Kiedy myślimy o rozrywce, zazwyczaj wydaje się nam, że im bardziej głupia, tym łatwiej się przy niej odprężyć i odlecieć od naszego świata. Lubimy spędzić cały dzień chłonąc scenariuszowe niedorzeczności i jesteśmy w stanie przymknąć oko na to, że twórcy a ni o sobie a ni o nas nie mając zbyt wiele nowego do powiedzenia. Ale co pewien czas ktoś przypomina nam, że jest taki rodzaj rozrywki, który daje radość i eskapizm nie dlatego, że zabiera nas świat gdzie nikt nie myśli, ale przypomina nam świat gdzie ludzie poświęcają refleksji nad sobą i innymi zdecydowanie więcej czasu niż my. Takim rodzajem rozrywki jest „Pretend it’s a City”. Serial Martina Scorsese, w którym rozmawia ze swoją przyjaciółką, pisarką Fran Lebowitz. A nam pozostaje słuchać.
Strukturę serialowi nadają rozmowy – o mieście, o muzyce, o książkach, nieruchomościach, sporcie i zdrowiu. Lebowitz opowiada trochę o swoim życiu ale przede wszystkim tym jak widzi świat. Rozmowa, przetykana jest urywkami wywiadów, zdjęciami, składa się z obrazów, klipów zdjęć – stanowi swoisty kolaż – skojarzeń zarówno Fran jak i samego Scorsese. Zresztą muszę powiedzieć, że zawsze lubiłam Scorsese dokumentalistę i tym serialem przekonał mnie, że ma do tego doskonałą rękę – bo wie, jak połączyć najróżniejsze elementy tak by powstał spójny kolaż, który nawet przez moment nie nuży widza. Trudno zresztą, żeby widz był znużony, skoro może posłuchać osoby dowcipnej i błyskotliwej. Tym bowiem tak naprawdę jest ten serial – możliwością spotkania inteligentnej osoby, powiedzielibyśmy – z wymierającego gatunku prawdziwych intelektualistów (i intelektualistek), dla których książki, koncerty, filmy – stanowią naturalny punkt odniesienia, a wszystko inne jest dodatkiem, któremu można się poddać, ale nieco lepiej trochę opierać.
Jest to też – co nie dziwi patrząc na ten duet – opowieść o Nowym Jorku, o tym, dlaczego ktokolwiek chciałby mieszkać w tym ciasnym, głośnym, śmierdzącym mieście, gdzie jest albo za ciepło, albo za zimno, i przechodząc przez ulicę człowiek modli się zawsze by nie stracić życia. Fran Lebowitz ma doskonałą odpowiedź – wskazując, że nie ma żadnego dobrego powodu by żyć w Nowym Jorku, poza tym, że wszędzie indziej nie jest Nowy Jork. To właśnie jest taka odpowiedź jakiej spodziewam się po ludziach, którzy pewne rzeczy przemyśleli, i godzą się, że logika nie jest podstawą podejmowania ludzkich decyzji. Zresztą sam Nowy Jork jawi się w tym wszystkim jako miasto, co przecież powtarza jeden za drugim twórca, same w sobie, jakby odłączone od Stanów, mające własne problemy, własny język, własną mentalności i osobowość. Nie mam wątpliwości, że Fran Lebowitz to osoba z Nowego Jorku, choć niekoniecznie ze Stanów. Zresztą ten wyjątkowy charakter miasta wyczuwa chyba każdy kto liznął amerykańskiej kultury, na tle której NY wydaje się zawieszony gdzieś pomiędzy starym a nowym światem.
Sama Fran Lebowitz jest osobą, która ma swoje opinie o wszystkim. Czy to o transporcie miejskim, czy o dolach i niedolach pisania, czy o tym czy Michael Jordan jest równie ważny co Michał Anioł. Urok tej długiej rozmowy polega na tym, że pisarka wcale nie chce by widz się z nią zgodził. Nie chce mu się przymilać, podobnie jak nie chce się przymilać swoim znajomym czy słuchaczom zgromadzonym w audytorium. Kiedy serial pojawił się w sieci, i część moich znajomych wrzucała cytaty z Lebowitz, pojawiło się sporo osób kręcących nosem – że oni myślą inaczej, że to nie tak, że przecież oni mają inne zdanie. Ale właśnie na tym polega przyjemność słuchania osoby, która ma coś do powiedzenia. Nie chodzi przecież o to by zawsze powiedziała dokładnie to co chcemy usłyszeć. Niektóre uwagi Lebowitz są powierzchowne, niektóre są mocno osadzone w myśleniu o świecie jej pokolenia, inne dotyczą jej osobistych odczuć. Nie trzeba się z nimi zgadzać, ale słuchanie ich daje niesamowitą przyjemność. Chociażby dlatego, że można się kłóć i polemizować – co cudownie w jednym segmencie robi Spike Lee (który nie może przeboleć, że osoba tak nie lubiąca sportu widziała na żywo jedną z najważniejszych walk bokserskich w historii).
