No i jesteśmy w najgorętszym dla Zwierza okresie roku. Wiadomo kto powalczy o Oscary, wiadomo kto nie powalczy. Jesteśmy na początku niekończących się dyskusji o pominiętych, wyróżnionych i zaskoczonych. Dziś oferuję wam moje – szybkie, i do pewnego stopnia emocjonalne spojrzenie na Oscarowe nominacje.
Czym są Oscary, a czym zdecydowanie nie są
Zacznijmy od kilku prostych faktów na początek. Oscary to bardzo specyficzna nagroda. Niekoniecznie jest to nagroda za najlepszy film minionego roku. To nagroda za film, który poza swoimi wartościami artystycznymi, miał też odpowiednią promocję, dystrybucję i sztab ludzi zaangażowanych w to, by Akademia go zobaczyła. To też nagroda specyficznego rodzaju kinematografii. Ani to kino niszowe, ani wielkie hollywoodzkie produkcje. To filmy często wywodzące się z amerykańskiego kina niezależnego, co znaczy ni miej ni więcej tyle, że produkują je albo mniejsze wytwórnie, albo przybudówki wielkich wytwórni. Daje się na nie nieco mniej pieniędzy niż na „Avengers”, ale więcej niż na kino niszowe. Znani aktorzy występują w takich filmach chętnie bo to często kino ciekawe, choć jednocześnie – niekoniecznie dla tych którzy mają karnet na Nowe Horyzonty. Znaczenie Oscarów zasadza się na społecznej umowie i niekoniecznie jest tak, że każdy filmowiec o nich marzy. Za Oscarami stoją wielkie pieniądze i wielkie szanse. Kto się wygra, kto się pokaże, kto zrobi dobre wrażenie będzie miał większe szanse na znalezienie sponsorów kolejnych produkcji. Ci którzy wyjdą z rywalizacji zwycięsko będą mogli korzystać ze statuetek w biznesowej grze. I to się opłaca. Oczywiście jest to nagroda przyznawana przez gremium związane z kinematografią ale wciąż – kasa ma znaczenie. Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, to zrozumiemy, że na Oscary trzeba patrzeć jako na bardzo specyficzną rywalizację, która rządzi się swoimi prawami. Czy oznacza to, że nie można się nimi ekscytować? Oczywiście, że można. Ale jeśli na liście nie ma waszego ulubionego tytułu sezonu nie rońcie łez. To nie znaczy, że to film słabszy a Akademia jest z założenia beznadziejnie głupia.
Tam gdzie serce nie zadrżało
W tym roku nominacje aktorskie są dość przewidywalne. Wiadomo było, że na liście nominowanych musiała się pojawić połowa obsady Irlandczyka, że trudno będzie odesłać do domu panów z „Dwóch Papieży”, nawet bez nominacji, że nie po to Tarantino kręcił „Pewnego razu w Hollywood”, żeby Brad Pitt nie mógł ostrzyć sobie zębów na pierwszego w życiu Oscara. Wśród aktorek wiadomo, że największe szanse ma powracająca z wielką rolą Renee Zellweger, która w „Judy” gra Judy Garlad. Jeśli prawda jest co mówią i ukochanym tematem Hollywood jest Hollywood to i Zellweger i Pitt mogą polerować sobie półki pod nagrody. Nikogo też chyba bardzo nie zaskoczyło, że zarówno Adam Driver jak i Scarlett Johansson mają szansę na wyróżnienie za swoje poruszające role w „Historii Małżeńskiej”. Jednocześnie – jest w nas wszystkich trochę pewności, że Oscar dla najlepszego aktora powędruje do Jaquina Phoenixa (rzadko zdarza się by aktor idący prosto po Oscara bez większych potknięć go w końcu nie dostał). I chyba Laura Dern może spać spokojnie myśląc, że dobrze reprezentowała na ekranie tą marginalizowaną grupę prawników od rozwodów (to nie moja złośliwość to żart aktorki).
Czy są zaskoczenia?
