Byłam w teatrze. Przez ostatnie trzy dekady z kawałkiem to zdanie nie brzmiało ani słodko ani gorzko, ale teraz w 2021 roku, człowiek wprost nie może uwierzyć, że ot tak po prostu kupił sobie bilet do teatru, usiadł i mógł obejrzeć przedstawienie. A dokładniej musical – „Kelnerkę” – sceniczną adaptację filmu z 2007 roku.
Myślę, że dla widzów tego spektaklu będą dwie „Kelnerki” – jeśli nie znacie filmu (co jest możliwe bo to w sumie dość niewielka niezależna produkcja) to historia pewnie was wciągnie. Jeśli jednak znacie film to pewne przesunięcia wedle oryginału mogą nieco irytować – głównie dlatego, że pomijają ten szerszy społeczny kontekst opowieści. O czym jest sam musical? Jenna pracuje jako kelnerka w przydrożnym barze sprzedającym 27 tart w tym jedną specjalną. Ta specjalna tarta to zawsze dzieło Jenny, która ma niezwykły dar do pieczenia wspaniałych ciast oddających jej samopoczucie. Na samym początku historii Jenna dowiaduje się, że jest w ciąży. Ojcem jest jej mąż Earl – człowiek, który się zupełnie nie nadaje, od którego nasza bohaterka powinna uciec – ale nie ma za co. Zostaje więc ciąża z którą koniecznie trzeba udać się do lekarza. A lekarz.. cóż okazuje się nim sympatyczny człowiek, który poświęca naszej bohaterce uwagę nie tylko czysto medyczną. Tu skończmy streszczenie – choć warto dodać, że w samej historii pojawiają się też wątki poboczne przyjaciółek Jenny z pracy, które same podejmują pewne życiowe decyzje szukając dla siebie miłości i spełnienia.
Pod pewnymi względami sceniczna kelnerka jest niemal idealną kopią filmu – niektóre dialogi przełożone są słowo w słowo z filmowych scen. Co jednak ciekawe – produkcja zamiast stonować niekoniecznie najlepsze wątki z pierwowzoru tylko je wybija. Mówię tu głównie o postaci Spoxa – zapoznanego w Internecie chłopaka jednej z przyjaciółek Jenny. W filmie jest to bohater przerysowany, ale jego rys stalkera pojawia się tylko w jednej krótkiej scenie. W musicalu, scena ta zostaje rozwinięta do długiego numeru, który – no nie da się na to inaczej spojrzeć – jest pochwałą stalkingu, której wszyscy radośnie przyklaskują. Nie ukrywam – to był dla mnie chyba najbardziej niekomfotowy moment spektaklu co jest naprawdę osiągnięciem biorąc pod uwagę, że jest to musical który mierzy się min. z tematem przemocy domowej.
No właśnie – druga zmiana, która najbardziej mnie uderzyła to postać Earla, męża Jenny. W filmie jest to jedna z najpaskudniejszych postaci jaką widziałam w kinematografii. Człowiek kontrolujący żonę do granic, manipulujący ją, stosujący przemoc ekonomiczną, zmuszający Jennę do seksu. Nie ma w nim ani jednej cechy, która mogłaby go w jakiś sposób usprawiedliwiać. Jest straszny i odrzucający, choć z boku może się wcale nie wydawać taki okropny – zwłaszcza ludziom, którzy go nie znają – a współpracownicy Jenny właściwie nie mają jego dobrego obrazu (przynajmniej przez większość czasu). I tu jest duża różnica między Earlem filmowym a scenicznym. Ten sceniczny wpada dużo bardziej w schemat faceta, który traci pracę i oczekuje, że żona będzie za wszystko płacić, jest bardziej nieudacznikiem, kimś kto nadal nie budzi ani grama sympatii, ale jest to dużo bardziej schematycznie rozegrane. Nie znaczy to, że Earl sceniczny jest ideałem, bo to nadal kawał drania, ale nie udało się oddać tego jak przerażający był ten filmowy mąż.
Zresztą mam poczucie, że kilka naprawdę drobnych zmian pomiędzy scenariuszem filmu a samym musicalem sprawia, że bohaterka – wydaje się nam jednak zupełnie inna. Ot sprawa konkursu pieczenia ciast. W filmie jest to jej własny pomysł – który prawie, prawie udaje się zrealizować – jest już z walizką na przystanku autobusowym, kiedy mąż bez słowa zabiera ją do domu. Nie mniej ta inicjatywa by wygrać konkurs i odejść bierze się od samej bohaterki. W musicalu konkurs jako wyjście zostaje jej podsunięte przez właściciela lokalu – a sama bohaterka nie ufa swoim umiejętnościom na tyle by od razu dostrzec taką możliwość. Mam poczucie, że to jest spora zmiana – która wraz z innymi drobnymi sprawia, że ta filmowa Jenna i ta sceniczna to dwie bardzo podobne do siebie bohaterki ale jednak nie identyczne.
