Daredevil powrócił. I to nie tylko z zaświatów – do których teoretycznie mógł go odesłać budynek który zawalił się na głowę bohatera pod koniec „Defenders” ale także – ze scenariuszowych zaświatów, które wepchnęły tego bohatera w historię składającą się głównie z biegania za tłumem Ninja. Daredevil wrócił w odsłonie najbliższej pierwszemu sezonowi. Znów musi walczyć ze swoim sumieniem, tym co robi kiedy zakłada swój super bohaterski dresik i jakie granice wolno mu przekroczyć kiedy postępuje w słusznej sprawie. Razem z nim powrócił też pomysł na to by bohater wcale nie ratował świata tylko swoje pięć ulic. I w tych wąskich dekoracjach Hell’s Kitchen rozgrywa się doskonały sezon.
Siłą trzeciego sezonu Daredevila jest jego fabularna spójność. Od pewnego czasu seriale Marvela przyjmowały dość podobny schemat – do połowy zdawały się opowiadać o jednym, by po kilku odcinkach podrzucić zupełnie nowy wątek. Choć z jednej strony – często ułatwiało to przyciągnięcie uwagi widza, to jednocześnie – często rozmywała się jakaś myśl przewodnia serialu, trudno było poczuć że mamy tu jedną konsekwentnie poprowadzoną opowieść. W przypadku trzeciego sezonu Daredevila historia jest tak cudownie spójna (tu odróżnijmy spójna od logiczna – w spójnej historii wydarzenia są ze sobą dobrze powiązane, nawet jeśli niektóre elementy planu czy działań bohaterów nie zawsze są logiczne) że człowiek aż do końca marzy tylko o tym by usiąść i rozłożyć narrację na czynniki pierwsze. Także dlatego, że bardzo podobne wątki i problemy dotyczą niemal wszystkich postaci pokazanych w serialu – tylko każda z nich pokazuje trochę inny aspekt wybranych kwestii.
Tu trzeba koniecznie zaznaczyć, że Daredevil – chyba najbardziej z oglądanych przeze mnie seriali Marvela od Netflixa – opiera się na bardzo dobrze napisanych postaciach i interakcjach między nimi. Tak oczywiście że Matt Murdock jest w jakiś sposób w centrum opowieści. Ale niekoniecznie jest tu takim jedynym bohaterem – można wręcz zwrócić uwagę, że właściwie pod względem czasu ekranowego – dzieli się nim dość równo z całą resztą postaci – co bardzo w tym serialu działa. Od Fiska – moim zdaniem najlepszego złoczyńcę w świecie produkcji Marvela po Foggy’ego Nelsona – każda z postaci ma swój dobrze poprowadzony wątek, który jest ciekawy sam w sobie. Jestem szczególnie pod wrażeniem jak poprowadzono historię postaci potencjalnie drugoplanowych – agenta FBI Ray Nadeem czy Pointdexter – to postacie które łatwo byłoby sprowadzić do pewnych fabularnych i koszmarnie nudnych klisz. Tymczasem ich wątki są równie ciekawe i korespondują z główną myślą sezonu.
No właśnie – tym co mnie naprawdę przyciągnęło do trzeciego sezonu jest pomysł by właściwie wszystkich bohaterów – od pozytywnych do negatywnych łączyła jednak pewne wspólnota doświadczeń. Wszyscy w jakiś sposób muszą sobie poradzić z dwiema kwestiami. Pierwsza – to odrzucenie przez rodzinę, druga to zagrożenie jakie tworzy obdarzenie ludzi uczuciem – kiedy uczucie sprawia, że nie stawiamy już na pierwszym planie własnego dobra ale myślimy o innych. Gdyby z tymi problemami borykał się tylko Daredevil to pewnie nie wyszlibyśmy poza takie klasyczne dylematy rodem z filmów o Spider-Manie czy rozważań Batmana przy śniadaniu. Tym co wyróżnia ten sezon, jest fakt, że te dylematy dotyczą też Fiska czy Pointdextera, który – co nie jest zaskoczeniem dla nikogo kto trochę lepiej zna komiksy – jest dużo ważniejszą postacią niż mogłoby się wydawać (choć w sumie od jego pierwszego pojawiania się w serialu nie mamy wątpliwości kto to jest). To rozciągnięcie tych wątków – sprawia, że dostajemy bardzo różne perspektywy – ale też wnioski są dużo mniej płaskie niż w przypadku wielu super bohaterskich prób mierzenia się z problemami tego typu.