Z tych miłych – nominacje dla aktorek z „Małych Kobietek” Saoirse Ronan już po raz kolejny udowadnia, że robi się z niej młoda Meryl Streep – co lepsza rola to nominacja. Wszystkich też cieszy chyba nominacja dla radosnej i trochę niepokornej Florence Pugh. Osobiście bardzo cieszę się też że Margot Robbie dostała nominację za „Gorący Temat” – widziałam ten film wczoraj, i jest moim zdaniem bardzo dobry. Co interesujące, poza nominacjami dla aktorek (bo też dla Charlize Theron) film wybił się tylk w przypadku charakteryzacji. Ciekawe jest też to, że udało się nominację aktorską zdobyć Antonio Banderasowi – rzadko się zdarza by aktor z rolą nie w języku angielskim wszedł do tego grona nominowanych za najlepszą rolę pierwszoplanową (piszę rzadko, bo jednak co pewien czas się zdarza)
Z tych, trochę bardziej niemiłych – przede wszystkim – Oscary ponownie są konkursem głownie dla białych aktorów. Jasne – możemy wdać się w długą dyskusję odnośnie tego do jakiego stopnia to odwzorowanie tegorocznych trendów w kinie, ale …. W kinie z dobrze rozłożoną reprezentacją nie powinno być roku, w którym po prostu nie ma dobrych ról osób o innym kolorze skóry niż biały. Jeśli załóżmy (hipotetycznie) tak jest, to oznacza, to że mamy problem – dajmy ciekawe role tylko pewnej grupie aktorów. Jedyną czarnoskórą aktorką nominowaną w tym roku jest Cynthia Erivo (za Harriet), która jest raczej nisko w typowaniach, jeśli chodzi o wygraną. Przy czy inne gremia w tym roku jednak były nieco mniej wycofane, jeśli chodzi o nominacje dla osób które niekoniecznie są białe.
Wśród nominowanych zabrakło kilku nazwisk które pojawiały się wysoko na giełdzie. Jest nominacja dla Kathy Bates za najnowszy film Clinta Eastwooda, ale nie załapała się na nominację Jennifer Lopez, za „Ślicznotki”. Pewnym zaskoczeniem może być brak Adama Sandlera z rolą w „Uncut Gems” – zdaniem wielu, najlepszą w jego karierze i wysoko ocenianą przez krytykę. Nie załapał się na nominację Taron Egerton, który może się poczuć sfrustrowany – w „Rocketmanie” tańczył i śpiewał a także grał nie gorzej niż Rami Malek w „Bohemia Rhapsody” ale w tym roku muzyczna biografia zupełnie przepadła w rywalizacji. Niestety nominacji nie dostała też Awkwafina, czego osobiście bardzo żałuję, bo kibicuję tej naprawdę fantastycznej aktorce. No i Robert DeNiro nie dostał nominacji za swoją trwającą pół wieku rolę w „Irlandczyku”. Najwyraźniej Akademia nie jest gotowa nagradzać aktorów, których ekspresję w dużym stopniu przykrywa cyfrowy makijaż.
Joker, Joker i jeszcze raz Parasite
„Joker” zgarnął jedenaście nominacji. To dużo, biorąc pod uwagę, że kiedy w kinach triumfował „Mroczny Rycerz” główne pytanie widzów brzmiało „Dlaczego, ten film nie mógł dostać nominacji”. „Joker” mógł dostać nominację i to nie jedną, nie dwie a jedenaście. Od reżyserii, przez scenariusz po najlepszy film i najlepszego aktora, Akademia wydaje się być zachwycona produkcją. Czy to znaczy, że Oscar wygra w każdej z tych kategorii? Przyznam szczerze, mam wrażenie, że największe szanse film ma w kategorii aktorskiej i muzyki filmowej. Natomiast podejrzewam, że jak w przypadku wielu takich produkcji, wielkie zaskoczenie, i wyczekiwanie skończy się niewielką ilością statuetek. Nie zmienia to faktu, że Akademia odwołała się tu do swoich klasycznych decyzji, kiedy wśród nominowanych filmów pojawiały się największe i najbardziej omawiane produkcje roku. Osobiście nie jestem fanką „Jokera”, ale uważam, że to rzeczywiście był film, który wyszedł poza ramy kina i kazał dyskutować o kinematografii ludziom, którzy nigdy wcześniej nie wyszli poza stwierdzenie, że film jest „fajny”. Jak widzicie – nie trzeba być wielkim fanem czy fanką danej produkcji by dostrzec jej znaczenie.
