Nie napisałam wpisu – myśli blogerka o godzinie 19 przyciskając kawę do serca. Serce wali jak oszalałe bo to nie pierwsza kawa dzisiaj. Trwa gonitwa myśli aż w końcu pojawia się odpowiedź co zrobić. Jeśli danego dnia nie ma tekstu i nie ma pomysłu na tekst trzeba zastosować najstarszą sztuczkę wszystkich felietonistów. Napisać o tym jak bardzo nie ma się pomysłu ani ochoty pisać.
Serio jeśli czytacie regularnie felietony wcześniej czy później zawsze natraficie na taki który wgląda mniej więcej tak. Autor opisuje, że staną przed zadaniem napisania tekstu. Potem opowiada o licznych życiowych i politycznych perypetiach które stoją na drodze do napisania wpisu. Wszystko może felietonistę zmęczyć – od rekonstrukcji rządu po zbyt mocną herbatę. Zwykle jednak męczy go całkowite zniechęcenie i fakt, że być może – nie ma żadnego sensownego pomysłu.
Zniechęcony swoim brakiem pomysłu felietonista idzie do kawiarni by tam napisać w końcu tekst – tu już jesteśmy w połowie trzeciego akapitu więc w sumie jest z górki. W kawiarni zazwyczaj ma miejsce jakaś przyjemna interakcja, która pozwala na jakąś banalną refleksję nad naturą człowieka, interakcji międzyludzkich, a jeśli felietoniście naprawdę się nudzi – opisem rodzajów ciastek jakie można zjeść i wyrzutów sumienia jakie się z taką konsumpcją wiążą. Na koniec jeszcze tylko jakaś w miarę dowcipna puenta i można odetchnąć z ulgą – bo w ciągu tygodnia na pewno wydarzy się coś o czym będzie można napisać.
Takie pisanie ma swoją długą tradycję i między innymi po to by pisać takie teksty felietoniści z lubością kolekcjonują wszelkie zasłyszane bon moty by potem móc je wykorzystać w desperackich próbach udania, że miało się pomysł na tekst w danym tygodniu. Co jest niesłychanie ważne kiedy płacą człowiekowi wierszówkę. Ewentualnie – korzystają jeszcze z innego wytrychu – zaczynają opowiadać czytelnikowi o tym, że znów czytają Manna, Balzaca albo Prosta i nawet sobie nie wyobrażamy jakie to jest współczesne. Co prawda w wielu z takich felietonów nie ma już miejsca by opowiedzieć nam dokładniej o książce (jest za to miejsce na długi wstęp o tym, że mieli czytać kryminał ale zapomnieli go w domu więc czytają szkolne opracowanie Balzaka które ktoś porzucił na półce z książkami w kawiarni) ale przynajmniej wiemy, że felietonista nie tyle nie miał pomysłu co po prostu był tak zajęty byciem intelektualistą, że nic mu innego do głowy nie przyszło. Poza tym można cytować długie passy a to się przydaje jak płacą od wiersza tekstu. Niestety trzeba przyznać, że taki tryb pracy niektórych uzależnia i mogą się pochwalić, że od lat nie napisali niczego co posiadałoby jakąkolwiek treść (choć formę dopracowali do perfekcji)
Z brakiem weny muszą sobie też jakoś radzić blogerzy, ci jednak mają zdecydowanie łatwiej. Po pierwsze – nikt im nie płaci za wierszówkę więc teksty mogą być krótsze jeśli się nie ma żadnego pomysłu. Po drugie – teoretycznie nie mamy deadlinów, co oznacza, że bardzo rzadko musimy coś napisać – ostatecznie jak człowiekowi się nie chce to się nie chce. Są jednak pewne problemy, np. nikt nam nie uwierzy, że zaczytaliśmy się w „Czarodziejskiej Górze” i nie wytrzymamy z opisaniem zabawnej historii do czasu publikacji wpisu na blogu, tylko opiszemy ją na naszym profilu czy fanpage – dopiero po czasie dostrzegając, że mógłby być z tego niezły wpis „10 rzeczy jakie usłyszysz kiedy udajesz że pracujesz w kawiarni”.
Zresztą powiedzmy sobie szczerze, problemy pozbawionego weny blogera tak naprawdę są zupełnie inne niż felietonisty. Felietoniście zdarza się bowiem czasem nie mieć tematu do skomentowania. Zwłaszcza biedni felietoniści miejscy w wakacje z trudem starają się znaleźć chociażby najmniejszą aferkę by móc się do niej donieść. Ostatecznie połowa z nich komentuje pogodę a reszta przypadki fauny i flory w danej miejscowości. Zima pod tym względem jest łaskawsza bo poza tym, że politycy brużdżą to zawsze można napisać oburzony tekst o zasoleniu chodników i źle odśnieżonych posesjach.