Weźmy odrzucenie – do pewnego stopnia poczucie odtrącenia przez rodzinę łączy tu Karen, Matta, Fiska i Pointdextera. Każde jednak wychodzi z tego z zupełnie innymi wnioskami. Dla Matta brak rodziców – których nie było w jego życiu jest z jednej strony – powodem frustracji – na świat i na Boga (który jednak odgrywa znaczącą rolę w całej mitologii tej postaci) z drugiej – tworzy przekonanie, że świat pragnie by był sam i działanie samodzielne, jest dla niego najlepsze. Antytezą tej postawy jest postać Pointdextera – także pozostawiony sam, rzeczywiście odseparowuje się od świata, uczestniczy w nim tylko pozornie – ostatecznie samotność pogłębia jednak tylko jego psychotyczny rys, a próba nawiązania kontaktu z inną osobą skazana jest na porażkę. Dla Karen odrzucenie oznacza, że nie może się cofnąć, wspominać i wrócić – musi iść do przodu i konfrontować się z tym czego się boi, bo nie ma bezpiecznej przystani, domu do którego można wrócić i udać że nic się nie stało. Ostatecznie Fisk – którego skomplikowana przeszłość sprawia, że może się on posługiwać najniebezpieczniejszą bronią w arsenale każdego złoczyńcy. Empatią. Znając smak odrzucenia, wątpliwości, wyobcowania Fisk doskonale wie jak manipulować tymi którzy czują się podobnie. Dlatego jest taki przerażający – bo o ile zastraszanie jest tak oczywiście złe, to empatia w służbie złoczyńcy wydaje się narzędziem trudnym do wytrącenia mu z ręki.
Druga kwestia to miłość. Rozumiana szeroko bo nie tylko romantycznie – ale też – miłość do ludzi którzy nas otaczają – przyjacielska, braterska. Tu wszyscy stają przed pytaniem – czy lepiej być samemu czy jednak zaryzykować, że ktoś wymierzy swoją zemstę w naszych bliskich. A jeśli już się na takie ryzyko decydujemy – to czy należy im mówić w jakim są zagrożeniu? Serial właściwie jednoznacznie mówi – że jednak warto, choć nie jest łatwo. Ostatecznie nie jesteśmy w stanie ochronić wszystkich i jest szansa że za uczucie zapłacimy najwyższą cenę, ale czy jest powód by się od niego odcinać? Co ciekawe – największym orędownikiem tej postawy – obnażenia się w imię miłości okazuje się nikt inny jak Fisk. I tu ponownie tkwi siła serialu – który odważył się przedstawić nam postać niesłychanie rzadko spotykaną – zakochanego złoczyńcę. To jest o tyle ciekawe, że przyjęło się w popkulturze uznawać, że postać zakochana raczej nie może być straszna – a tu Fisk nawet na chwilę nie traci swojej dość przerażającej osobowości, wręcz przeciwnie widzimy jak bardzo miłość czyni go jeszcze bardziej strasznym. Zresztą niedocenienie uczuć innych sprawia że ostatecznie Fisk znajdzie się w sytuacji w której z samego szczytu spada w dół.
Serial oczywiście dorzuca też jeszcze jeden element – którego też ostatnio nieco mniej w rozważaniach super bohaterskich (chyba zdaniem niektórych wszystko załatwił Batman Nolana) czyli rozważań o naturze działania poza systemem. To spór rozgrywający się na linii Matt – Foggy. Matt patrząc na działania Kingpina dochodzi do wniosku, że musi uciec się wyłącznie do przemocy. Foggy wierzy w działanie systemu. Fakt, że zakłada się że należy systemowi dać szansę zanim przejdzie się do zabijania czy obijania przeciwników, to coś co ostatnio było dość słabo obecne w filmach o bohaterach. Wydaje się, że ktoś zorientował się jak bardzo postacie samotnych mścicieli są przejawem braku wiary w istniejące mechanizmy. Jednak tym co jest jeszcze ważniejsze w tym sporze to dyskusja o tym dlaczego nie należy zabijać. Serial wychodzi – korzystając z historii Karen z nieco innego punktu niż wiele tego typu dyskusji. Nie stara się za wszelką cenę udowodnić, że zabijanie jest złe – tylko dlatego, że każde życie jest równie ważne (tu mamy kwestie chrześcijańskich wątpliwości Matta, który tu nieco bodzie się z Bogiem) ale dlatego, że krzywdzi ono też tego kto zabija. Tu przekroczenie tej granicy staje się krzywdą której nie da się zapomnieć. To znany argument ale serial doskonale go przedstawia.