Co powiedziawszy, zdecydowanie ciekawsze wydaje się tak szerokie wyjście „Parasite” z granic wyznaczonych dla filmów „nieanglojęzycznych” (a właściwie od tego roku międzynarodowych). Takie wyskoki do innych kategorii zdarzały się oczywiście wcześniej (chociażby zeszłoroczna „Roma”, „Zimna Wojna” wcześniej „Amour”) ale tu mamy do czynienia z prawdziwą ofensywą. Odczytywać to można na kilka sposobów. Po pierwsze – narracja o współczesności przez pryzmat różnic klasowych – dobrze rezonuje w bardzo podzielonym i rozwarstwionym społeczeństwie amerykańskim, po drugie – „Parasite” to dobra produkcja, po trzecie – już planuje się amerykański remake (w formie serialu!), więc dystrybutor może dostać duże wsparcie przy promocji filmu. Jakiego wyjścia byśmy nie wybrali, jest to też znak że Oscary idą w kierunku nagród bardziej międzynarodowych, zapewne zdając sobie sprawę, że ich amerykańska widownia maleje a na świecie, wciąż rozdanie tych nagród budzi olbrzymią ekscytację. Co nie znaczy, że „Parasite” wszystkie swoje sześć statuetek dostanie.
Oto „Boże Ciało”
Nominacja dla „Bożego” Ciała na pewno powinna cieszyć. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Kiedy nominowano do Oscara „Zimną Wojnę” żartowałam, że Akademia może nie być do końca pewna czy Polacy odkryli już kolory. Nie da się ukryć – większość naszych Oscarowych nominacji to filmy historyczne, adaptacje literatury, rozliczenia z przeszłością. A tu wchodzi „Boże Ciało”, całe na biało. Film współczesny, dziejący się tu i teraz, uniwersalny, bardzo daleki od naszego krajowego kina rozliczania ze wszystkim co się nam wydarzyło. Gratulacje należą się wszystkim zaangażowanym w produkcję, ale też całemu zespołowi pracującemu nad promocją filmu. Nie jest łatwo przebić się z produkcją w olbrzymiej rywalizacji kilkudziesięciu filmów międzynarodowych – wymaga to zespołu, który nie szczędzi czasu i środków na to by na pewno Akademicy film zobaczyli. Dlatego czapki z głów przed wszystkimi zaangażowanymi. Boże Ciało ma małe szanse wygrać z „Parasite” (poza tym w tej kategorii nie rywalizują tylko dwa filmy, o czym część komentatorów zapomina), nie jest to taki „pewniak” jak „Zimna Wojna” mająca za sobą dystrybucję Amazona i nagrodę w Cannes. Dlatego zamiast rozważać co będzie dalej trzeba się cieszyć. Dobry film, dobre kino, dobra nasza.
Panowie oto nominacje
Nominacje dla reżyserów jak zwykle przypadły cóż… mężczyznom. Wiem, że zaraz wpadnie wierne grono komentatorów przypomnieć mi, że to nie jest wina Martina Scorsese czy Quentina Tarantino, że są dobrymi reżyserami i dostali nominacje. Oczywiście, że nie jest. Prawdę powiedziawszy nie pogniewałabym się za Oscara dla Quentina, którego fanką jestem od lat. To powiedziawszy – właściwie co roku dostajemy w tej kategorii pięciu mężczyzn. Łatwo powiedzieć – kobiety nie wyreżyserowały nic ciekawego. Problem jednak w tym, że przecież na tych samych Oscarach sześć nominacji zgarnęły „Małe Kobietki”, w tym za najlepszy film. Czy naprawdę Greta Gerwig nakręciła gorszy film niż panowie? Czy na pewno jest mniej oryginalna, ciekawa i interesująca? Ja się nie chcę czepiać, ale zarówno Scorsese jak i Tarantino pokazują nam rzeczy, które już widzieliśmy w ich filmach. Więc nie jest tak, że odkryli przed nami nowe pokłady swojego talentu. Osobiście spokojnie pozbawiłabym nominacji Todda Philipsa (głownie za bezczelną kradzież reżyserii od Scorsese, który powinien dostać jego statuetkę jakby Philips wygrał) ale wiem, że to wywołałoby pewnie zamieszki. I jak zwykle staram się nie być cyniczna to tu mam poczucie, że nie ma się co oszukiwać – to nie jest kwestia zdolności czy talentu, ale tego, że w reżyserskim wydziale Akademii mężczyźni naprawdę mają druzgoczącą przewagę. I serio, kobiety reżyserki istnieją, kręcą dobre filmy, to że nie dostają za nie nagród, to nie do końca jest kwestia talentu (serio, serio).