Z tych poglądów wychodzi osoba, nie tylko inteligentna, ale przede wszystkim – niezależna w stopniu, o którym rzadko się myśli. Jest tu oczywiście sporo autoironii (zwłaszcza gdy chodzi o osobiste wyczucie rynku nieruchomości i rynku sztuki), trochę ostrych opinii (zwłaszcza o sporcie i całym wellness) ale przede wszystkim rysuje się obraz osoby, która robi to co chce robić nie patrząc na innych. Cała jej kariera – począwszy od bycia taksówkarką po specyficzny status, pisarki, która wciąż pracuje nad nową powieścią – to zapis życia kogoś, kto choć sam sobie stawia wymagania to nie ma z tył głowy „Co ludzie powiedzą”. Większość z nas żyje w niesamowitym więzieniu tego ciągłego przejmowania się tym jak będą nas postrzegać inni i czy będą nas lubić. Lebowitz wydaje się tym mało zainteresowana, na pewno dużo mniej niż lekturą kolejnej książki. Takie życie nie jest pozbawione własnych problemów, ale jest zdecydowanie ciekawsze niż usilne próby dostosowania się do wszelkich norm. Zresztą, kiedy mowa o unikalnym charakterze Nowego Jorku, Fran zauważa, że kiedyś ściągały do niego queerowe osoby z całych Stanów by tu móc być sobą. I że każdemu miastu dobrze robi trochę wściekła, wykluczana mniejszość, która nie ma nic do stracenia. Nie sposób się nie zgodzić.
Serial jest jednocześnie lekki i przyjemny (och jak cudownie widać, że Scorsese i Lebowitz się doskonale znają i lubią) a z drugiej strony jest w nim coś smutnego. Nie tylko dlatego, że pada w nim zdanie dotyczące tego, że człowieka nigdy nie stać na mieszkanie wystarczająco duże dla wszystkich jego książek (kiedy Fran mówi o tym że musiała kupić wielkie mieszkanie bo ma tyle książek poczułam jakąś wewnętrzną wspólnotę z ludźmi którzy mają za dużo książek w stosunku do wielkości mieszkań). Jednak tym co jest przygnębiające, choć czające się gdzieś z tył, to myśl, że takich ludzi już nie ma. Lebowitz przyznaje, że świadomie odrzuca technologię, nie korzystając z komórki czy nawet komputera. Jej świat jest analogowy, jej punkty odniesienia – zwłaszcza te kulturowe, przypominają o tym momencie, kiedy w Ameryce rzeczywiście było centrum kultury, nie tylko popularnej. Takich ludzi jak Fran nie tylko jest coraz mniej, ale będzie coraz mniej. To nie jest zarzut do młodego pokolenia (przecież sama się do niego zaliczam) raczej – świadomość, że nasze kulturowe wektory się przesunęły, a technologia tylko dla nielicznych stała się wrotami do świata intelektualnej rozrywki.
Muszę jednak przyznać, że ten serial sprawił, że przypomniała mi się moja własna refleksja sprzed lat. Kiedy oglądałam „Nie jestem twoim murzynem” – film między innymi o Jamesie Baldwinie. Jedna z rzeczy, która mnie wtedy poruszyła był fakt, że Baldwin jako aktywista, ale przede wszystkim pisarz pojawiał się w wieczornych (szeroko oglądanych) talk show. Było to dla mnie ciekawe – bo to co mówił, nie było anegdotą tylko przedstawieniem poglądów intelektualisty. Pomyślałam sobie wtedy (i wracałam do tej myśli nie raz), że pewną wyraźną zmianą w kulturze jest to, że niemal nie ma intelektualistów w programach, które uznalibyśmy za rozrywkowe.* Tymczasem słuchanie inteligentnych ludzie jest rozrywką. Ale gdzieś po drodze zaczęli nas chyba bardziej irytować niż bawić czy intrygować. „Pretend it’s a city” jest trochę takim powrotem do tej wizji, że w słuchaniu czyichś intelektualnych czy rzeklibyśmy nieco snobistycznych czy inteligenckich wywodów – jest coś z rozrywki. To jest dla mnie sygnał, że być może – nie tylko ja zauważyłam, że jest trochę ta luka na rynku.
Kiedy serial doszedł do swojego siódmego odcinka byłam w szoku, że już się skończył – tak wciągnął mnie w ten świat. Oczywiście mogłabym poczytać książki, Lebowitz, ale nikt ich w Polsce nie wydał, mogłabym obejrzeć dokument o autorce tylko, że nie ma go na polskim HBO (co ciekawe dokument też wyreżyserował Scorsese – najwyraźniej czując, że jego przyjaciółka i współpracowniczka jest doskonałą osobowością do projektów dokumentalnych). Na całe szczęście mogę za jakiś czas serial obejrzeć jeszcze raz – jeszcze raz się roześmiać, zgodzić, nie zgodzić i zasępić nad tym, że osób, które mają wejście do tego świata rzeczy przemyślanych zawsze jest tak mało.
* Jak to się układa – podczas poprawiania notki, szukałam czegoś w biogramie Lebowitz na amerykańskiej Wikipedii i znalazłam tam cytat z niej, w którym jako istotny element swojego rozwoju podaje moment, w którym w dzieciństwie zobaczyła Baldwina w talk show w telewizji – co wywarło na niej ogromne wrażenie, bo nigdy wcześniej nie widziała tak przemawiającego intelektualisty. No zobaczcie jak to czasem człowiek ma jakieś poczucie bliskości dwóch postaci i ich drogi rzeczywiście jakoś się przecinają.
Ps: Fran jest też bohaterką dokumentu „Księgarnie Nowego Jorku” – można go zobaczyć na platformie VOD festiwalu Millenium Docs Against Gravity