Tym co urzekło mnie w trzecim sezonie to fakt, że bohaterowie walczą ze złem ale przede wszystkim walczą o jakąś wizję siebie. Kiedy ostatecznie Daredevil konfrontuje się z Fiskiem nie chodzi o fizyczne pokonanie gangstera ale także o jakieś zwycięstwo nad sobą. Odnosi się to też do postaci drugoplanowych – chociażby Foggy i jego postawa względem prawa i przyjaciela – cały sezon jest dla niego testem czy wytrwa na swoich pozycjach – więcej, czy wróci do tego co zawsze chciał robić. Nie zdziwi was chyba że Foggy wychodzi z tego zwycięsko. Karen też toczy tu wewnętrzną walkę ze swoją przeszłością ale też z tym kim jest – i jakie ma zobowiązania względem innych bohaterów. Co niesłychanie mi się spodobało – serial nie pcha za wszelką cenę Karen i Matta ku sobie romantycznie. Zdając sobie sprawę, że zdarzyło się zbyt wiele by dwie postacie mogły sobie po prostu paść w ramiona.
Oczywiście to nie wszystkie wątki które serial rozgrywa, moim zdaniem w sposób bliski ideału. Wątek siostry Maggie, który pojawia się trochę z zaskoczenia, jest doskonały bo w sumie – doskonale koresponduje ze wszystkim co widzieliśmy wcześniej o wątpliwościach bohaterów. Zresztą sama siostra Maggie która opiekuje się Daredvilem, kiedy ten dochodzi do zdrowia, idealnie zastępuje w tym sezonie nieobecną postać Nocnej Pielęgniarki – nie tylko dlatego, że opatruje rany Matta ale jest głosem rozsądku – i pozwala mu snuć swoje wywody, nie pozostawiając ich bez często złośliwego komentarza. W ogóle tak na marginesie – jak bardzo lubię katolicki wymiar tej postaci i fakt, że dla Matta Bóg nie tylko istnieje ale jest jakimś punktem odniesienia. To sprawia, że podejmuje on decyzje mając nieco inne myślenie o ich konsekwencjach i o ich moralności. W świecie gdzie bohaterowie są w sumie niemal zawsze wyjściowo bezreligijni to bardzo miła odmiana, która dodaje ciekawy rys. Plus – jak dobrze to wszystko się zgrywa z całą tą religijną symboliką.
Nie byłabym pewnie tak zachwycona trzecim sezonem gdyby nie gra aktorska. Osobiście uważam, że to jest skandal że Charlie Cox jest w sumie aktorem średnio znanym. Bo to jest jednak niesamowite – jak bardzo łączy dwie postacie – kiedy zakłada swój strój (kto by pomyślał, że powrót do czarnego dresiku będzie takim dobrym wyjściem) jest tak inny niż wtedy kiedy jako Matt Murdock uśmiecha się w taki przepraszający sposób, że aż trudno uwierzyć że to ten sam facet. I co więcej, można te przejścia między Mattem a Daredevilem dojrzeć na przestrzeni jednego ujęcia. Inna sprawa – pomysł na zagranie osoby niewidomej – który nie opiera się na ciemnych okularach, czy na zasłanianiu oczy ale na wzroku który nie koncentruje się na rozmówcy, który jest „pusty” jest naprawdę doskonały. Tzn. takie przedstawienie (zresztą konsultowane z osobami niewidomymi) sprawia, że kiedy potem np. w czasie wywiadów widzi się aktora autentycznie patrzącego aż trudno sobie przypomnieć że widzi. No i trzeba przyznać, że sceny akcji (och korytarzu mój stary wrogu, znów się spotykamy) są takie, że nic się nie ukryje. Jeśli Cox nie będzie mógł znaleźć pracy w przemyśle filmowym to będzie mógł zostać ninja do wynajęcia.
