Call me by Your name ogląda się jak wspomnienie. Wspomnienie indywidualne, dzielone, osobiste i powszechne. Wspomnienie które nosi się w sobie wiele lat po wydarzeniach coraz bardziej zapominając słów które padły i zostawiając w głowie tylko szczątki codzienności, z których układa się historia równie wielka co kameralna. Film to voyeuryzm nie namiętności lecz emocji – stąd w historii o romansie więcej jest mało milczenia niż ciał splątanych w miłosnym uścisku. A wszystko po to by po seansie westchnąć – nad tym czego nie wiedzieliśmy mając siedemnaście lat.
Główny bohater filmu Elio to takie cudowne nastoletnie chłopię, o ciemnych lokach i przenikliwych oczach. Zna trzy języki, nie rusza się z domu bez książki a wolny czas spędza grając czy transkrybując muzykę. Doskonale wykształcony syn swoich równie wykształconych, światowych rodziców. Byłby nie do wytrzymania gdyby nie było w nim pewnej niepewności, może jeszcze trochę pozostałej z lat dziecięcych życzliwości i ciepła. Elio spędza każde lato ze swoimi rodzicami w posiadłości, gdzieś w północnych Włoszech (z tego co można wywnioskować po nazwach miast jest to Lombardia ale historia od razu zawieszona jest w bardziej metaforycznej niż realnej przestrzeni). Jego ojciec, profesor archeologii przyjmuje co roku nowych studentów, którzy przez kilka tygodni mieszkają z rodziną.
Tego słonecznego lata, na początku lat 80, do posiadłości przyjeżdża Olivier. Przystojny, niesłychanie wysoki Amerykanin, który bardziej niż na badacza starożytnej Grecji czy Hideggera wygląda na jednego z tych cudownych amerykańskich chłopców, którzy na pewno doskonale grają w football amerykański i mają szeroki uśmiech kogoś kto spokojnie mógłby paradować w kapeluszu z szerokim rondem. Oliver też byłby nie do zniesienia, gdyby nie było w nim tego niedopasowania czy sprzeczności – jakiegoś rozdarcia pomiędzy tym jaki wydaje się być a jaki jest. W jednej z kluczowych scen filmu Olivier tańszy na parkiecie do jednego z przebojów lat 80. W jego ruchach jest zarówno cudowna pewność siebie jak i całkowita nieporadność kogoś kto nie jest mistrzem parkietu. Podobnie jak Elio w tym momencie zaczynamy rozumieć, kim jest Olivier.
W wielu materiałach promocyjnych czy recenzjach przeczytacie, że to film buzujący pożądaniem i pokazujący nam wspaniały romans. W istocie historia składa się z prostych scen, zapisu codzienności, pożądania które czują bohaterowie i widzowie, ale które nie objawia się w zbyt wielu długich spojrzeniach czy dłoniach przypadkowo spotykających się na klamce drzwi. To napięcie towarzyszące codzienności, pewna niezręczność bycia razem – w której wyczuwa się, że jest tam coś więcej. Ale, jak pytają nas z ekranu „Powiedzieć czy umrzeć”. Czujemy, wraz z Elio jego rozterki i poplątane uczucia, bo niemal każdy umie z zakamarków pamięci wyłowić takie lato kiedy każda nawet banalna rozmowa wydawał się mieć sens, a pod koniec każdej rowerowej wycieczki bardzo chciało się coś powiedzieć, ale może nie miało się odwagi. Fakt, że bohaterowie są tej samej płci – dodaje sytuacji – a właściwie temu napięciu dramatyzmu. Kiedy widzimy jak Elio zachowuje się wobec przyjaciółki widzimy gdzie leży podział. Nawet nie w samej płci, ale w czytelności sytuacji, w znanych słowach, formułach i sytuacjach. Elio tak niepewny i zdenerwowany przy Olvierze, bawi się ze swoją przyjaciółką, czy właściwie dziewczyną bez lęku czy napięcia. Ich związek jest tak jasny – jak śmiech dziewczyny, której młody i niezbyt sprawny partner okazał się nieco zbyt szybki.
