Rzadko piszę dla was o polskich filmach. Rzadko pisze o nich pozytywnie. Nie wynika to z mojej niechęci do polskiej kinematografii, ale raczej z tego, że wśród krajowych produkcji bardzo brakuje takiego kina środka – które nie byłoby ani filmem z gatunku komedii romantycznych, ani wielką produkcją ani filmem „ważnym”. I tu właśnie wchodzi „Córka trenera”. Kino które przywodzi na myśl niezależne produkcje amerykańskie, które nie chcą tłumaczyć całego świata ale zatrzymać nas chwilę przy historii i jej bohaterach.
Córka trenera to trochę kino drogi, trochę opowieść o dorastaniu, trochę fabuła o skomplikowanych związkach rodziców i dzieci. Fabularnie film ma dość prostą strukturę – obserwujemy Trenera i jego córkę podróżujących latem, po Polsce od jednego do drugiego niewielkiego turnieju tenisowego, z finałem wyprawy w Warszawie na młodzieżowych mistrzostwach. Po drodze do Trenera i jego córki dołącza Igor – młody, sympatyczny tenisista, z potencjałem, którego Trener chce nieco lepiej podszkolić bo widzi jego możliwości. Przy czym jeśli myślicie, że zaraz pojawi się wątek – młoda zawodniczka i uzdolniony tenisista mają zakazany romans – to nie, to nie jest ten rodzaj filmu. Choć młodzi ludzie mają się ku sobie, to jest to ta ich wzajemna słabość nie jest sercem opowieści.
Od samego początku wyczuwamy napięcie pomiędzy ojcem- trenerem a młodą zawodniczką. Obserwujemy, niewątpliwie zrytualizowane przez lata przygotowania do kolejnych zawodów, ale nie opuszcza nas przekonanie, że coś jest nie tak. Spokojnie tu nie ma wielkiej mrocznej tajemnicy. Raczej moment przełomowy w dawno ustalonej relacji. I trudno się dziwić. Patrząc na niewielkie turnieje, obserwowane przez kilka osób, małe puchary i pewną chałupniczość tych niewielkich rozgrywek, trudno sobie wyobrazić by z nich wiodła prosta droga na Wimbledon. Zresztą sam film dość dobrze rozmontowuje to pytanie – komu w takiej relacji naprawdę zależy na zwycięstwie – zawodniczce czy jej ojcu. Przy czym naprawdę – to jak doskonale twórcy pokazują, ten krajobraz niewielkich, prowincjonalnych zawodów, które odbywają się na kortach, na które za chwilę wbiegną dużo ważniejsi klienci (ci którzy uczą się odbijać piłkę po spotkaniach biznesowych) jest jedną z największych zalet filmu. Jako osoba która startowała swego czasu w takiej lokalnej lidze (nie tenisowej) doskonale rozpoznaję atmosferę tych małych zawodów, które nie bardzo kogoś obchodzą.
Bunt bohaterki nie jest czymś niezwykłym – czy scenariuszowo nie znanym, ale jest całkiem dobrze pokazany. Twórcy korzystają z przepięknych okoliczności przyrody, i tak podróż z zawodów na zawody, zamienia się w takie piękne wspomnienie wspaniałego polskiego lata. Jest jezioro w którym można się kąpać, ognisko, domki rozstawione pomiędzy drzewami. Cały ten pozbawiony zobowiązań świat do którego tęskni bohaterka, a przed którym strzeże ją sportowa dyscyplina. To jak gra z emocjami ojca, i jak szuka własnej drogi jako młoda dziewczyna, pokazane jest w naturalny sposób, taki który przywołuje wspomnienia kiedy miało się naście lat i nie bardzo wiedziało czego się chce. Bo taka jest bohaterka która nie za bardzo wie czego chce ale już dość dobrze wie czego nie chce.
Druga sprawa to pozostająca po seansie refleksja odnośnie tych skomplikowanych relacji pomiędzy rodzicami trenerami, a właściwie – rodzicami z wizją życia swoich dzieci, a pociechami, które muszą te oczekiwania spełniać. Tu córka ma pretensje nawet nie o samą grę w tenisa, ale o to ciągłe poświęcenie o którym musi pamiętać. Skoro ojciec poświęca wszystko, w tym własne zdrowie, dla dobra córki, to jednocześnie dorzuca do tego olbrzymie poczucie winy – jeśli to poświęcenie się nie zwróci. Ten punkt zapalny jest chyba najlepiej zarysowanym punktem fabuły. Gdyby chodziło wyłącznie o ambicje sportowe, wtedy historia zamykałaby się w opowieść o takim typowym konflikcie w sporcie. Tu jednak mamy problem w relacji który jest dość dobrze znany nawet tym którzy nigdy nie wzięli rakiety do ręki. Ile jesteśmy winni rodzicom? Ile rodzice są winni nam? I czy to poświęcenie dla dobra dziecka, nie jest przypadkiem najlepszą drogą do niszczenia mu życia.