Jednak nie ukrywajmy – jeśli jest jeden aktor o którym wszyscy zawsze będą mówić w kontekście tego serialu to jest to Vincent D’Onofrio jako Kingpin. Nie mam słów by powiedzieć jak niesamowicie dobrze gra on swojego bohatera. Po części to kwestia głosu i sposobu mówienia – stworzenie postaci, której każde słowo jest ważne, nie jest proste. Ale też nie tylko o to chodzi. Kingpin powinien być wielki i przygniatający – D’Onofrio tą wielkość bohatera tworzy na ekranie w sposób naturalny. Ale nie zapomina że jego bohater to nie tylko Kingpin to także wątpiący w siebie, być może jednak mający kompleksy Wilson Fisk. To połączenie siły i delikatności. Wielkiego okrucieństwa z samotnością odrzuconego dziecka – to wszystko czyni z Fiska postać absolutnie fascynującą. Oglądając ten serial człowiek co chwilę chce pauzować tylko po to by powiedzieć w przestrzeń „Ach jak to jest zagrane”.
Nie byłabym sobą gdybym nie stwierdziła, że nie gorzej grają tu Deborah Ann Woll jako Karen Page i Elden Henson jako Foggy Nelson. To co aktorka robi z Karen Page zasługuje na worek nagród. To prawdopodobnie najtwardsza postać w całym uniwersum telewizyjnego Marvela. Jedna z niewielu postaci która naprawdę może wygrać konfrontacje z Fiskiem. To jak Deborah Ann Woll gra siłę Karen, jednocześnie – pokazując nam właściwie dziewczynę na granicy załamania nerwowego, jest fascynujące. Prawdę powiedziawszy kiedy następnym razem ktoś zapyta mnie o silną postać kobiecą bez wahania wskażę Karen. Jej siła polega na tym, że w świecie bohaterów rozczulających się nad swoją traumą, tylko Karen wybiera rozprawienie się z nią i pójście dalej. Jednocześnie – jest w niej sporo delikatności ale kiedy trzeba potrafi być bezwzględna. Z kolei Foggy Nelson powinien mieć własny serial i zapewniam was byłby doskonały. Tym co niesłychanie podoba mi się w kreacji tego bohatera to założenie że Foggy rozumie, wybacza i czeka. To ciekawe, bo jakby się zastanowić – w relacji z Mattem Foggy został obdarzony wszystkimi cechami którymi zwykle obdarza się wierną dziewczynę. Podczas kiedy Karen ma wątpliwości odnośnie zachowania Matta, Foggy jest tu by akceptować go bezwarunkowo. Siłą postaci jest to, że się tego nie wstydzi, nie ukrywa nie chowa, to nie jest dowcip. Foggy tak wierzy w Matta. I kurczę gdybym miała powiedzieć jaka postać została najlepiej przeniesiona z komiksu na ekran to właśnie Foggy.
Ale tu nie skończę bo to jest tak dobry sezon że trzeba powiedzieć jeszcze o dwóch kreacjach aktorskich. Wilson Bethel jako Poindexter robi coś co wcale nie jest proste. Tworzy postać brutalną, okrutną, taką bardzo odrzucającą. Ale jednocześnie – budzącą współczucie. Na Poindextera patrzy się przez pryzmat tego jak bardzo system mu nie pomógł. Jak bardzo mógłby to być ktoś inny. To dość odważne by przeciwnik bohatera był postacią bardziej osamotnioną i bardziej porzuconą niż osamotniony porzucony bohater. Oczywiście możemy założyć, że to dowód na to, że jednak sami decydujemy kim jesteśmy. Ale też smutny komentarz do tego co może się stać kiedy komuś kto bardzo pomocy potrzebuje jej nie udzielimy. Historia Poindextera jest przede wszystkim straszliwie smutna. Do tego stopnia, że właściwie – nawet zwycięstwo nie jest tu jakimś wielkim triumfem bo wygrywa się z człowiekiem któremu trzeba byłoby pomóc. Wilson Bethel świetnie pokazuje zarówno okrucieństwo człowieka który nigdy nie chybia jak i jego porażającą samotność.