Historia dwóch zakochanych mężczyzn jest w naszej kulturze rozgrywana zazwyczaj w konwencji społecznego melodramatu. To ostatnia „zakazana miłość” naszych czasów, więc twórcy rozgrywają ją w ramach dramatu rodzinnego, społecznego – starają się pokazać miłość na tle przeciwności losu, od nietolerancji, przez chorobę po lęk i strach. W filmie Guadagnino żaden z tych elementów nie odgrywa kluczowej roli. Tego lata wśród cudownych drzew owocowych i dojrzałych brzoskwiń, zakochać się znaczy tylko to, co znaczy za każdym razem – narazić serce. Rodzice Elio nie stają na przeszkodzie uczuciu, choć przecież wiedzą co rozgrywa się pod ich nosem (zwłaszcza cudownie pokazane jest jak wcześnie domyśla się matka – nie ma tam ani słowa, ale wszystko jest w spojrzeniach). Polityka – ta włoska – rozgrywa się gdzieś w tle w rozmowach pomocy kuchennych, a żadna nietolerancja nie ma wstępu do tego prześwietlonego świata, gdzie przedpołudniem kataloguje się slajdy ze zdjęciami hellenistycznych rzeźb a wieczorami tłumaczy się z niemieckiego francuskie romanse. Ciekawe miejsce ma w historii pochodzenie bohaterów – obaj są żydami – i właściwie tylko w tym jednym wątku, kiedy zakochany Elio decyduje się zacząć nosić na szyi gwiazdę Davida, tak jak to robi Olivier, pojawia się wyraźnie ten znany wątek, próby upodobnienia się do kochanka (zgodnie z zasadą, że niekiedy trudno oddzielić czy chce się być z kimś, czy chce się kimś być). Z drugiej strony – ten symbol w kontekście ich relacji – staje się bardziej symbolem związku niż religii.
Stąd jest opowieść Guadagnino takim pogodzeniem się z bólem jaki niesie spełnienie. Z tym, że tam gdzie coś się zaczyna, coś musi się skończyć. Ostatecznie wszystko co się czuje jest cenne i nierozerwalne, zaś nigdy nie wiadomo, czy będzie jeszcze kiedyś takie lato, kiedy zakochać się będzie można w pięknym mężczyźnie, który łapczywie wypija sok z moreli i potrafi poprawnie wysnuć etymologię nazwy owocu. Jednocześnie – oglądając film miałam cały czas poczucie, że obaj – Elio i Olvier po czasie uczynią z tego co im się przydarzyło, co w istocie nie było niczym większym niż tylko ta pierwsza miłość która trafia naprawdę do serca, czymś zdecydowanie ważniejszym. Trochę jakby sami – świadomi wszystkich klisz, wpisywali się w topos wielkiego romansu, który musi zakończyć się pożegnaniem na peronie, w którym wymienia się listy pod drzwiami, żąda pamiątek i cytuje poezję. Nie czyni to uczuć mniej prawdziwymi – ale jednocześnie – cały czas pokazuje jak sami sobie – godząc się z tym co było, w czasie, snujemy narrację o własnym życiu. Latem się zakochujemy, zimą godzimy się ze stratą a kolejnego lata opowiadamy sobie o tym jak piękne było poprzednie.
Warto zauważyć, że film dość świadomie odwraca czy może ignoruje pewien trop. Oto mamy młodzieńca i nieco starszego, jak trochę się domyślamy – bardziej świadomego swoich preferencji mężczyznę. Jeden zdezorientowany, drugi – jeśli by do czegoś doszło – potrafiący poprowadzić z rękę. W pewnym klasycznym układzie mielibyśmy do czynienia z uwiedzeniem – czy jak ktoś wolałby zbałamuceniem młodzieńca. Wszak taki schemat dyktuje narracja kiedy zamiast dwóch młodzieńców mamy mężczyznę i kobietę. Młoda nieświadoma, niewinna dziewczyna, i pewny siebie starzy chłopak. Odczytujący pożądanie i robiący decydujący krok. Tu jednak obserwujemy właściwie tylko Elio – od początku wiemy co czuje i jakie emocje nim targają. Jednocześnie – sam Elio nikogo nie uwodzi, przynajmniej nie ma w nim wyrachowania czy jakiegokolwiek planu. Ostatecznie film zostawia nas z wnioskiem, że nikt tu nikogo nie uwiódł, przynajmniej nie tak jak podpowiada schemat narracji. Po prostu dwie osoby jednocześnie odczuły pragnienie. I co ważniejsze – obie w końcu zdecydowały się coś powiedzieć.
