Choć mogłoby się wydawać, że Zwierz jest festiwalową starą wygą, to tak naprawdę na festiwale filmowe jeżdżę od bardzo niedawna. Wcześniej nie za bardzo miałam na to czas i pieniądze. Teraz jednak kiedy pojawiają się zaproszenia nieco łatwiej wygospodarować jakieś wolne od pracy by choć na chwilę wyrwać się na festiwal. Tym razem udało mi się pojechać do Koszalina na pierwsze dni festiwalu „Młodzi i film”
Nie będę ukrywać, jeśli miałabym podać jeden minus tego, że jako blogerka wciąż pracuję na etacie to byłaby to właśnie niemożność wyjechania na festiwal filmowy i zostanie na nim od pierwszego do ostatniego pokazu. Oczywiście można wziąć urlop, ale festiwalu dużo, urlopów mało, więc wolnym czasem trzeba gospodarować jak się da. W przypadku Koszalina, właśnie z powodu zobowiązań zawodowych przyjechałam dość niecodziennie – nie na zakończenie festiwalu ale na jego rozpoczęcie. Wyjechałam mniej więcej w tym momencie w którym ta cudowna festiwalowa maszyna zaczęła się rozkręcać. Ale to już pewna tradycja bo tak samo wyjeżdżałam przedwcześnie z Gdyni czy z Wrocławia.
Młodzi i Film to taki festiwal o którym się słyszało, bo czasem to właśnie tu pierwsze nagrody dostawali późniejsi uznani twórcy. Poza tym jest na mapie właśnie jako takie miejsce gdzie debiutant może pokazać swój film a potem patrzeć na niedowierzające spojrzenia jurorów którzy takiego dobrego filmu się nie spodziewali. Choć akurat w tym roku patrząc na listę filmów startujących po nagrodę Złotego Jantara można było odnieść wrażenie, że Młodzi i Film to taka Gdynia bis – tylu mamy doskonałych młodych reżyserów i reżyserek że najpierw zgarniają nagrody w Gdyni a potem – ze swoimi wciąż jeszcze nowymi filmami mogą pojechać do Koszalina. Co oznacza, że można spokojnie przyjechać do kameralnego i bardzo otwartego na młodych widzów miasta by zobaczyć to czego nam się nie udało obejrzeć w Gdyni gdzie może się okazać że nie uda się nam zarejestrować na wybrany pokaz.
Sam festiwal zrobił na mnie – mimo krótkiego pobytu naprawdę sympatyczne wrażenie – kameralny – skupiony głównie wokół kina i centrum kultury 105 ma w sobie coś z takich festiwali na której jeszcze nie dotarł wielki świat mający nieprzyjemną skłonność oddzielania aktorów od widzów, vipów od szaraczków, ludzi z zaproszeniami od tych na wejściówkach. W holu kina mieszają się dziennikarze, młodzi reżyserzy, członkowie jury, uczniowie koszalińskich szkół (wszystkie oceny wystawione więc biegnijmy do kina) czy wielbiciele kinematografii którzy zakreślają w kalendarzach daty ważnych festiwali. I tu na papierosie przed wejściem spotykają się wędzić płuca przedstawiciele wszystkich tych grup, tworząc najprostszy drogowskaz wskazujący gdzie odbywają się spotkania o charakterze artystycznym bo wiadomo, że jak artysta to pali.
