Rzadko zdarza się serial którego obejrzenie zajęłoby mi plus minus rok. Tymczasem tak właśnie stało się z produkcją którą teoretycznie powinnam pochłonąć w dwa dni czyli z The Marvelous Mrs. Maisel – produkcji Amazon Prime, za którą odpowiedzialna jest Amy Sherman-Palladino, twórczyni min. Gilmore Girls. Dlaczego obejrzenie tego serialu tyle mi zajęło? Bo nawet teraz po kilku odcinkach mam wrażenie, jakby był on złożony w dwóch historii z których jednak interesuje mnie bardzo a druga tylko trochę.
Fabuła rozgrywającego się w latach pięćdziesiątych w Nowym Jorku serialu opowiada o młodej mężatce – Midge Maisel, która właśnie rozstaje się z mężem. Dlaczego? Otóż na ich drodze stanął brak porozumienia, zdrada oraz – co jest tu najbardziej istotne – humor. Okazuje się bowiem, że doskonale przygotowana do roli żony i matki wspaniała pani Maisel, ma – w przeciwieństwie do swojego męża – autentyczny talent komediowy. Tak wielki i tak nieoszlifowany, że prowadzi ją prosto na sceny, na razie dość niszowych, klubów stand-upowych. Choć, jeśli wierzyć bohaterom serialu – niemal rozwiedzioną panią Maisel czekają rzeczy wielkie. Bo świat stand-upu się rozwija, ale kobiet wciąż nie ma w nim zbyt wiele. Bo jak wiadomo kobiety raczej nie powinny być zabawne. A już śliczne i zabawne to zdecydowanie za dużo.
Jak mówiłam – serial rozpada się na dwa główne wątki. Pierwszy z nich to historia dziewczyn z wyższej klasy średniej z lepszych dzielnic Manhattanu, której życiowe cele zostały jasno nakreślone przez rodziców i społeczeństwo. Znaleźć miłego żydowskiego chłopca, wziąć ślub, urodzić dzieci, nie przytyć za bardzo i ładnie urządzić dom, oraz co pewien czas organizować przyjęcia. Żadnej pracy, żadnego poczucia humoru, niczego co zakłóciło by odwieczną równowagę i pozycję społeczną jej samej czy jej rodziców. Ten życiowy schemat bohaterka przyjmuje trochę bezrefleksyjnie – zresztą czy miałaby się martwić, skoro ma męża, dwoje dzieci i olbrzymi apartament w tym samym budynku w którym mieszkają jej rodzice. Póki idealnie wypełnia narzucony schemat nie ma się czego bać – społeczeństwo ma dla niej wszystko – od opiekunek do dzieci (żeby jednak nie zajmowały zbyt dużo czasu matce) po piękne sukienki, w których wygląda się doskonale na powitanie męża.
Midge Maisel zaczyna jednak z tego schematu wypadać. Jest zbyt inteligenta i zbyt dowcipna. Za bardzo jak na gust swojego, bardzo przeciętnego męża, którego ojciec karmił wielkimi ambicjami. W chwili w której bohaterka postanawia postawić na samodzielne życie, okazuje się, że społeczeństwo nie za bardzo wie co ma z nią zrobić. Bohaterka przenosi się do rodziców, nadal oddaje dzieci opiekunkom i po nocach występuje w klubie nocnym. Jednak jej życie – decyzja o podjęciu pracy, pragnienie nie tylko odseparowania się od męża ale sfinalizowania rozwodu – wszystko to w pewnym stopniu wyrzuca ją poza społeczny nawias. Oczywiście serial pokazuje to wszystko w dość komediowy i lekki sposób, ale jednocześnie – jest to historia o tym jak społeczeństwo lat 50 – zwłaszcza jego stateczne zamożniejsze warstwy, właściwie nie mają żadnego pomysłu co z taką niezależną kobietą zrobić. To chyba najciekawszy element serialu – bo pokazuje ten element historii kobiet w której nie ma jednoznacznej opresji – nikt tu nie ląduje na ulicy, nie jest bity, nie jest poniżany. Ale jednocześnie – pokazuje jak opresyjny jest pewien brak alternatywy. Midge wzięła ślub, tak jak powinna, zaraz po studiach, więc jeśli chce pracować to tylko jako sprzedawczyni w dziale z makijażem. Niby ma wykształcenie ale jednocześnie – nikt nie spodziewa się że będzie miała jakiekolwiek doświadczenie.
