Znacie ten rodzaj seriali, które oglądacie i wiecie, że pewnie mają doskonałe recenzje ale sami nie potraficie zupełnie się wciągnąć? Miałam tak z serialem „Na poboczu”. Na papierze wszystko wyglądało jak coś co mi się spodoba, sprawdziłam recenzje – same dobre, a ja miałam wrażenie, że cała ledwie czteroodcinowa produkcja ciągnie się latami i jakoś nie umie znaleźć odpowiedniego rytmu, ale jednocześnie powiedzieć mi nic nowego. Serial można obejrzeć na HBO
Serial zaczyna się naprawdę ciekawie – Hugh Laurie gra tu polityka Petera Laurence, który właśnie wygrał proces z dziennikarką oskarżającą go o korupcję. Jego zwycięstwo sprawia, że budzi on coraz większe zainteresowanie zarówno wśród kręgów rządowych (do których należy ale nie stoi w pierwszym rzędzie) jak i osób zainteresowanych jego życiem prywatnym – to zaś jest dość skomplikowane, bo Laurence nie dość, że ma kochankę (z którą dość słabo się kryje) ale także wściekłą córkę, i nieślubną córkę i w ogóle dość dużo za uszami. Innymi słowy – choć serial zaczyna się od zwycięstwa czujemy jak wokół bohatera zaczynają się dziać rzeczy co najmniej niepokojąco i takie, które mogą zaważyć o przyszłości jego kariery.
Sam Laurence pokazany jest jako polityk, który łączy kilka cech współczesnych osobowości politycznych. Ma być takim człowiekiem trochę spoza establishmentu (choć konserwatywny), który mówi jak jest naprawdę i ma dobre relacje z mediami (najlepiej zdaje się czuć w zaprzyjaźnionym programie radiowym) a jednocześnie – nie zawahałby się ani minuty by sprywatyzować państwową służbę zdrowia. Twórca serialu słynny scenarzysta David Hare, tworzy tu bohatera niejednoznacznego, choć dość dobrze wpisanego w to jak dziś polityka stoi w rozkroku, pomiędzy pragnieniem by pojawili się ludzie zupełnie spoza świata politycznej elity, a pragnieniem by wpisywali się w klasyczne podziały polityczne i stosowali się do przyjętych norm. Zresztą złamanie normy (tu zaczyna się od pozwania dziennikarki, co jest przyjęte bardzo średnio) wydaje się w brytyjskiej polityce naruszeniem większym i dużo bardziej niepokojącym niż np. w polityce Polskiej.
Jednocześnie serial jak w wielu takich przypadkach analizuje prywatne i publiczne oblicze polityków – wskazując, że ludzie za kulisami zwykle zachowują się zupełnie inaczej niż kiedy są w świetle kamer. Tu jednak refleksje są dość przewidywalne i nie miałam wrażenie, by pojawiła się tu jakaś nowa myśl z tym związana. Jak zwykle kluczowi dla politycznych machinacji okazują się ludzie pozornie nieważni a w istocie niemalże wszechmocni – ludzie na których oczywiście nikt nie głosował. Przy czym problemem nie jest sama płaskość czy wtórność refleksji – raczej fakt, że ostatnie kilka lat przyniosło nam kilka produkcji poświęconych mechanizmom rządzącym polityką a my sami nawet obserwując wiadomości mogliśmy sobie spokojnie te rozbieżności zaobserwować. To jest problem thrillera politycznego w ciekawych czasach, bo często nawet najbardziej skomplikowana intryga stworzona przez scenarzystę musi ustąpić prawdzie i temu co rzeczywiście szykują dla nas politycy.
Narracja w serialu biegnie dość powoli, co sprawia, że niestety wyłapujemy dość dobrze słabsze momenty scenariusza. Ot chociażby fakt, że jedno z kluczowych dla całej fabuły spotkań jest dziełem absolutnego przypadku. Jasne przypadki się zdarzają, ale kiedy staje się to podstawą do rozwinięcia całej fabuły to mam trochę poczucie, że scenarzysta (choć przecież taki dobry) wybrał trochę … leniwe rozwiązanie. Inna sprawa, że ja już chyba jestem zmęczona tymi politykami co koniecznie mają kochankę i tuzin nieślubnych dzieci. Bo to są takie proste skandale. Wolę jak się analizuje jak politycznie podli mogą być ludzie, którzy mają tą samą żonę od czterdziestu lat i naprawdę fantastyczne kontakty z dziećmi. Inna sprawa, że niewierny populistyczny polityk to jest taka klisza sama w sobie. Podobnie jak refleksja, że ludźmi w polityce rządzi chciwość i mają oni skłonność do korupcji.
Żeby było jasne – to nie jest zły serial, którego nie sposób obejrzeć. Myślę, że spokojnie można z nim spędzić jedno popołudnie. Po prostu biorąc pod uwagę zaangażowanych aktorów i twórcę miałam nadzieję na coś zdecydowanie lepsze. Nie mniej, muszę dodać, że Hugh Laurie bardzo dobrze sprawdza się w swojej roli – widać, że gra bohatera z olbrzymią swobodą i pasują mu takie niejednoznaczne role, gdzie może skorzystać zarówno ze swoich umiejętności komediowych jak i przypomnieć, że jest naprawdę dobrym aktorem dramatycznym. Helen McCrory gra premierkę – trochę w stylu Tatcher, choć bez takich manieryzmów. Ponownie – to jest dobra rola, choć mam wrażenie, że już opatrzyły mi się w kinematografii i telewizji konserwatywne polityczki. Wiem, że akurat w Anglii ich dwie premierki były z partii konserwatywnej ale niekiedy podejrzewam, że to się powoli robi taka fabularna klisza. Wiecie, żeby przypomnieć, że nie tylko mężczyźni robią karierę w partiach konserwatywnych.
Oglądając „Pod Prąd” nie raz dochodziłam do wniosku, że tak właściwie fabuły jest tu trochę na jeden film. Może na dwa odcinki. Zaprowadziło mnie to do rozważań, że choć mini seriale są super, to czasem widać wyraźnie, że jest więcej odcinków niż fabuły. Jak w produkcji jest dużo scen, gdzie ktoś gdzieś idzie, ktoś na coś patrzy, ktoś gdzieś stoi i nic z tego nie wynika to zawsze mam takie wrażenie, że to jak pisanie kolejnego zdania wypracowania, bo powinny być trzy strony a nie dwie. I właśnie taki jest ten serial, jak poprawne wypracowanie na dwie strony zapisane na czterech, bo nauczyciel stawia lepsze stopnie jak jest dużo.