Myśląc o biografii Terrego Gilliama łapię się na tym, że spokojnie mógłby nią obdarzyć kilka osób. Członek jednej z najsławniejszych (jeśli nie najsławniejszej) grupy komediowej na świecie, reżyser z tak rozpoznawalnym stylem, że mógłby się nie podpisywać pod swoimi filmami, twórca animacji które są tak charakterystyczne, że widząc coś podobnego mówimy „jak z Gilliama”. Innymi słowy piekielnie zdolny facet. Oczywiście pomijając wszystkie potknięcia. Ale niekoniecznie o nich przeczytacie w jego autobiografii Gilliamesque.
Czytając książkę Gilliama miałam cały czas poczucie jakby napisały ją dwie osoby. Z jednej strony – taki zgryźliwy wujek Janusz, który siedzi przy rodzinnym stole i narzeka. Że teraz dzieciaki się źle wychowuje, że za jego czasów to nie było koedukacyjnych studiów, że ludzie za wcześnie biorą śluby, że w ogóle wszystko jest nie tak. Bo Gilliam przypomina takiego wuja Janusza – człowieka o zdecydowanych poglądach. Nie podoba mu się poprawność polityczna bo niszczy dowcip. A przecież można było się śmiać ze wszystkiego i nikomu to nie przeszkadzało. Co prawda Gilliam nie jest tym paskudnie rechoczącym wujkiem Januszem, ale gdzieś w połowie jego kolejnego rantu na rzeczywistość człowiek ma ochotę powiedzieć „Tak, wuju, wiemy, wiemy, może dolać wódeczki?”.
Na całe szczęście wuj Janusz wychodzi z Gilliama tylko czasami. Na pierwszym miejscu jest bowiem człowiek z jednej strony niesamowicie kreatywny, z drugiej – często podważający swoją wielkość. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron Gilliam opowiada o swoim dorastaniu w Stanach – jednoznacznie sugerując, że nie był szczególnie wybijającą się jednostką. Jednocześnie – przywołując wszystkie swoje doświadczenia – łącznie z nieudanym wystawieniem Alicji w Krainie Czarów na letnim obozie – trochę podpowiada nam skąd w jego głowie wziął się ten fantastyczny mentlik który potem zabłysnął pełnym światłem kiedy spotkał resztę Pythonów i zaczął sam kręcić filmy. Opowieść o latach poprzedzających sukces jest prowadzona z takim sentymentalnym wspomnieniem za czasami, kiedy nasz zdolny autor i reżyser robił trochę co chciał. Widać też, że przynależność do grona undergroundowych twórców komiksowych i komediowych to coś, co odbiło się na wszystkim do potem robił. Ale także coś o czym pisze chyba z największą czułością.
Jednocześnie – co pewien czas kiedy Gilliam mówi o swojej twórczości, o tym co właściwie chciał osiągnąć jako reżyser – widać, że pewna „januszowatość” jego tez bierze się też z wrażliwości. To trudne do połączenia, ale widać, że Gilliam filtruje świat przez własne poczucie, że wolność jest absolutnie nadrzędna, a niezależność – niesłychanie pożądana. Niemal słychać (bo czyta się tą książkę trochę jak zapisaną gawędę) jak podnosi głos czy widać jak krzywi twarz ilekroć mówi o administracji, biurokracji czy jakimkolwiek nadzorze. Az trudno uwierzyć, że człowiek tak niechętny podlizywaniu się i uznawaniu jakiejkolwiek zwierzchności zrobił karierę w przemyśle filmowym. Z drugiej strony – nie trudno się dziwić dlaczego część jego działalności jest związana z aż tak wielkimi niepowodzeniami. Warto tu też zaznaczyć, że choć Gilliam nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku to nie jest jednym z tych autorów którzy zapewniają nas że ze wszystkimi napotkanymi na swojej drodze ludźmi pracowało mu się idealnie. Sporo tu złośliwości, trochę przytyków czy nawet zaszłości sięgających wiele lat. Ale paradoksalnie – robi to niekiedy lepsze wrażenie, niż wspomnienia których autorzy zapewniają nas że nigdy nie spotkali nikogo kogo by nie lubili, i nigdy się z nikim nie pokłócili. Inna sprawa, czytając wspomnienia Gilliama nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z takim twórcą który nawet przez moment nie wacha się nazwać artystą. To znaczy – to nie są wspomnienia rzemieślnika – ale człowieka który zawsze realizując filmy pragną w pełni zrealizować swoją wersję i tylko swoją. W sumie to arcyciekawa kronika tego jak bardzo beznadziejne są to starania jeśli chce się za swoje pole działań wziąć przemysł filmowy.
