Oscary mają to do siebie, że kiedy wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami i nagrody rozkładają się tak ja mogliśmy się tego spodziewać – wszyscy czują pewien zawód. Kiedy zaś nagrody rozkładają się zupełnie inaczej – wszyscy też czują pewien zawód. I patrząc na opinie o tegorocznym 90 rozdaniu nagród czuć taką atmosferę, jakby wiele osób spodziewało się, że w tym roku zdarzy się coś wielkiego. Coś więcej. A zdarzyły się tylko Oscary.
No dobrze zacznijmy chyba od tego słonia w pokoju czyli wygranej „Kształtu wody”. Osobiście jestem nieco rozczarowana wynikiem, mimo, że jak wiecie mam dość pozytywną opinię o filmie. Być może dlatego, jestem rozczarowana że w tym roku było całe mnóstwo świetnych filmów z „Trzema Billbordami za Ebbing, Missouri” na czele. Jednocześnie jednak nie ukrywajmy – „Kształt wody” to nie jest ten przypadek kiedy Oscara dostało „Miasto Gniewu”. To nie jest zły film, to nawet nie jest film który jest jakoś ideologicznie odrzucający. To ładna filmowa baśń, o tym, że wciskanie ludzi w ramach jednej ustalonej normalności jest straszne, a wykluczenie da się przezwyciężyć solidarnością. Jest to też opowieść o tym, że na zło nie można patrzeć. Na zło trzeba reagować. Kiedy wyjrzy się za okno, to trochę się rozumie dlaczego w tym roku wygrał właśnie „Kształt wody”. I tak jasne – ja osobiście widzę w tym pewną kalkulację Fox Searchlight które miało w tym roku, klęskę urodzaju i musiało wybrać, który ze swoich nominowanych filmów będzie bardziej promować wśród akademików. Ale w sumie – z tym też mogę żyć. Jasne – człowiek czuje się lepiej kiedy wygrywa film który uważa za najlepszy, ale też mam wrażenie (zgadzam się tutaj z uwagą Tadeusza Sobolewskiego poczynioną w programie Onet Rano), że ten film jest trochę inny dla nas i dla amerykanów – chociażby przez to jak odczytujemy kinofilskie i społeczne nawiązania w nim zawarte. Tak więc ja będę trochę zawiedziona, ale nie dam się wrobić w takie lamenty. Jak pisałam wczoraj – to trochę nie ma sensu.
Nie da się ukryć, że ten rok chyba nikogo nie zaskoczył jeśli chodzi o nagrody aktorskie. Frances McDormand miała Oscara właściwie w kieszeni. I w sumie przez całą galę – która była umiarkowanie polityczna (o tym więcej za chwilę) miałam poczucie, że wszyscy trochę czekają co zrobi ta niesamowita aktorka i kobieta. Bo jakby tylko na nią patrząc czuło się, że ona ma coś do powiedzenia. Jej przemowa była takim emocjonalnym ale też właśnie – zaangażowanym punktem imprezy. Kiedy poprosiła o powstanie wszystkie nominowane kobiety (cudownie zwracając się do Meryl Streep „Meryl jeśli ty wstaniesz to wszystkie wstaną” – no serio jakbyśmy mieli przewodniczącą klasy) i sprawiła, że fraza „inclusion rider” stała się jednym z najczęściej wyszukiwanych haseł w Internecie. Co to oznacza? Szybko tłumaczę – to koncepcja mówiąca o tym, że najbardziej znani i mający najwięcej do powiedzenia aktorzy powinni naciskać, by w ich kontraktach zapisane było, że wezmą udział w filmie tylko wtedy jeśli tło filmowe (tzn. te role które pojawiają się na drugim czy nawet trzecim planie) będą odpowiadać temu jak wygląda autentyczne społeczeństwo w miejscu w którym rozgrywa się akcja filmu (czyli np. nie będą to sami biali mężczyźni). Taka klauzula może także dotyczy np. różnorodności w ekipie filmowej. Innymi słowy – jest to wezwanie do tego by nie czekać na to, aż coś się zmienić tylko mając moc nazwisk i nagród wymusić zmianę.