Let it go
Było w tym roku kilka zaskoczeń i to miejscami naprawdę budzących radość. W kategorii najlepsza animacja nie ma „Krainy Lodu II”. W ogóle Disney/Pixar wypadł słabo (jest „Toy Story 4”), albo poniżej oczekiwań. Nie wiem w jakiej kategorii nominowany mógł być „Król Lew” ale zakładam, że też jako animacja. To znaczy, że tu przepadły potencjalnie dwa miejsca na nagrody. Nie wiem, czy ludzi z Disneya to boli. Podejrzewam, że ich już nic nie boli. Natomiast są nominacje dla „Klausa” (jestem pewna, że nominacja wynika częściowo z tego, że film dzięki dystrybucji na Netflix był bardzo łatwo dostępny), i dla „Praziomka”, któremu kibicuję całym sercem. Tym razem nie obyło się też bez nominacji dla „I lost my body” choć ponownie – obecność takiej produkcji pokazuje. Jak bardzo kategoria ta nie ma sensu, bo animacja to jest tylko środek do przekazania bardzo, bardzo różnych treści i czasem bardzo różne filmy rywalizują ze sobą tylko w tej kategorii, bo w normalnym świecie mają inne ambicje, i zupełnie inną widownię.
Co ciekawe – wielkie zamieszanie wywołał fakt, że nie nominowano za najlepszą piosenkę wykonywanego przez Beyonce utworu z „Króla Lewa”. Wiecie, dlaczego jest takie poruszenie? Bo brak tej nominacji oznacza, że królowa współczesnej muzyki popularnej nie pojawi się na Oscarach. A to od razu oznacza, że spada ranga wydarzenia. Nie ma Beyonce, nie ma po co siadać przed telewizorem. To trochę pokazuje jak bardzo świat filmu musi się liczyć ze światem muzyki (albo jak się z nim liczyć nie chce).
Uwagi różne, przeróżne
Do grona bardzo wąskiego i prestiżowego dołączyła w tym roku Scarlett Johansson z dwiema nominacjami za najlepszą rolę pierwszoplanową (w „Historii Małżeńskiej”) i drugoplanową w „Jojo Rabbit”). Skoro przy „Jojo Rabbit” jesteśmy, to szalona produkcja, za którą stoi Taika Waititi naprawdę dobrze sobie poradziła w tym roku, bo jest i nominacja za najlepszy scenariusz adaptowany, i montaż, i nominacja aktorka no i za najlepszy film. Bardzo kibicuję tej produkcji i cieszę się, że nie zniknęła gdzieś po drodze. Zdecydowanie potrzebujemy więcej tragikomedii, bo przecież czym jest życie jak nie tragikomedią.
Macedońska „Kraina Miodu” zapisała się w historii jako pierwsza produkcja nominowana za najlepszy film dokumentalny i za najlepszy film międzynarodowy. Jestem zdecydowanie za tym by więcej produkcji dokumentalnych wychodziło z granic „najlepszy dokument” bo ostatnio w tym gatunku filmowym dzieje się tak dużo, i tak ciekawych rzeczy, że spokojnie można założyć, że dziś ludzi dobrze skrojony dokument, przyciąga i porywa tak jak dobrze skrojona fabuła.
Wierni fani „Gwiezdnych Wojen: Skywalker Przebudzenie” powinni się uśmiechnąć, bo oto najnowsza odsłona produkcji wciąż – mimo bardzo mieszanych opinii zgarnęła swoje klasyczne nominacje – za najlepsze efekty specjalne, muzykę i w kategoriach dźwiękowych. Najwyraźniej tu nominacje po prostu być muszą.