Inna sprawa, że mam wrażenie że musical nieco pomija wątek który zawsze był dla mnie kluczowy w samym filmie. Kiedy Jenna wdaje się w romans ze swoim ginekologiem, bardzo szybko seks schodzi na drugi plan – dużo istotniejsze staje się porozumienie, znalezienie przyjaciela, kogoś dla kogo są ważne przeżycia i emocje drugiej osoby. Choć wątek porozumienia dusz się znajduje w musicalu, to jednak zostaje on poprzedzony zaskakująco długą sekwencją koncentrującą się głównie na seksie. Mam wrażenie, że widzowi teatralnemu ten romans Jenny wyda się jednak czymś innym niż filmowemu. Podobnie jak fakt, że w filmie oboje podejmują wobec siebie poważniejsze decyzje i zobowiązania, co musical pominął.
Nie chciałabym poprzestać jedynie na porównywaniu materiału wyjściowego i musicalu – bo wiem, że dla wielu osób ta zgodność nie ma większego znaczenia. Pod względem inscenizacyjnym musical jest zrealizowany niesłychanie sprawnie – zwłaszcza sceny w tym zapyziały barze robią wyjątkowo dobre wrażenie. Choć tu też – nie udało się oddać tego, jak bardzo nigdzie mieszka i pracuje bohaterka i jak bardzo jest to powiązane z jej beznadziejną sytuacją ekonomiczną. Ale jak słusznie zwróciła uwagę jedna z moich czytelniczek – nie wszystkie kulturowe konteksty da się przełożyć (kiedy rozmawiałam o tym spektaklu z mężem przyszło nam do głowy, że całość spokojnie można byłoby przełożyć na realia polskie gdyby Jenna robiła najlepsze pierogi w przydrożnym bistro gdzieś przy drodze do Sosnowca).
Wracając do inscenizacji – kluczowe było zawężenie akcji do dwóch trzech lokacji dzięki czemu udaje się bardzo szybko i dynamicznie zmienia dekorację a całość robi spójne wrażenie. Nie potrzebna była też duża obsada a ta która śpiewa radzi sobie doskonale. W mojej obsadzie rolę Jenny śpiewała Agnieszka Przekupień i nie da się tu powiedzieć ani jednego złego słowa – i gra aktorska i śpiew, absolutnie bez zarzutu. Marcin Franc jako jej ginekolog dr. Pomatter też zrobił na mnie wyjątkowo dobre wrażenie – ładnie wyszedł mu ten znerwicowany i zakochany bohater. Nie znalazłam żadnej roli, która by od tego wysokiego poziomu odstawała – ani chwili uczucia, że jednak pewnie zachodnie wystawienie byłoby lepsze. Innymi słowy – tu ROMA nie zawodzi.
A jak sprawdza się tłumaczenie – powiem szczerze, mam wrażenie, że „Kelnerka” to raczej wdzięczny materiał do przekładu, bo melodie oferują sporo miejsca na to by kombinować ze słowem. Bo trzeba tu zaznaczyć, że może poza jedną piosenką („Bad Idea”) nie ma tu wielkich hitów które się potem namiętnie nuci. Co samo w sobie nie jest niczym złym, ale mam poczucie, że gdyby te piosenki lepiej wpadały w ucho to trudniej byłoby je przełożyć tak by nic nie zgrzytało. A skoro przy muzyce jesteśmy – nie ukrywam – niekoniecznie to jest mój musicalowy styl. Zwłaszcza pod koniec miałam wrażenie, że wielka piosenka Jenny wymagająca śpiewania wielkim głosem została dodana trochę z musu – żeby taki numer był i kropka. Inna sprawa, że wciąż jestem w żałobie, że nie wykorzystano ślicznej melodyjnej piosenki z filmu. Ta która jest w jej miejsce nie ma połowy tego uroku. W każdym razie – „Kelnerka” to taki musical, który nie powala muzycznie na kolana, ale wciąga emocjonalnie.
Czytałam niejedną analizę, musicalu koncentrującą się na dochodzeniu kobiety do samodzielności czy własnego ‘ja”. Osobiście widzę w tej historii przede wszystkim obraz porażającej samotności, towarzyszącej wielu kobietom, które znalazły się w beznadziejnej sytuacji. Jenna bardziej niż cokolwiek innego jest po prostu zbyt biedna by być sobą i móc w końcu podejmować swoje własne decyzje. Choć musical kończy się na pozytywnej nucie – nie trudno wyobrazić sobie sytuację dużo bardziej tragiczną. Ten kolorowy, roztańczony musical, gdzie znajdzie się miejsce na mnóstwo ciast jest w istocie opowieścią o pułapce braku niezależności ekonomicznej. Co czyni go tym najlepszym rodzajem opowieści musicalowej, gdzie chodzi jednak o coś więcej niż może się na pierwszy rzut oka wydawać.
Ostatecznie nie ukrywam – po obejrzeniu musicalu „Kelnerka” wróciłam do domu i obejrzałam jeszcze raz film zakochując się w nim ponownie. I chociażby za tą inspirację jestem twórcom, a właściwie twórczyniom musicalowej „Kelnerki” niesłychanie wdzięczna. A jeśli was osobiście wzruszy czy zaintryguje wersja sceniczna to absolutnie nie zapomnijcie zobaczyć filmu – mam wrażenie, że te dwa dzieła doskonale się uzupełniają i chyba każda znajdzie swoich zagorzałych wielbicieli.