To była chyba najbardziej polityczna mowa wieczoru – poza tym reszta nagrodzonych aktorów zachowała się bardzo grzecznie. Gary Oldman wygłosił mowę, w której chciał koniecznie przypomnieć zebranym, że choć jest anglikiem to jednak związał się ze Stanami. O tyle to nie wyszło, że pod sam koniec zwrócił się do swojej 99 letniej matki by nastawiła czajniczek na herbatę bo przywozi Oscara do domu – najbardziej brytyjska fraza w historii brytyjskich fraz. Allison Janney ujęła Zwierza zdaniem które otwierało jej podziękowania „Wszystko zawdzięczam sobie” – gdyby na tym poprzestała zostałaby legendą no ale z drugiej strony – pewnie jej agent nigdy by do niej więcej nie zadzwonił. Najwięcej czystych emocji pokazał chyba Sam Rockwell, którego mowa była wypowiedziana bardzo szybko, ale ładnie zapisana na kartce. Co nie zmienia faktu, że i tak ten segment wygrała Frances McDormand – jej uśmiech i czysta radość z nagrody dla kolegi z planu to był jeden z tych momentów kiedy prawdziwe pozytywne emocje zawładnęły ekranem.
Osobiście Zwierza najbardziej chyba uciszyły decyzje dotyczące scenariuszy – James Ivory (w koszuli z której spoglądał wyszyty Timothée Chalamet) był jednym z najstarszych nominowanych i naprawdę, naprawdę ten Oscar należał się mu od lat. Poza tym – Zwierz przeczytał ostatnio książkę na podstawie której powstał scenariusz i jest pod wrażeniem tego jak doskonale Ivory pozbawił historię pewnej pretensjonalności pozostawiając w niej wszystko to co przesądza o jej wyjątkowości. Z kolei nagrodę za scenariusz oryginalny dostał debiutant Jordan Peele, autor scenariusza do „Uciekaj”. Tu z kolei naprawdę mamy historię która rzadko się zdarza bo i gatunek mało oscarowy i twórca związany nie z wielkimi studiami tylko ze stacją komediową Comedy Central – no i moi drodzy – pierwszy w historii nagrodzony Oscarem czarnoskóry scenarzysta. Naprawdę ta kategoria pokazywała jak fajne są Oscary kiedy są różnorodne.
Paradoksalnie chyba najwięcej śmiechu i takich pozytywnych niczym nie skażonych emocji przyniosło oglądanie nagród w tych nieco mniej „pierwszoplanowych” kategoriach. W przypadku zdjęć niemal wszyscy kibicowali Rogerowi Deakinsowi, który miał już na koncie 14 nominacji i żadnego zwycięstwa. Na całe szczęście w tym roku się udało i bardzo słusznie dostał Oscara za film „Blade Runner 2049” (choć oczywiście znaleźli się tacy co kręcą nosem ale my będziemy entuzjastyczni). Zwierz uśmiechnął się też szeroko kiedy na skutek przedziwnego zrządzenia losu okazało się, że Oscara otrzymał Kobe Bryant czyli jeden z najwybitniejszych graczy w koszykówkę w historii. I za co? Za krótkometrażowy film animowany. Z kolei kiedy wygrał krótkometrażowy film aktorski – „Silent Child” odbierająca nagrodę reżyserka była tak zdenerwowana że …. Trudno jej było migać (dla głównej aktorki filmu – 6 letniej migającej dziewczynki). Potem zaś dowiedzieliśmy się że film udało się zasponsorować między innymi sprzedając ciasteczka. Takie historie sprawiają, że przez chwilę można poczuć, że od amatorskiego kręcenia filmów do Oscarów wale nie jest tak daleka droga.