Jeśli zastanawiacie się czy to jest ten rok, w którym Aleksander Desplat nie dostał nominacji za muzykę do filmu to… nie, nie doczekaliście się Desplat jest nominowany za muzykę do „Małych Kobietek”. Serio na tego kompozytora i jego zdolność uwodzenia przyznających nominację gremiów nie ma mocnych (sama go lubię więc to nie złośliwość)
Pewnym zaskoczeniem jest pozycja „Ford vs Ferrari” (czy Le Mans ’66) w kategorii „najlepszy film”. Rzadko się zdarza by film, który właściwie zebrał nominacje wyłącznie techniczne pojawił się potem wśród filmów nominowanych za najlepszą produkcję. Nie mniej, jak odnotowały zachodnie media – to pierwszy w historii film, o wyścigach który dostał taką nominację. Najwyraźniej Akademia lubi wyścigi mniej niż boks (Akademia kocha filmy o bokserach)
Wśród najlepszych scenariuszy oryginalnych znalazł się scenariusz do „Na noże”. Gdyby świat był miejscem sprawiedliwym Rian Johnson dostałby pewnie Oscara za bycie najlepszą Agathą Christie od czasów Agathy Christie. Ale świat nie jest sprawiedliwy, więc raczej nagrody nie dostanie.
Nominację za najlepsze zdjęcia zdobył „Lighthouse” co znaczy jak doskonałe są to zdjęcia, bo taka malutka produkcja z tak malutkim budżetem musi być dziesięć razy lepsza żeby się przebić w takiej dużej rywalizacji. Ogólnie w moim sercu „Lighthouse” powinien mieć jeszcze tuzin nominacji aktorskich (ja wiem, że tam jest tylko dwóch aktorów ale mi to nie przeszkadza), ale i tą przyjmiemy.
Ponoć, żeby dowiedzieć się kto wygra nagrodę za najlepszy film należy zawsze patrzeć na nominację za montaż – bo tu występuje niezwykle silna korelacja. Montaż przewiduje, że nie powtórzy się sytuacja ze Złotych Globów – bo wśród nominowanych nie ma „1917 „– filmu Sama Medesa, który ma wielką szansę na statuetkę za zdjęcia (film znaczy się, nie Mendes). Nie ma też „Pewnego razu w Hollywood”. Jest za to „Parasite”, „JoJo Rabbit”, „Irlandczyk”, „Ford vs Ferrari” czy „Joker”. Tak więc kto wie – może to jest nasza potencjalna zwycięska piątka. A może nie.
Netflix czy nie Netflix
Prawda jest taka, że tegoroczne Oscary to ciąg dalszy dyskusji – do jakiego stopnia produkcje, które mają swoją dystrybucję przez platformy streamingowe mogą zdominować taką rywalizację. W tym roku Netflix przypuścił naprawdę szeroki „atak” – w konkursie ma „Irlandczyka”, „Historię małżeńską”, „Dwóch papieży” a to tylko licząc filmy fabularne i aktorskie. Licząc szerzej – jest tego więcej. Pytanie czy Netflix będzie w stanie przekonać Akademików, że to nie koniec a przyszłość kina. Pewnie dowiemy się tego wszystkiego za miesiąc, trochę klaszcząc z radości trochę smucąc się nad wynikami. Osobiście mam poczucie, że byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby Netflixowi udało się kiedyś przełamać „nagrody kina końca roku”, bo wciąż filmy które dotknęły kina pod koniec roku są zdecydowanie bardziej dominujące w rywalizacji niż filmy z początku roku. Co smuci, bo człowiek wolałby dwanaście miesięcy ciekawych premier, a nie dwa miesiące ciekawych premier niemal jedna na drugiej.
Co będzie to będzie
Emocje, emocjami ale do nagród należy podchodzić z odpowiednim dystansem. Wygra „Boże ciało”? Super. Brad Pitt dostanie Oscara za bycie pięknym? Absolutnie wspaniale. Martin Scorsese dostanie nagrodę za bycie 200% Martinem Scorsese? Nie będziemy płakać. Im więcej dystansu to werdyktów tym lepiej, bo inaczej można się zamienić w jednostkę bardzo zgorzkniałą. Co powiedziawszy, oczywiście mam swoje typy i faworytów ale jeszcze ich nie zdradzam, poczekam aż zobaczę wszystko co nominowano. Poza tym, znacie mnie i wiecie, komu będę kibicować (tak myślę)
Jeśli jesteście ciekawi jak działają Oscary i chcecie liznąć ich historii przypominam, że 15.01 wychodzi wznowienie mojej książki „Oscary. Sekrety największej nagrody filmowej”. Nowe wydanie jest poprawione i uzupełnione. Możecie je kupić już teraz w przedsprzedaży np. w Empiku.
Ps: Jeśli dziś zobaczycie mnie w Faktach komentującą Oscary to nie macie omamów, to ja.
Ps2: W tytule jest „nominacje 2020” ale to znaczy, że nominacje są za rok 2019.