Zmagania młodej i dowcipnej Pani Maisel z rzeczywistością lat 50, plus dodane do niego obserwacje na temat życia żydowskiej klasy średniej w Nowym Jorku, są moim zdaniem największym atutem serialu. To w scenach rodzinnych, w pewnych sugestiach tego skąd bierze się niesamowita ambicja i chęć społecznego awansu bohaterów jest nie tylko serce ale też większość głębi serialu. To doskonała obserwacja klasy społecznej, która rozgrywa swoje życie wedle z góry ustalonych zasad – w jednej z ostatnich dekad XX wieku kiedy zasady były tak jednoznaczne. Jeszcze dziesięć lat a przyjdzie 68 i właśnie ten rodzaj życia niemalże zmiecie. Z jednej strony twórczyni serialu pokazuje ciepły i sympatyczny obraz rodziny, z drugiej – trochę z tego miłego domu lat pięćdziesiątych potrafi wiać grozą. Na przykład kiedy zdamy sobie sprawę, jak mało czasu bohaterka spędza ze swoimi dziećmi. Albo jak ważne dla pozycji kobiety w małżeństwie i rodzinie w ogóle jest tu posiadanie dzieci. Cały ten obraz dość dobrze pokazuje, ile trzeba poświęcić żeby się dopasować.
Jak mówiłam są to dwa seriale w jednym. Drugi serial opowiada o tej samej bohaterce, która wraz ze swoją ekscentryczną managerką Susie próbują się przebić w świecie nowojorskiego stand-upu. Z tym wątkiem mam problem. Z wielu powodów. Po pierwsze – niesłychanie doceniam stand-up jako najtrudniejszą formę komedii, ale nie bardzo mnie on kręci. A właściwie, nie kręci mnie za bardzo jego historia. Po drugie, bohaterki przechodzą przez kolejne kryzysy ustalone wedle dość schematycznej zasady opowiadania o utalentowanych ale niekoniecznie pokornych twórcach. Mamy więc koniecznie wątek załamania po pierwszej złej recenzji/występie, walczenie o własną tożsamość, niezgodę na sprzedanie się, problem z oddzieleniem życia scenicznego od prywatnego. Wszystkie te elementy w jakieś konfiguracji już kiedyś widziałam. Nawet pojawiający się w tle bohaterowie – dużo bardziej znany komik, ze słabością do naszej bohaterki, czy niesłychanie znana komiczka, której publiczna persona nie zgrywa się z tą w życiu prywatnym co niesamowicie denerwuje naszą bohaterkę (choć zastanawia czy naprawdę tak bardzo by ją to dziwiło w świecie gdzie wszyscy wszystko udają).
Stand-upowe występy bohaterki mają charakter autobiograficzny – pokazują jak zabawne może być kobiece doświadczenie. Jednocześnie – za co trzeba pochwalić autorów – choć nasza główna bohaterka pragnie niezależności, to wciąż jest kobietą swoich czasów. To jest jedna z tych rzeczy, której bardzo nie lubię w serialach historycznych – kiedy wszyscy bohaterowie są współcześni. Midge jest z całą pewnością inteligentną i niezależną kobietą, ale wciąż kobietą swoich czasów. Podobnie jej feministyczne postulaty nie są feminizmem współczesnym. Za to jestem głęboko wdzięczna scenarzystce – nawet jeśli wątki około komediowe w serialu bardziej mnie nudziły niż bawiły.
