Można stwierdzić, ze najlepszym elementem spotkania po latach ekipy „Przyjaciół” było czekanie. Nie jest to początek złośliwej recenzji ale refleksja nad tym jak sama wizja, że możemy powrócić do czegoś co sprawiało nam radość na jakimś etapie życia jest niekiedy bardziej ekscytująca niż ostateczny produkt. Być może dlatego, że nasza wyobraźnia potrafi nam podpowiedzieć rzeczy, których nijak nie da się pokazać na ekranie. To powiedziawszy – ponowne spotkanie ekipy „Przyjaciół” jest kawałkiem doskonale wyreżyserowanej, wzruszającej telewizyjnej rozrywki, która dla wielu fanów będzie miała emocjonalne wrażenie.
O tym, że nie będzie więcej fabularnych odcinków serialu wiadomo było od dawna. Niechęć do powrotu do świata bohaterów wyrażali nie tylko sami twórcy ale też aktorzy. Nie wiązało się to bynajmniej z niechęcią do samej serialowej fabuły – raczej ze świadomością, że historia opowiedziana w sitcomie obejmuje bardzo konkretny moment w życiu bohaterów i powrót po latach oznaczałby coś zupełnie innego. „Przyjaciele” mogą się pochwalić rzadką rzeczą – historią która mimo, że trwała dziesięć lat zakończyła się tak jakby ktoś przemyślał na początku dokładnie w którym momencie życia bohaterów produkcja zejdzie z anteny. Serial kończy się dokładnie wtedy kiedy grupa przyjaciół przestaje być najważniejszym punktem odniesienia w życiu bohaterów.
Skoro nie dostaliśmy produkcji fabularnej, to jedyne co zostało to ów specyficzny rodzaj telewizyjnej rozrywki jaką jest wspominkowe show. „Przyjaciele” nie są jedyną produkcją, która miała taki program (lata temu oglądałam coś podobnego poświęconego „Niani”) ale z całą pewnością – nigdy jeszcze serial nie mógł się pochwalić taką skalą produkcji. Widzicie, wiele rzeczy pojawia się w tym półtoragodzinnym show tylko dlatego, że twórcy mają taką możliwość. Zaimprowizowany pokaz mody gdzie możemy oglądać stroje bohaterów? Niech po wybiegu przejdzie Cindy Crawdord, jeśli ktoś ma zaśpiewać „Smelly Cat” to dlaczego na plan nie wpadnie Lady Gaga. Podobnie, kiedy mamy fanów wypowiadających się o serialu – czemu kilku scen nie streści nam Kit Harrington czy David Beckham. To dość dobrze pokazuje skalę przedsięwzięcia a jednocześnie – przypomina, jak wielką marką są „Przyjaciele”.
Całość składa się z licznych wywiadów i wspominek – skomponowanych tak, żeby zbudować w widzu poczucie, że po pierwsze – ogląda coś ważnego i niezwykłego, a po drugie – że serial sam w sobie był czymś wyjątkowym. Pod względem informacyjnym produkcja nie jest w stanie dostarczyć nam wielu nowych wiadomości (no może, poza tym że Jennifer Aniston i David Schwimmer mieli się ku sobie ale nic z tego nie wyszło, przynajmniej oficjalnie), ale to głównie dlatego, że zbyt wiele już o serialu powiedziano i napisano przez lata. Produkcja utrzymuje głównie lekki sentymentalny ton. Nie jest przypadkiem, że do zadawania pytań wybrano Jamesa Cordena – najłagodniejszego i pod pewnymi względami najbardziej bezbarwnego z prowadzących wieczorne amerykańskie talk-show. Zresztą równie dobrze mógłby go nie być bo pytania które zadaje są dość banalne i pozbawione głębi. Jest w nich grzeczna kurtuazja wyreżyserowanego spotkania.
W przypadku tak wyreżyserowanego show pozostaje pytanie – gdzie możemy znaleźć jego emocjonalny środek – coś na co widzowie czekają. Nikogo chyba nie zdziwi, że najwięcej ciekawych dla widza scen pojawia się tam, gdzie aktorom po prostu pozwala się rozmawiać ze sobą. Pierwsze spotkanie na planie, próba przypomnienia sobie co było w którym odcinku, wspólne żarty z rzeczy, które dla aktorów znaczą więcej niż dla samych widzów – to wszystko pozwala nam na prawdziwy show – oglądanie kilkorga osób, które przeżyły dziesięć wspólnych lat i które dzielą doświadczenie niedostępne dla nikogo z zewnątrz. Miło jest też przyglądać się dynamice grupy – dostrzec, jak różne są ich podejścia do tego co było, jak się wzruszają, rozładowują napięcie, czy jak się wydaje milczą o niektórych rzeczach jednak zbyt prywatnych by dowiedział się tego telewizyjny widz. Jasne jest w tym jakaś część reżyserii, ale jest w tym coś zdecydowanie bardziej lekkiego i mniej wystudiowanego, niż w wielu innych fragmentach.
Moim największym zaskoczeniem w czasie oglądania tego fragmentu było to jak nierówny jest pod względem dawania aktorom miejsca na swoje narracje. Poza Davidem Schwimmerem który jest – co widać – zdecydowanie „szefem” grupy, najbardziej aktywny i dowcipny okazał się Matt LeBlanc. Nieco zaskoczyła mnie wycofana pozycja Matthew Perrego – który zdaje się być tym uczestnikiem spotkania, który czuł się najbardziej nie na miejscu – choć oczywiście to tylko subiektywna obserwacja. Podobnie jak refleksja że po twarzach ekipy bardzo widać jak inaczej Hollywood pozwala się starzeć mężczyznom i kobietom. Choć czas odcisnął się nieubłaganie na wszystkich obliczach to te kobiece dużo bardziej muszą z tym walczyć. I nie będzie tu żadnych złośliwych uwag o operacjach plastycznych czy zabiegach odmładzających, bo osobiście nie widzę powodu by się wyzłośliwiać na aktorki, że wiedzą w jakim świecie przyszło im żyć i pracować.