Do tego doskonałe są spotkania – Szczerość za Szczerość które mają wyrwać twórców i widzów z takiego klasycznego układu panelu z zaproszonym gościem czy konferencji prasowej, gdzie wszyscy są bardzo mili, bardzo uprzejmi, każdy film jest genialny i nikt z nikim nie rozmawia poważnie, za to wszyscy są dla siebie okrutnie wręcz grzeczni. Tymczasem filmowcy są młodzi i chętnie rozmawiają, a widownia niewiele starsza (lub młodsza) chętnie pyta. Wszystko w takiej przemijającej trochę atmosferze, że w sumie w tych festiwalach to chodzi o to, żeby się spotkać i pogadać o kinie a ostatecznie robić lepsze filmy. Poza tym takie szczere rozmowy to niezły trening dla twórców – jak nie brać sobie opinii widzów do serca, bo przecież kiedyś trzeba przestać się przejmować i robić swoje (a krytyk i tak będzie się czepiał bo za to mu płacą)*
O tym, że festiwal może będzie nieco inny niż wiele imprez filmowych (i nie tylko) na których się znalazłam świadczyło chociażby jego otwarcie – galę prowadził Maciej Buchwald i był zabawny. Nie taki „okej mogę się uśmiechnąć, w końcu jest ciemno nikt nie widzi” tylko autentycznie zabawny – a mówi wam to osoba, która nie jest w stanie przetrwać bez facepalmu 90% polskich konferansjerów. Tymczasem tu gala była dowcipna, szybka i sprawna. Potem zaś pokazano – nie uwzględnioną w konkursie (reżyser nie chciał po wygranej w Gdyni konkurować z resztą filmów – co uznaję za bardzo fajny gest) „Cichą Noc”. Tak się złożyło, że wcześniej filmu nie widziałam i to był błąd. „Cicha Noc” to taki film który po wierzchu wygląda jak produkcja od Smarzowskiego – bo wiecie polska wieś, wódka, wigilia, rodzinne spory, bieda i emigracja. Tylko tam gdzie u Smarzowskiego jest zło i beznadzieja tu jest pewne zrozumienie dla bohaterów, jakaś sympatia i promyki nadziei. Dzięki temu bohaterowie przestają być symbolami czy kukłami a stają się ludźmi, zaś cała sytuacja staje się zdecydowanie bardziej zniuansowana. Doskonały film, który rozumie swoich bohaterów. A do tego świetnie nakręcony i rzeczywiście fenomenalnie zagrany.
Jednocześnie doskonała „Cicha Noc” była jedynym długim metrażem jaki oglądałam na festiwalu. Zdecydowałam się za to spędzić czas na pokazach filmów krótkometrażowych. Robię tak na większości festiwali z kilku powodów – po pierwsze – krótkie metraże często przepadają i nie sposób ich potem zobaczyć w kinie – czasem pojawiają się w sieci czy gdzieś w telewizji ale ogólnie – trzeba na nie polować. Po drugie – krótki metraż to tylko pozornie materiał prosty – tak naprawdę to filmy niesamowicie wymagające i moim zdaniem – doskonale można wśród młodych twórców wyłowić tych z potencjałem. No a na sam koniec – dzięki krótszemu metrażowi można nawet po dwóch dniach festiwalu wyjechać z kilkunastoma tytułami w głowie.
Od razu chciałam powiedzieć, że miałam szczęście – wśród filmów animowanych najbardziej spodobała mi się „Wyspa” i potem zaglądając do zwycięskich filmów okazało się, że dostała kilka wyróżnień. Z kolei „Atlas” cudownie absurdalny komediowy film fabularny (brawa dla Studio Munka, że wspiera krótkie produkcje o komediowym wydźwięku – zbyt wiele krótkich metraży próbuje rozgrywać tragiczne historie w piętnaście minut i potyka się zwykle na banale czy braku pomysłu) też dostał nagrodę a poza tym – po prostu mnie uroczo rozbawił co wcale nie często się zdarza. Nie mniej zawsze największe wrażenie robią na mnie krótkie dokumenty – bo tu temat musi być wydestylowany i dobrze pokazany. Doskonały okazał się „Wehikuł czasu” – produkcja tyle absurdalna co fascynująca, opowiadająca o wynalazcy, którego odwiedzają rodzice. Brzmi prosto ale jak to jest nakręcone. Natomiast absolutnie poruszył mnie film „Piszę do ciebie kochanie” poświęcony inwazji na Czechosłowację w 1968 roku. Przyznam szczerze – nie dziwię się, że film dostał wyróżnienie za montaż bo robi tu on właściwie całą robotę. Zaś sam film jest po prostu fenomenalny – pokazuje, jak zachowywało się społeczeństwo polskie, pokazuje nam perspektywę żołnierza którego tuż po ślubie wysłano na front, pokazuje nam zdjęcia z tego co działo się w Czechach. Rzadko który film dokumentalny tak doskonale oddaje wielowymiarowość sytuacji jednocześnie wcale nie unikając prawdy o tym jak Polacy zachowywali się w tej sytuacji. Naprawdę poruszający doskonały film – mam nadzieję, że będzie go można jakoś zobaczyć inaczej bo też ma moim zdaniem – olbrzymie znaczenie edukacyjne. Bo jakoś ten kawałek historii trochę nam wyparował.