W sumie cały wieczór przebiegł pod względem nagród dość spokojnie – osobiście przyznam, że moim największym rozczarowaniem była nagroda dla piosenki „Remeber Me” z Coco. To jest skomplikowana sprawa – bo osobiście mam wrażenie, że w tym przypadku nie tyle nagrodzono piosenkę, co to jakie miała znaczenie w historii. Osobiście mam poczucie, że to jest jedna z „najgorszych” Oscarowych kategorii i gdyby zniknęła – nie byłoby źle. Zwłaszcza, że jak co roku potwierdziła się zasada, że wszyscy fałszują na Oscarach – nie ważne czy są śpiewakami czy aktorami – na Oscarach nie da się nie fałszować. To wynika z wielu powodów – między innymi z tego, że tam chyba jest fatalna akustyka i bardzo słabe odsłuchy. Natomiast fakt, że Coco wygrało w kategorii film animowany chyba raczej nikogo nie powinien dziwić. Co więcej – rzeczywiście nie sposób nie zgodzić się z zarzutami, że „Twój Vincent” choć zrobiony w bardzo ciekawy sposób, fabularnie nie jest szczególnie zaskakujący, i w sumie – rzeczywiście plasuje się za poruszającym – starszych i młodszych widzów Coco.
Jak co roku ocenie podlegały nie tylko wyniki głosowania Akademii ale też sam prowadzący czyli Jimmy Kimmel. Zwierz ma mieszane uczucia – z jednej strony – udało mu się wcisnąć do monologu i do całej gali – kilka naprawdę fajnych żartów. Dowcip z nagradzaniem skuterem wodnym osoby która wygłosi najkrótszą mowę, naprawdę się przyjął – nawiązywali do niego kolejni nagrodzeni – co świadczy że zabawa się udała i nawet widać było u niektórych aktorów czy twórców filmowych chęć powalczenia o ten skuter. Zwierzowi podobał się też ironiczny ton – zwłaszcza w odniesieniu do tego, że wielkie zmiany niby nadchodzą ale tak naprawdę Hollywood wolno się uczy. Plus przypomnienie wszystkim, że i tak finansowo najlepiej wypadła „Czarna Pantera”. Jednocześnie – Zwierzowi bardzo się nie podobał segment w którym kilkoro aktorów udało się do „zwykłych widzów” spotkać się z nimi i dać im przekąski. Dlaczego? Bo jakoś zdaniem Zwierza to zawsze jest trochę wykorzystywanie ludzi, zawsze budzi to jakieś mieszane uczucia i trochę łamie decorum gali. To taki typowy segment z wieczornego programu talk show gdzie każe się aktorom robić jakieś głupie rzeczy. Trzeba też przyznać, że najzabawniejszym momentem gali był moment kiedy na scenie pojawiły się Tiffany Haddish i Maya Rudolph – dwie aktorki komediowe były tak zabawne i naturalne że Zwierz uważa że można by im zaproponować jakieś poprowadzenie nagród w przyszłym roku. Może nie Oscarów ale Złotych Globów – na pewno.