Oglądając program złapałam się na tym, że daję się wciągnąć w tą sentymentalną podróż. Mnie osobiście najbardziej poruszył segment, gdzie ludzie z bardzo różnych miejsc świata mówią, jak serial stał się dla nich produkcją do której wracają gdy chcą się poczuć lepiej, jak w domu. Wzruszyło mnie to nie dlatego, że „Przyjaciele” odegrali w moim życiu taką rolę, ale dlatego, że rozpoznałam w tych wspomnieniach i przeżyciach coś co czułam względem innych programów. Wiem, że wiele osób krytykuje sitcomy ale jest w nich coś takiego co może wyciągnąć człowieka z najgłębszych mroków. To co w programie ludzie przypisują „Przyjaciołom” w moim przypadku zrobiła „Niania”. I to było dla mnie poruszające świadectwo tego jak najlżejsza forma telewizyjnej rozrywki potrafi działać terapeutycznie. Gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego odpadałabym że przeniesienie się raz do świata gdzie nic złego nie może się stać i przeżycie z bohaterami wielu życiowych zakrętów – ostatecznie daje nam nie tylko ucieczkę ale też mnóstwo nadziei.
Nikogo chyba nie dziwi, że spotkanie „Przyjaciół” to produkcja w dużym stopniu podyktowana prawami marketingu. HBO MAX wydało setki milionów dolarów by zyskać prawa do dystrybucji i nie spocznie, póki nie przyciągnie tym serialem milionów widzów do wykupienia subskrypcji. Dlatego taki odcinek – spotkanie jest idealnym programem. Widzowie, którzy serial lubią na pewno go obejrzą, widzowie, którzy nie lubią też mogą rzucić okiem chociażby, żeby zobaczyć, jak zmieniła się obsada. Sentymentalizm sprawdza się lepiej niż cokolwiek innego, jeśli chodzi o tego typu marketing. Nie jest też tajemnicą, że kariery aktorskie obsady „Przyjaciół” potoczyły się bardzo różnie i choć niektórzy zrobili kariery to dla części osób z obsady to chyba ostatnia szansa by przypomnieć sobie i innym swoje dni telewizyjnej chwały. Pod pewnymi względami spotkanie „Przyjaciół” nie ma w sobie nic poza wykalkulowaną próbą zarobienia jeszcze raz na tym samym. Stąd nie znajdziecie w programie ani słowa odniesienia do tego jak dziś serial jest odbierany. Nie chodzi przecież o krytyczne analizy, ale o to by wytworzyć w nas potrzebę wykupienia subskrypcji na dłużej by jeszcze raz obejrzeć coś co już widzieliśmy.
Nie uważam by było to podejście cyniczne – raczej realistyczne. Co nie zmienia faktu, że gdzieś po godzinie programu zdałam sobie sprawę, że nie chcę, żeby się kończył. Kiedy patrzyłam, że zostało już tylko kilka minut poczułam ten sam rozdzierający smutek, który pojawia się, gdy wiesz, że serial oglądany od lat zaraz się skończy. Bo przecież niezależnie od tych zamiarów czy głosów krytycznych – program dał możliwość zobaczenia tych wszystkich ludzi jeszcze raz, przeżycia kilku zabawnych czy kluczowych scen. To jest tak, że nawet jeśli przez lata człowiek wykształcił sobie krytyczne podejście do materiału wyjściowego, to gdzieś w środku są jeszcze emocje, i cichy głos, który mówi „chcę jeszcze trochę”. Owo pragnienie by rzeczy się nie kończyły, by trwały nawet poza swój czas – pragnienie, którym żywią się kolejne serialowe sezony – łatwo obudzić i dużo trudniej potem uśpić.
Patrząc na starsze i odmienione twarze aktorów (nie zaproszono Paula Rudda – jak mniemam by nie ujawnić światu jak bardzo tylko on się nie zestarzał) przeniosłam się myślami do tamtego lata między pierwszym a drugim rokiem studiów kiedy pierwszy raz obejrzałam serial. Rodzina wyjechała na wakacje i zostawiła mnie samą bym uczyła się do poprawki z historii starożytnej. A ja przez dwa tygodnie zamiast pracować oglądałam kolejne sezony „Przyjaciół” – wypożyczałam boksy z wypożyczalni i wydałam na to całą kasę jaką rodzie dali mi na jedzenie (żywiłam się przez dwa tygodnie makaronem z białym serem). Przeżyłam całe dziesięć lat życia bohaterów w czternaście dni i pamiętam jak dziś poczucie, że póki nie znajdę tego co oni mają moje życie nie będzie pełne. Owo poczucie pustki które wtedy mi towarzyszyło ustanowiło chyba na zawsze mój szacunek do nawet najbardziej błahej fikcji – która wciąż może rozbudzić w sercu tęsknoty. I dziś oglądając ten wspominkowy odcinek przez chwilę przypomniałam sobie ową palącą potrzebę bycia bardziej, którą serial wtedy we mnie rozbudził. I choć mogłabym mieć wiele uwag krytycznych to jestem wdzięczna za jedno przedpołudnie które spędziłam czując się jak wtedy gdy miałam 19 lat.