Blogera przed publikacją nie powstrzymuje jednak brak tematów – bo skoro nie ogranicza nas żadna tematyka to zawsze jakiś temat się znajdzie. Nie blogera ogranicza jego własne lenistwo. Albo na przykład pomysł, że napisze coś jak tylko skończy ostatni odcinek dziesięcio sezonowego serialu (a właśnie jest na odcinku 7 sezonu pierwszego). Ewentualnie wstanie z łóżka jest czynnością ponad siły. Albo ma się cudowny pomysł ale do jego realizacji trzeba byłoby przeczytać jakieś dziesięć artykułów a to jest wysiłek ponad miarę. Jeśli danego dnia nikt nie umrze, nikt nie ogłosi nowego szokującego projektu i nikt nie wrzuci do Internetu budzącej oburzenie bzdury do której można się odnieść – bloger jest na lodzie. Co prawda zawsze może napisać oburzony tekst o zasoleniu chodników i źle odśnieżonych posesjach ale wtedy może się okazać że jakiś felietonista lokalny oskarży go o plagiat.
Oczywiście blogerzy mają swoje dobre wytrychy na dni pozbawione pracy mózgu – jak np. zestaw najlepszych zdjęć z Instagrama, cytatów z ukochanych książek czy linków do artykułów innych osób. Co prawda każdy z takich wpisów to pułapka. Szybko okaże się, że wybieranie dobrych zdjęć z Instagrama oznacza zrobienie zupełnie nowych zdjęć, cytaty z ukochanych książek wymagają ponownej lektury ukochanych książek i nawet nie zaczynajmy dyskusji nad tym jak cholernie czasochłonne jest wyszukiwanie i wstawianie linków. Zanim się człowiek obejrzy siedzi piątą godzinę nad tym tekstem i nawet nie zawarł dowcipnego opisu picia kawy. Niekiedy w przypływie desperacji można przeczytać w szaleńczym tempie jakiś komiks – bo te recenzuje się najszybciej a „wybitne i przełomowe dzieło scenarzysty i grafika” może mieć zaledwie dwadzieścia stron i mało dialogów.
Czasem można odnieść wrażenie, że podstawieni pod murem felietoniści i blogerzy rozmnażają się tylko po to by zawsze mieć o czym pisać. Na dzieci można liczyć bardziej niż na międzynarodowe afery i polityków. A wyprowadzanie ich na plac zabaw dostarcza więcej pozornie filozoficznych obserwacji niż chodzenie do kawiarni. Choć niektórzy – zapewne zorientowawszy się, że posiadanie dzieci niekoniecznie dostarcza więcej czasu na pisanie, wymieniają je na psa. Jak się ma psa to zawsze jest o czym pisać. W sumie to rozciąga się na wszystkie stworzenia żywe do chomika. Już przy chomiku jest trudno o jakąś głęboką obserwację o naturze ludzkiej. Prędzej o zazdrość, że chomik śpi a my próbujemy pisać. W sumie najlepszą rzecz jaką chomik może zrobić dla felietonisty to wykitować, bo wtedy można napisać długi tekst o tym jak się chowało chomika w ogródku za domem. Co prowadzi do klasycznego felietonu o oswajaniu dzieci ze śmiercią, tudzież do refleksji nad kruchością życia chomików.
Niektórzy mogliby słusznie zauważyć, że jest pewną sztuką – stworzenie osobnego gatunku tekstu – przeznaczonego głównie na dni kiedy nie ma się o czym pisać. Jego jedyną wadą jest to, że można z niego skorzystać rzadko. Jeśli bowiem zbyt często korzysta się z tej sprawdzonej metody wyrobienia wierszówki można wpaść w bardzo niebezpieczny zwyczaj pisania tekstów wypełnionych nicością. Albo, jeszcze gorzej czytelnicy w pewnym momencie się zorientują, że ten tekst ma już prawie trzy strony a autor nie napisał jeszcze absolutnie niczego konkretnego ani nawet nie wyspowiadał się z tego dlaczego tekstu nie ma. W takim przypadku należy albo porzucić pisanie albo dla niepoznaki napisać coś doskonałego, raz na miesiąc, w nadziei że przyczepi się czytelnikowi do mózgu bardziej niż nasze rozważania nad tym, że wrony są całkiem cwane. Można też rzucić zdjęciem przystojnego aktora i mieć nadzieję, że cała reszta wpisu rozmyje się jakoś w niepamięci czytelnika, który będzie pamiętał tylko, że było tam jakieś ładne zdjęcie aktora z brodą. A potem tylko zwiać i modlić się, że by ktoś powiedział coś głupiego. Najlepiej do jutra rana.
Ps: Spis sponsoruje ból głowy, nagranie podcastu i konieczność napisania tekstu dla Polityka.pl