Wątek kariery w stand-up ma wymiar takiej deklaracji na temat kobiet i poczucia humoru. Jak świat nie postrzega kobiet jako zabawnych zaś świat komików jest klubem dość męskim. Jednak ten wątek, „problemu”, z dowcipnymi kobietami najlepiej wypada w czasie konfrontacji bohaterki z jej mężem – który próbuje jej wyjaśnić, że to bardzo skomplikowana sprawa dla mężczyzny mieć dowcipną, inteligentną i piękną żonę. To zresztą jest w ogóle ciekawy wątek – Joela – męża Midge, który też w pewien sposób (a może w pełen sposób) jest ofiarą układu społecznego. Został wychowany tak, że dowcipna i inteligentna żona nie jest skarbem ale zagrożeniem. Joel to postać dość smutna, bo nie trudno dostrzec, że facet trochę zdaje sobie sprawę, z tego, że jest od swojej żony mniej utalentowany i bystry, ale nie ma żadnych narzędzi by sobie z tym poradzić. Jego jedyną opcją jest spotykanie się z niezbyt inteligentną dziewczyną, która zapewni mu poczucie, że wszystko jest zgodnie z planem. Tylko, że niekoniecznie będzie to najciekawsze towarzystwo.
The Marvelous Mrs. Maisel jest być może najładniejszym serialem jaki widziałam od lat. To produkcja w której wszystko jest ładne, wystylizowane, a grająca główną rolę aktorka – Rachel Brosnahan, jest prześliczna, ma doskonałą figurę i wygląda tak jakby urodziła się po to by nosić wszystkie zwężane w talii sukienki z szerokimi spódnicami i halkami. Rzeczywistość lat pięćdziesiątych jest tu cudownie wygładzona i nawet areszty są w jakiś sposób malownicze. Serial jest dobrze zagrany – wspomniana Brosnahan dostała cały worek nagród za swoją rolę i trudno się dziwić, bo to na jej energii i sile przyciągania opiera się większość magii serialu. Doskonały jest Tony Shalhoub w roli ojca głównej bohaterki – z jednej strony wycofanego profesora matematyki, który chciałby mieć święty spokój, z drugiej – bardzo kochającego ojca rodziny, który pragnie szczęścia swojej jedynej córki. Odświeżająca jest rola Alex Borstein, która pokazuje, że niestandardowy portret kobiety nie musi być nudny ani przygnębiający. Susie w jej wykonaniu, to właśnie taka kobieta która w latach pięćdziesiątych naprawdę nigdzie nie pasuje, ale trochę wszyscy mogą jej pozazdrościć podejścia do życia. Fakt, że nie jest to postać tylko papierowa i stereotypowa to zasługa nie tylko scenariusza ale też doskonałej gry aktorskiej. W jednej z drugoplanowych ról znanego komika, pojawia się Luke Kirby który grał a najlepszym serialu ever czyli „Slings and Arrows”. Zwierz zastanawiał się dlaczego od razu polubił graną przez niego postać ale teraz ma chyba odpowiedź.
Nie będę ukrywać – spodziewałam się, że The Marvelous Mrs. Maisel będzie serialem który jakoś bardziej mi się spodoba. Tymczasem im dłużej o nim myślę, tym bardziej mam poczucie, że to taka bardzo porządnie zrealizowana produkcja, którą mogę obejrzeć, ale jakby drugiego sezonu nie było nie czułabym, że czegoś mi zabrakło. To piękne cacuszko, ale jednak chyba za mało w nim porządnie napisanej historii. Zastanawiam się czy moje podejście nie bierze się też z tego, że jednym z moich ulubionych seriali w historii jest Mad Men, który pięknie dekonstruował urok tej epoki, pokazując ile tam za tą urodą świata egzystencjalnej pustki. Może też, mam gdzieś w sercu poczucie, że to wciąż serial scenarzystki, która napisała ten dodatkowy sezon Gilmore Girls. Więc lepiej się nie przywiązywać do bohaterów bo zaraz mogą się okazać nieznośni. Co nie zmienia faktu, że drugi sezon pewnie obejrzę. Być może nieco szybciej niż ten pierwszy.
Ps: W konkursie książkowym (o książkę Żona) nagrody otrzymują:
Ps2: Jeśli chodzi o seriale oglądane w dwa dni to zbliżam się do ostatniego odcinka trzeciego sezonu Daredevila. Oj idzie szybko.