Z kolei Jay Ali jako Rahul „Ray” Nadeem jest postacią ciekawą bo tak naprawdę – to jest w dużym stopniu sezon o nim. Agent FBI który pragnie dostać awans i zaimponować rodzinie a także wyjść z długów, zaczyna jako bohater mało interesujący. Jednak im lepiej go poznajemy im więcej jego dylematów i wewnętrznych zmagań widzimy tym bardziej staje się jasne, że super bohaterowie nie mają monopolu na pewne życiowe problemy. Nadeem mógłby by spokojnie być bohaterem własnej opowieści. Dużo bardziej ponurej bo jednak pozbawionej tego dość rozrywkowego elementu kiedy niewidomy prawnik pięściami pokonuje dziesiątki wyszkolonych agentów. Jay Ali sprawia, że stopniowo Nadeem staje się dla widza coraz ważniejszy i ostatecznie wcale nie jest nam wszystko jedno co się z nim stanie. Inna sprawa – osobiście uważam że to przykład bardzo fajnej reprezentacji w serialu – fakt, że bohater jest przedstawicielem mniejszości nie odgrywa kluczowej roli (co pewien czas mówi z żoną o ważniejszych sprawach w rodzinnym języku co jest dość charakterystyczne dla wielojęzycznych rodzin) i tak naprawdę – w większości produkcji byłby to kolejny biały facet o nazwisku Smith. To dość dobrze pokazuje, że wprowadzenie reprezentacji wcale nie stawia niczego na głowie. Po prostu przestajesz wyjściowo uważać że twój bohater to na pewno biały facet. Zresztą w kontekście tego wątku – cały czas myślę o relacji bohatera z jego synem i jego rodziną zastanawiajac się, czy bohaterowie sami nie widzą jak ich akcje w pewien sposób sprawiają, że powstanie takie kolejne pokolenie odrzuconych dzieci Hell’s Kitchen. I tak naprawdę wciąż nic się nie zmienia.
Jak może zauważyliście – jestem tym trzecim sezonem zachwycona. Być może dlatego, że ani przez chwile się nie nudziłam. Oczywiście sceny akcji są fajne, ale dzięki dobrze napisanym i korespondującym ze sobą wątkom obyczajowym, serial ani przez moment nie nudził. Bo nie liczyła się sama akcja ale to jak ciekawe i dobrze napisane postacie reagują na to co się wokół nich dzieje. To naprawdę najlepszy przepis na dobry serial. Jeśli postacie są dobrze napisane to właściwie nic co się z nimi dzieje nie może być nudne. Czy to sezon zupełnie bez wad – nie będę się upierać że pewnie mogłabym znaleźć trochę luk fabularnych i pewnie gdyby były to inne postacie i inni aktorzy, niektóre sceny wydały by mi się mniej ciekawe. Ale ostatecznie te trzynaście odcinków oglądało mi się doskonale. Niestety – zakończenie sezonu, spokojnie mogłoby służyć jako zakończenie serialu. Co mnie naprawdę martwi bo wygląda na to, że Netflixowe uniwersum bohaterów się powoli zwija – zapewne w oczekiwaniu na powstanie platformy streamingowej Disneya. Trochę to smutne bo Daredevil to jest serial dobry sam w sobie – nawet bez innych produkcji.
Stąd moja wizja jest taka – jeśli Netflix zechce kiedykolwiek skasować Daredevila to wszyscy aktorzy powinni się zebrać i zaproponować że oni chętnie zagrają w serialu „Avocados at law” O niewidomym prawniku i jego grupie przyjaciół. I tak czasem będzie tam scena gdzie ktoś się z kimś bije w korytarzu. I tak może prawnik będzie biegał czasem po nocy w dresie po mieście. Ale na pewno nie będzie się nazywał Daredevil tylko Devilboy. I to będzie zupełnie inny serial, któremu należy się sześć sezonów i film. Taki jest mój pomysł. Bo tego tak po prostu nie można zostawić.
Ps: Kiedy skończyłam pisać na szóstej stronie zadałam sobie sprawę, że tak naprawdę to jest jakaś jedna trzecia tego co mogłabym napisać o tym sezonie. Nic nie poradzę. Kocham Daredevila bardziej niż przypuszczałam.