Film ma w swoich niektórych scenach świeżość i oddech letniego wspomnienia, miłego wypoczynku nad jeziorem. Ma też całkiem dobrze zarysowane postacie. Jak chociażby Igor, młody tenisista, który mógłby być dla Trenera wszystkim tym czym nie jest jego córka.Tylko jednak… to nie jest do końca to samo. Co prowadzi nas do otwartej kwestii czy Trener jest trenerem dobrym czy żyje w swoim świecie złudzeń odnośnie swoich możliwości i talentów trenerskich. Ale to też jest całkiem dobry portret takiego trenera, który nie ma pod swoją opieką mistrzów i też sam sobie wciąż próbuje coś udowodnić. Przy czym olbrzymią zaletą produkcji jest to, że nie wszystko w tych ambicjach, pretensjach i konfliktach musi być zwerbalizowane. Łatwo byłoby ten film zagadać, ale tu jednak większość rzeczy pozostaje pod powierzchnią, w spojrzeniach, gestach czy też – w dialogach które tylko pozornie są zupełnie o czymś innym.
Choć wydawać by się mogło, że w filmie najważniejsza będzie rola córki, to jednak całość opiera się na kreacji Jacka Braciaka, któremu ta rola zdecydowanie wyszła. Jest w niej takie pomieszanie trenerskiej surowości, ojcowskiej miłości i wielkiej determinacji kogoś kto poświęcił całe życie dla drugiej osoby. Jest też w końcu po prostu zagubiony facet, który może miał kiedyś jakiś pomysł na życie, ale gdzieś po drodze zafiksował się na córce. Do tego Braciak ma dobre wyczucie komiczne, co sprawia, że kiedy na ekranie robi się miejscami za ciężko, umie samą intonacją trochę złagodzić sytuację. Bardzo dobra jest Karolina Bruchnicka w roli jego córki – jest w jej grze taka świeżość ale też dobre niezdecydowanie młodej osoby, która nie ma pomysłu co dalej. Poza tym w zależności od sceny widać w niej córkę która wykonuje polecenia swojego ojca, dziewczynę która jednak jest jeszcze nastolatką, lub też młodą kobietę, która odkrywa, że facetów można zwodzić, uwodzić i bawić się ich emocjami.
Śledząc materiały promocyjne można dojść do wniosku, że Agata Buzek odgrywa w tym filmie niemalże pierwszoplanową rolę – ale w istocie gra postać bardzo na drugim planie, obecną w fabule po to by pokazać że dla bohaterów istniałoby inne życie – gdyby się tylko na nie zdecydowali. Jej postać od razu budzi sympatię, ale zdecydowanie to tylko epizod. Co nie zmienia faktu, że miło było zobaczyć znów aktorkę na ekranie, bo Zwierz nie widział jej w filmach od jakoś strasznie dawna. Zresztą to film z dobrymi mniejszymi rolami, jak np. Piotra Żurawskiego w roli takiego trochę natchnionego hipstera, którego wielką wizję wszechświata potrafi przejrzeć bystra nastolatka.
Sam film nie jest może wybitnie odkrywczy, ale w sposobie jego nakręcenia, konstruowania scen, dialogów i pokazywania postaci, jest coś co sprawia, że wychodzi się z kina z poczuciem dobrze spędzonego czasu. Jak pisałam na wstępie – miałam mocne skojarzenia z takim niezależnym kinem amerykańskim. Dobrze zrealizowane techniczne, ciekawie opowiedziane, niewielkie historie, które przyciągają nas głównie dobrze zakreślonymi postaciami. Do tego to jeden z niewielu filmów który widziałam do dłuższego czasu, przy którym miałam poczucie, że naprawdę dzieje się w Polsce. Nie w jej podrasowanej, ani nadmiernie zbrutalizowanej wersji ale w tej Polsce którą znam i po której jeżdżę. Jedyny minus – wyjście z tego ciepłego, letniego świata, na zimny lutowy wieczór było prawdziwym szokiem – głównie termicznym. Nie mniej jeśli się uzbroicie w ciepłe kurtki i otwarte serca, to naprawdę warto na Córkę Trenera wybrać się do kina.
Ps: Dzisiaj wleciał nowy podcast ZVZ który bardzo polecam. Teoretyzujemy w nim czy przypadkiem Bradley Cooper to nie są trzy szopy, stojące jeden na drugim i udające człowieka.