Ale Gilliamesque to nie tylko ciekawe wspomnienia jednego z najbardziej charakterystycznych reżyserów kina anglojęzycznego. To także po prostu przepiękna książka. Trudno takie wydanie określić jednym słowem bo znajduje się pomiędzy bogato ilustrowanymi wspomnieniami, a doskonale opisanym albumem. I nie chodzi tylko o to, że sporo treści dostajemy w podpisach pod ilustracjami (czasem są to najciekawsze kawałki na danej stronie), ale też o to, że ilustracje są w niektórych momentach kluczowe. Obserwowanie zmiany stylu Gilliama – który przecież swoją wrażliwość rysownika przełożył na swoje prace, oglądanie jego inspiracji, szkiców, zdjęć – to wszystko razem sprawia, że po przeczytaniu książki mamy wrażenie, że rzeczywiście dostaliśmy chwilową przepustkę do głowy reżysera, gdzie możemy zobaczyć cały ten kolorowy śmietnik, obrazów i przeżyć który ostatecznie złożył się na jego tak dobrze rozpoznawalny styl. Poza tym to po prostu niesamowicie ułatwia czytanie o ludziach i filmach kiedy co chwila dostajemy zdjęcie czy ilustrację – i co najlepsze – tuż obok tekstu a nie wpięte gdzieś w środek wymagają ciągłego sprawdzania jak wyglądał autor kiedy opisuje siebie z młodości. A jednocześnie – książka Gilliama – pełna dłuższych lub krótszych tyrad (ciekawych gdy chodzi o kwestie artystyczne, nieco irytujących gdy chodzi o kwestie obyczajowe) nie wymaga czytania jej ciurkiem – piękne wydanie pozostawione na wierzchu, jest dokładnie tym co wasi znajomi będą podczytywać kiedy wy wyjdziecie im zrobić herbatę. Bo tu każdy akapit spokojnie może stanowić osobną miniaturę z życia sfrustrowanego artysty.
Gilliamesqe polecam przede wszystkim wielbicielom stylu Gilliama bo dowiedzą się dużo więcej o tym skąd się wziął. Jest to też oczywiście gratka dla wszystkich wielbicieli Pythonów – którzy nigdy nie mają dość informacji o tym jak pracowało się nad kolejnymi sezonami komediowego programu czy kto się z kim nie mógł dogadać na planie Świętego Graala czy Żywotu Briana. Ostatecznie to też książka, dla wszystkich ludzi, którzy podobnie jak Zwierz uwielbiają wiedzieć jak najwięcej o pracy nad filmem – zwłaszcza jeśli mówimy o filmach wybitnych (jak Brazil), nieudanych (jak Przygody Barona Münchhausena) czy niepowstałych (jak projekt o Don Kichocie). Ale jest to też książka, która zmusza czytelnika – przynajmniej takiego jak ja, do zadania sobie pytania – czy ja naprawdę muszę lubić reżysera jako człowieka by lubić reżysera jako artystę? Nie będę ukrywać że mam mieszane uczucia względem Gilliama jako człowieka. Nie jest to osoba zła, czy nienawistna, ale nie będę ukrywać – ilekroć się odzywa publicznie mam wrażenie, że przemawia wujek Janusz. Natomiast uwielbiam Gilliama jako twórcę – doceniam głęboki humanizm jego filmów, niesamowitą wyobraźnię i w sumie rzadką u autorów umiejętność robienia zupełnie różnych filmów które ostatecznie są nie do podrobienia autorskie. Pod tym względem czytanie Gilliamesque było ćwiczeniem w mieszanych uczuciach. Ostatecznie jednak mój podziw do Gilliama twórcy i artysty pozostaje nienaruszony, zaś jego narracja staje się najciekawsza tam gdzie mówi o swojej sztuce. A mówi o niej z głębokim zrozumieniem, wrażliwością i wyraźnym poczuciem misji. I wiecie co – to jest bez porównania ciekawsze niż wiele biografii spisanych tylko po to by nie naruszyć swojego dobrego wizerunku i przekonać wszystkich, że jest się niesamowicie miłą osobą. Do Gilliama i jego narracji przynajmniej się coś czuje, a wiele ugładzonych wspomnień przypomina fabularyzowaną książkę telefoniczną.
Jak może wiecie, Zwierz zdecydował się zostać patronem medialnym wydania – uznając, że w Polsce wychodzi wciąż za mało biografii i autobiografii twórców filmowych, więc należy się przyczyniać do popularności tych które wybrano na Polski rynek. Zwłaszcza że czytanie tego co twórcy mają do powiedzenia zdecydowanie ułatwia zrozumienie kina, i rozbudza zainteresowanie jego przedmiotem. Wiem coś o tym, bo dla mnie przepustką do fascynacji kinem były nie tylko seanse, ale przede wszystkim – książki o kinie. Czytając o ruchomych obrazach i o tym co za nimi stoi, dopiero się można zakochać w kinematografii. W każdym razie jako patron medialny mam swoje obowiązki i przywileje. Jednym z nich jest zorganizowanie dla was konkursu (tak znów konkurs, ostatnio jest ich bardzo dużo!) w którym będzie można wygrać jeden z dwóch egzemplarzy tej książki. Co musicie zrobić? Cóż Gilliam znany jest jako reżyser któremu nie każdy projekt się udał. Dlatego kochani opiszcie mi swoją największą porażkę (zawodową albo prywatną – wybór należy do was). Dwa największe (ale wciąż trzymające się życia i kultury ;) „przegrywy” zgarną książkę. Tym razem macie na konkurs tydzień do 30.06. Swoje historie zostawiajcie w komentarzach na blogu. I od razu zaznaczam – wyniki pojawią się po tygodniu pod waszymi komentarzami. Koniecznie sprawdźcie wyniki bo w wielu przypadkach konkursów na blogu nikt się nie zgłasza po wygrane i potem Zwierz się zastanawia co poszło nie tak. W każdym razie zachęcam was nie tylko do konkursu, ale też po prostu do kupienia książki. Dla siebie, dla znajomych, czy być może dla kochanego wujka Janusza, który ma niedługo urodziny.
Ps: Jeśli wygraliście coś kiedyś w konkursie Zwierza – zwłaszcza w ostatnich miesiącach i nie dostaliście tego – to koniecznie napiszcie do Zwierza, mam wrażenie, że sporo osób nagrodzonych nie przesłało mi swoich danych. Chciałabym się upewnić, że nikt kto wygrał nie żyje zgorzkniały bo coś poszło nie tak w komunikacji.