Jednym z wątków dyskusji o filmie jest jego umiejscowienie w szerokim spektrum, może nie kina queer ale romansów homoseksualnych jakie widzieliśmy w ostatnich dekadach na ekranie. Pojawiają się zarzuty, że film prezentuje taką bardzo uładzoną wersję romansu, gdzie nagość pojawia się rzadko a kamera, dosłownie spogląda za okno, gdy bohaterowie obdarzą się czymś więcej niż pocałunkiem. Co ciekawe – patrząc na poetykę filmu, który wszystko zostawia w niedopowiedzeniu (widz czuje, że to co naprawdę najważniejsze mają sobie do powiedzenia bohaterowie, nigdy nie zostanie nam ujawnione – bo oni sami nie umieją sobie tego do końca powiedzieć) brak scen seksu wcale nie dziwi. Właściwie – seks jest tym elementem, który wydaje się tu najmniej ciekawy – nie ważne czy hetero czy homoseksualny. Najważniejsze jest znalezienie tego porozumienia w pożądaniu, z drugą osobą. Poza tym – ponownie – film jest jak idealizowane wspomnienie gdzie po latach częściej odtwarza się w głowie kolor koszuli jaki miał ukochany pierwszego dnia, czy tą wspólną wycieczkę rowerową niż koniecznie – sam seks.
Z drugiej strony – niesamowite jak w całej historii ignoruje się, że obaj – i Elio i Olivier wdali się tego słonecznego lata w dwa jak najbardziej heteroseksualne romanse. W istocie film tak naprawdę opowiada o romansie dwóch mężczyzn dla których seksualność jest płynna. Dlaczego – dla Elio być może nie nadszedł jeszcze moment ostatecznego odkrycia preferencji, być może po prostu – nie ma to znaczenia. Z kolei Olivier jest typowym mężczyzną który choć wolny w Italii wychodzi ze środowiska gdzie jednak nie można ujawniać swoich preferencji. Ale jednocześnie – właśnie ta biseksualność bohaterów sprawia, że film dość jasno podpowiada – to nie jest o tym, że dwóch facetów ze sobą sypia. Dużo bardziej nawet niż o seksie czy o miłości to film o emocjach które czujemy raz a potem czerpiemy z nich całe życie. Jak słusznie podkreśla ojciec bohatera – nie wszystkim się nam to zdarzy – zarówno taka miłość jak i taki ból. I jasne – Elio nie jest zakochany w dziewczynie z którą sypia. Ale nie dlatego, że jest dziewczyną, ale raczej dlatego, że nie jest Olivierem.
Tak kameralna produkcja jak „Call me by your name” polega przede wszystkim na chemii pomiędzy aktorami ale także na ich zdolności by unieść sceny pozornie nie istotne, składające się na letnią i leniwą atmosferę filmu. Nikogo raczej nie powinno dziwić, że nominację do Oscara za najlepszą rolę męską dostał młodziutki Timothée Chalamet. Idealnie oddaje tą nerwowość okresu nastoletniego, kiedy młody człowiek wyczuwa że zbliża się do jakiejś granicy ale jeszcze nie wie kiedy i jak ją przekroczy. Poza tym jest w nim taka młodzieńcza fizyczność, która przypomina część z tych pięknych greckich rzeźb które wyławia się z dnia morza na których młodzieńcy o kręconych włosach mają już na wieczność gładkie rysy. A jednocześnie – kiedy w końcu przychodzi w filmie czas na to by się zatrzymać nie ruszać – Chalamet pokazuje to, na co stać tylko największych aktorów – że potrafi wytrzymać spojrzenie kamery i pokazać widzowi wszystko to czego żaden scenarzysta nie byłby w stanie dokładnie zapisać w scenariuszu. Z kolei do roli Armiego Hammera nie mogłam się przez pewien czas przekonać. Było w niej za dużo takiej słonecznej jasności, szerokich ruchów, nieco aroganckiej pewności siebie. Z drugiej strony, film sprawia, że prawie przez cały czas patrzymy na jego bohatera oczami Elio – więc trudno powiedzieć czy gra on postać, czy wizję postaci. Ostatecznie jednak Hammer przekonał mnie w jednej ze swoich ostatnich scen, gdzie – ponownie niewiele mówiąc, udało mu się pokazać, dlaczego pod koniec każdego letnie romansu przypominają o sobie wszystkie sprawy, które się na czas letnich porywów serca porzuciło.