Przyznam wam szczerze, że trudno się opuszcza festiwal. Człowiek szybko wpada w taki świat gdzie liczy sobie dzień od seansu do seansu, luki między nimi wypełniając kawą, rozmyślaniem o filmach, ewentualnie rozmowami z ludźmi, którzy zapewniają że cię znają a ty znów zapominasz jak wyglądają (serio nigdy tak wiele osób których nie rozpoznałam, rozpoznało mnie. Muszę zacząć pracować nad zapamiętywaniem twarzy innych ludzi niż brytyjscy aktorzy). Poza tym strasznie fajne jest pojawić się na festiwalu na który przychodzą całe szkolne klasy – wyraźnie korzystające z tego, że oceny już wystawiono – nie mam najmniejszej wątpliwości, że właśnie taki udział w festiwalu kształtuje świadomych widzów, który potem wybiorą co będą chcieli ale przynajmniej będą wiedzieć że mają w kinie wybór. Inna sprawa – człowiek czuje się na takim festiwalu jakoś tak młodziej. To znaczy wiecie, ogólnie w Koszalinie to mnie ze trzy razy wzięli za osobę z tej raczej nastoletniej części publiczności, ale podejrzewam, że to tylko dlatego, że udało mi się wchodzić za grupami nastolatków i nie odbiegałam od nich wzrostem (jeśli już to in minus).
O ile festiwal podbił moje serce, to niestety – nie mogę tego powiedzieć o samym Koszalinie. Może nie zawędrowałam tam gdzie powinnam, ale po moich wędrówkach nie mogę powiedzieć bym miasto pokochała. Podobał mi się bardzo park z Filharmonią (piękny budynek) i amfiteatrem, całkiem miło było zajrzeć do kościoła, i zobaczyć jak zrewitalizowano dawny rynek staromiejski (gdzie teraz była bardzo porządna strefa kibica), ale poza tym – jakoś nie zaiskrzyło. Co prawda mogę wam z czystym sercem polecić kawiarnię „Powidoki” bo to rzeczywiście super miejsce, ale poza tym – jakoś nie umiem znaleźć swojego miejsca w Koszalinie. Może zabrakło mi przewodnika a może jednak za bardzo czas ograniczył moje spacery i poszukiwania. A może zżerała mnie zazdrość bo część uczestników festiwalu mieszkała w Mielnie gdzie mieli dwa kroki do morza a wiecie blogera zawsze zżera zazdrość o morze. W każdym razie jeśli uda się wam urwać w przyszłym roku kilka dni w czerwcu, a macie ochotę na dobre polskie kino to nie wahajcie się ani chwili tylko do pociągu i do Koszalina. Jest bezpośrednia TLKa z Warszawy choć osobiście preferuję przyjazd i powrót z przesiadką, bo wtedy można np. zahaczyć o Sopot i wyrwać się na plażę. Dosłownie dwadzieścia pięć minut siedział w tym roku Zwierz w słońcu nad Bałtykiem i patrząc na zmianę pogody – być może to było jedyne słońce jakiego można było w tym roku zaznać nad Polskim morzem. W każdym razie dojazd jest, filmy są, i mają dobrą kawiarnię. Nie ma się co zastanawiać, czas wypełniać przyszłoroczne podanie o urlop.
Ps: Tu znajdziecie pełną listę zwycięzców tegorocznego festiwalu. Polecam też polubić stronę festiwalu żebyście nie przegapili ogłoszeń dotyczących następnej edycji. Bo naprawdę warto.