Dużo się mówiło o politycznym wydźwięku Gali. Prawda jest taka – że od paru lat oglądalność Oscarów spada między innymi dlatego, że coraz popularniejsza wśród wielu amerykanów – zwłaszcza starszych i lubiących ceremonie rozdania nagród, staje się opinia, że są one zbyt polityczne i zbyt liberalne. Stąd oczywiście pojawiły się jakieś drobne nawiązania polityczne („Nie robimy filmów takich jak Call me by your name dla pieniędzy, robimy je by zdenerwować Mike’a Pence”) ale np. o Trumpie właściwie nic nie mówiono. Pojawił się za to segment który zadedykowano żołnierzom służącym w kraju i poza jego granicami, co osobiście Zwierz poczytuje właśnie jako próbę pewnego ideologicznego zrównoważenia gali. Sporo mówiło się o aktywizmie, ale nie ukrywajmy – wiele z tych wzmianek było bardzo w Hollywoodzkim stylu. Jak np. moment w którym Common śpiewał o wszystkich możliwych ważnych sprawach społecznych a za nim pojawili się na scenie aktywiści – zajmujący się tymi sprawami. Konia z rzędem temu kto dowiedział się dzięki temu więcej o ich działalności albo chociażby poznał ich nazwiska. I takie właśnie jest niekiedy politykowanie na Oscarach – pełne dobrych intencji ale w istocie dość jałowe. Tym co zaskoczyło Zwierza był fakt, że dużo mniej było widać na gali Time’s Up czy mniej się mówiło o MeToo. Co do tego pierwszego – Hollywood chyba się zorientowało, że tak wyraźne deklaracje czasem sprawiają, że dostaje się więcej oskarżeń o hipokryzję niż pochwał za to, że założyło się czarną sukienkę. Ostatecznie wszystkie sprawy były obecne na gali choć – chyba głośniej słychać było uwagi dotyczące imigrantów – zwłaszcza w obliczu zwycięstwa Coco czy Kształtu Wody – których bez Meksykanów by nie było.
Na 90 urodziny nikt nie wymyślił Oscarów na nowo, a i te obchody okrągłej rocznicy nie były jakieś wyjątkowo przesadzone. Pojawiły się bardzo dobre montaże filmów nagradzanych w poprzednich latach, dekoracje nawiązywały do klasycznego Hollywood, ale wyraźnie – Akademia w tym roku nie za bardzo chciała sama sobie za bardzo gratulować. Jednocześnie – ponieważ niewiele wymyślono by zmienić show to nagle okazało się, że czekamy na jakaś wielką kompromitującą wpadkę, bo inaczej zaczynamy się trochę nudzić. Co by zmienić? Cóż daniem Zwierza Oscary pod względem doboru filmów idą w dobrym kierunku – spoglądając raczej w kierunku Sundance niż wypróbowanych Oscarowych schematów (czyli filmów jak The Post). Tylko jeszcze, żeby Akademia zaczęła nagradzać w sposób mniej wykalkulowany. Przykład? Timothée Chalamet miał małe szanse na Oscara bo jest młody i w sumie – Akademia uznaje, że ma całą karierę przed sobą. Ale nikt tego nie wie. To zdolny młody aktor ale czy dostanie jeszcze kiedyś taką dobrą rolę dla siebie? Cholera wie, swego czasu wszystkim się wydawało że Fassbender na pewno za dwa trzy lata dostanie Oscara. Tylko, że wcale nie. Dziś ma na swoim koncie więcej złych filmów niż dobrych. I to jest właśnie to czego Zwierzowi strasznie brakuje. Odwagi Akademii by nagradzać ludzi wtedy kiedy są najlepsi a nie wtedy kiedy zasłużą wieloma rolami. Jeśli to się zmieni – Oscary będą dużo bardziej emocjonujące.
