach. Nagrodę dla najlepszej aktorki dostała Amanada Seyfried za rolę w „The Dropout” – pamiętam, że niezwykle denerwowała mnie na ekranie, ale jeśli taki był cel tej roli to odniosła sukces. Listę nagrodzonych domyka Paul Walter Hauser z nagrodą za drugoplanową rolę w „Black Bird” i w sumie to jest jedno z niewielu zaskoczeń wieczoru bo ta niewielka ale bardzo dobra produkcja Apple TV+ nie narobiła jakoś dużo szumu.
Powiem szczerze byłam w szoku jak niewiele się zmieniło na Złotych Globach. Może nie w szoku, ale w jakimś stuporze. Rok temu nagroda była o krok od tego by odejść do przeszłości a w tym – wszystko jak zwykle. Gwiazdy niczego nie zbojkotowały, kiecki zostały ocenione, statuetki odebrane właściwie niemal bez wyjątków (a też nieobecności nie wynikały z bojkotów ale z konfliktów w kalendarzu). Kiedy mówi się o zmianach w Hollywood często przywołuje się jakieś punktowe wydarzenia, tak jakby po nich nic już nie było takie samo. Ale to nie prawda. Hollywood to jeden krok w przód trzy w bok. NIe jest tak, że po 2016 roku i #metoo świat filmu wygląda inaczej, nie jest tak, że skandal w stowarzyszeniu cokolwiek zmienił w nagrodzie, nawet Oscary – których problemy ujawniano nie raz zmieniają się w żółwim tempie. Jestem ciekawa kiedy nastąpi ten prawdziwy duży przełom – o ile w ogóle. Na razie – wszystko jest tak jak zwykle co jest przedziwne w tych nie tak codziennych czasach.