Doskonale grają też Michael Stuhlbarg i Amira Casar jako rodzice Elio. Tak cudownie spokojni, znający swoje miejsce na świecie, żyjący w pięknej intelektualnej bajce. Poligloci, naukowcy, „dyskretni żydzi”, którzy spędzają chanukę w swojej włoskiej posiadłości. Ich świat, jest równie piękny jak dojrzewająca przyroda Italii, a ich zrozumienie dlatego co dzieje się w duszach i sercach wszystkich w około, nie tylko zakochanych młodzieńców, ale także dziewcząt które miały pecha stracić dla nich serce – sprawia, że marzy się o świecie gdzie z każdego bólu wynika mądrość, a przynajmniej smaczna kolacja i sok ze świeżych moreli. Równie doskonałym dopełnieniem tego magicznego obrazu, są niewiele mówiący pracownicy zatrudnieni w posiadłości. Wiemy, że mają własną opinię na temat tego co się dzieje, ale nigdy nic nie mówią, co w sumie jest chyba nawet bardziej intrygujące niż gdyby powiedzieli co naprawdę myślą.
Ostatnim aktorem są Włochy. Trochę z przeszłości, więc reżyser może sięgnąć do własnych wspomnień, ale też – możemy na chwilkę spędzić czas w przestrzeni która naprawdę jest w pewien sposób oderwana, bez ciągłych telefonów i wiadomości. Włoch z filmu Guadagnino są przestrzenią wyjętą nieco ze świata (choć w tle pojawiają się nawiązania, do ignorowanej przez wszystkich włoskiej polityki) gdzie dni upływają wśród soczystej zieleni, lub w przyjemnym chłodzie rzeki. Choć film ma w sobie sporo malowniczych kadrów, to unika takiej klasycznej pocztówkowości – gdzie na pierwszy plan wysuwa się urocza architektura miasteczka, czy domostwa. Te Włochy to takie idylliczne „gdzieś” ze wspomnień. Jasne – owoce tam są inne, a woda morska błękitna zaś światło nigdzie tak ładnie nie oświetla nagich pleców, ale jednocześnie – te rowery mknące po piaszczystej szosie, prywatne miejsce nad rzeką, czy gospodarstwo gdzie można prosić o szklankę zimnej wody – mogłoby być gdzie indziej. Wystarczy tylko sięgnąć do własnych wspomnień gdzie ten rower lat przełomu gnał przez pola na mazurach, ale lato było równie pełne niedopowiedzeń jak to Włoskie. Z drugiej strony – oglądając film ma się przeczucie, że taki rodzaj uczucia przypisany jest tylko do świata poza miastami, tam gdzie człowiek jest koło przyrody, która przypomina mu jakoś o rytmie roku i rytmie życia.
Na koniec ciekawa uwaga, że z reakcji w Internecie wynika, że ci którzy film obejrzeli (a nie obrazili się nań – z miliona różnych powodów – przed seansem) jako jedno z uczuć które im towarzyszy wymieniają nie tyle poruszenie, co chęć powrotu do historii. To ciekawe zjawisko bo wydaje się, że rzeczywiście reżyser dotknął jakichś wspomnień czy tęsknot które niejedna osoba nosi w sercu – raczej bez względu na płeć i orientację seksualną. Być może sukces reżysera właśnie na tym polega. Na przypomnieniu nam wszystkim, że choć już nigdy więcej nie chcemy mieć tych siedemnastu lat i nieuleczalnie złamanego serca, to wszyscy chcemy mieć jedno piękne lato do którego można wracać we wspomnieniach.
Ps: Zwierz odkrył, że zdecydowanie bardziej od bycia na sali filmowej z ludźmi którzy jedzą popcorn, bawią się telefonem czy przynoszą zestaw z McDonalda denerwuje mnie obecność grupy zadowolonych z siebie hipsterów, którzy przed seansem prowadzą intelektualne rozmowy (w których przeinaczają prawie wszystkie dostępne ludzkości fakty) a potem nie mogą się powstrzymać przed komentowaniem filmu w czasie trwania seansu.