Na koniec – jak wiecie w tym roku oglądałam Oscary nieco inaczej. Pewnie jesteście trochę ciekawi jak to było. Powiem jednym słowem – męcząco. Wszystko zaczęło się o 23:30 kiedy zaproszono nas do studia Canal +. Tam zaczęto Zwierza malować i czesać – tak by wyglądał jak człowiek przed kamerami. Trochę po północy ustaliliśmy – jak zostaną podzielone wejścia czyli kto będzie komentował jakie nagrody. To akurat jest ciekawe bo nie tyle zapowiada się nagrody które zostaną przyznane, co komentuje się te już rozdane. Co jest i proste i nie – bo trzeba szybko powiedzieć cokolwiek na temat nagrodzonych. Ogólnie najbardziej stresujący był początek – bo wtedy dopiero pierwszy raz podpinano nas do mikroportów a jednocześnie – mieliśmy komentować mowę Jimmego Kimmela – której nie dało się za bardzo słyszeć z przedsionka. Ostatecznie jednak – im dalej w las tym więcej czasu – wszyscy komentujący spędzali nie tyle w przygotowanym do tego pokoju co w garderobie. Garderoba była takim miłym miejscem gdzie zupełnie nie glamour mogliśmy postać i popatrzeć na transmisję. Samo występowanie przed kamerą było najmniej męczącym i najbardziej komfortowym momentem wieczoru. Serio – najwięcej stresu wiązało się z wyczekiwaniem na swoja kategorię i z przypinaniem mikrofonu na czas. Kiedy jednak już się było odpowiednio podpiętym spokojnie podpiętym i usadzonym na niesamowicie wygodnym krześle – wtedy nie było żadnego stresu. Wręcz przeciwnie – Zwierz chętnie by tam został na całą galę.
Z kolei w Onet Rano zwierz chyba pierwszy raz w życiu był w programie przypominającym telewizję śniadaniową. Powiem wam szczerze, to z jednej strony – fajny format – usiąść przy stole i tak pogadać. Z drugiej – Zwierz już nigdy nie będzie się dziwił ludziom którzy się przekrzykują w telewizjach śniadaniowych – po prostu na żywo w czasie dyskusji – jeśli nie spróbujesz komuś przerwać to może się okazać że nigdy się nie odezwiesz. Zwłaszcza jeśli w studio jest dwóch poważnych starszych od ciebie krytyków i masz taki obyczaj że raczej ich słuchasz. A dopiero potem sobie przypominasz, że też masz i prawo i obowiązek coś powiedzieć. Ostatecznie z całego maratonu najlepiej było w radio – nikt tam nie musiał mnie po raz trzeci malować i po raz czwarty czesać. Za to miałam mnóstwo czasu by porozmawiać o niekoniecznie najczęściej omawianych aspektach gali. Tak więc sprawdza się moja wizja, że ze wszystkich mediów najbliższe jest mi radio.
Nie mniej – jeśli się zastanawiacie czy było to dla mnie jakieś niesamowite przeżycie to powiem wam inaczej. Otóż cały ten wieczór przekonał mnie do tego, że już na tyle się oswoiłam z mediami, kamerami i ogólnie – faktem, że może ktoś mnie widzi kiedy coś mówię, że mogłabym to robić. To znaczy – nie mam poczucia, że przeszkadza mi kamera, że stresuje mnie ograniczenie czasowe, że język mi się plącze bo mówimy na żywo. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że to była z jednej strony – niesamowicie pracowita noc i poranek. Z drugiej – najwięcej stresu miałam wybierając jaki żakiet kupię tak by się nie zlać z tłem. Co jest w sumie najfajniejszym doświadczeniem jakie wynoszę z tego wieczora – nie boję się telewizji, nie przeraża mnie kamera, dobrze się bawię przy nagraniach na żywo. Zawsze podejrzewałam że tak mam ale teraz mam pewność. Kto wie, co będę robić za rok. Choć trochę mi się marzy powrót do oglądania w dresach i z kawką w ręku.
Na sam koniec jeszcze galeria sukienek i garniturów które po prostu się Zwierzowi podobały – ponieważ nie komentował ich wieczorem to uznał że dorzuci do wpisu. Jednocześnie zawsze zachęca do dyskusji o Oscarowej modzie jednocześnie przypominając, że wszelkie opinie powinny dotyczyć sukienek i ich kroju, czy koloru a nie figury aktorek i aktorów (oraz ich urody).
Ps: Widziałam kilka narzekań że Zwierza nie było w Oscarową noc w Internecie. Ależ oczywiście był tylko na Twitterze. Stąd przyszło mi do głowy – może nie wiecie, że można mnie śledzić na twitterze na @zpopk.