Eternals to film na który nikt nie czekał. No może poza grupą najbardziej zagorzałych fanów komiksów. Poza tym – nikt nie miał poczucia, że Eternals muszą się koniecznie w MCU pojawić. Trochę się to zmieniło gdy Chloe Zhao dostała Oscara i mieliśmy już pierwszy film w MCU świeżej Oscarowej laureatki. Podobnie jak wtedy kiedy obsada z minuty na minutę stawała się coraz bardziej imponująca. Wciąż jednak Eternals wydawali się filmem zagadką – skokiem MCU na zupełnie nowe nieznane wody. I choć większość krytyków wyszła z filmu niezadowolona, to przyznam szczerze – moim zdaniem był to najlepszy filmowy skok w nieznane od lat. Ten tekst nie zawiera spoilerów.
Jedną z największych zalet Eternals jest to, że film traktuje siebie poważnie. Wcale nie mruga do widzów, wcale nie obniża stawek, nie rozładowuje żartem napięcia. To poważna historia, z bohaterami, którzy przeżywają kryzysy tożsamości, dają się ponieść emocjom i tworzą skomplikowane relacje. Ponieważ film jako punkt odniesienia bierze iście kosmiczną skalę – pytania jakie zadają sobie bohaterowie nie dotyczą już spraw prostych ale takich, które dotyczą nie tylko ziemi ale i całego wszechświata. Więcej, często znajdują się w sytuacjach które przypominają bardziej grecką tragedię niż komiksową opowieść. Jednak tym co w Eternalsach najbardziej przypomina o tym, że to film traktujący się poważnie są konsekwencje. O ile większość produkcji Marvela stara się przywrócić świat do plus minus punktu wyjścia, a bohaterów (już mądrzejszych) do pozycji startowej, w Eternals pomyłki mają dużo większe konsekwencje. Takie, po których już nic nie może być tak jak wcześniej. Także dylematy bohaterów mają w sobie nieco więcej subtelności a ich lojalność względem ludzkości – nie jest tak oczywista jak w przypadki Iron Mana czy Kapitana Ameryki.
Sam film to próba stworzenia zupełnie innej narracji w świecie w którym też występują super bohaterowie (choć film bardzo luźno do nich nawiązuje). Eternalsi to kosmici zesłani na ziemię w bardzo konkretnym celu – mają chronić ludzkość przez Deviantami. Obie strony tego konfliktu został stworzone przez potężną istotę Celestiala – Arishema. Po przybyciu na Ziemię Eternalsi żyją więc chroniąc ludzkość przed jednym konkretnym zagrożeniem ale nie angażując się w pozostałe konflikty. Jedyne co mogą dla ludzi robić to pomagać im w osiągnięciach technologicznych. Nic dziwnego, że historię zaczynamy na dobre w Babilonie gdzie nasi bohaterowie czują się niemalże jak w domu. Komu się wydaje, że ta historia jest zagmatwana i tak kosmiczna że zabraknie w niej miejsca na emocje – jest w błędzie. Po pierwsze – film odnosi się do tego podstawowego pytania – czy takie wszechmocne, obdarzone super mocami istoty istotnie mogłaby patrzeć bez mrugnięcia okiem na każdy ludzki konflikt – fakt, że fil m się do tego odnosi uznaję za bardzo cenny.
Druga sprawa – pomiędzy naszymi bohaterami rodzą się uczucia – nierzadko skomplikowane i przynoszące więcej cierpień niż szczęścia. Zresztą to właśnie te uczucia, są kluczem do całego filmu. Więcej tu skomplikowanych emocji rodem z X-menów (którzy jak wszyscy wiemy są melodramatem rozpisanym na szpony i mutacje) niż takiego prostego kumpelskiego kina które znamy z „Strażników Galaktyki”. To trochę opowieść rodzinna, gdzie nie można po prostu o tych wszystkich powiązaniach zapomnieć, nawet jeśli mijają setki lat od czasu kiedy nasi bohaterowie widzieli się po raz ostatni. Zresztą film podobny jest do X-menów też w tym że z dużą łatwością przedstawia nam dużą grupę bohaterów i od razu czujemy z nimi emocjonalny związek.
Eternals to najbardziej zróżnicowany pod względem obsady i kreacji postaci film w historii MCU. Jak wiadomo takie rzeczy jak różnorodność na ekranie są obecnie postrzegane jako element kulturowego sporu i niekiedy traktowane negatywnie tylko dlatego że w ogóle istnieją. Tymczasem w filmie ta różnorodność nie tylko wypada naturalnie ale też ma sens – bo dzięki tej różnorodności bohaterowie nam się nie mylą, mają swoje cechy, które są czymś więcej niż tylko super mocami. Plus w taki opowiedzianej historii zróżnicowanie bohaterów nadaje temu wszystkiemu większej skali – to nie są jacyś ludzie ze Stanów Zjednoczonych ale grupa reprezentująca coś na kształt całej ludzkości. Osobiście byłam zaskoczona tym jak bardzo film przełamuje największe tabu MCU gdzie wszyscy są seksowni ale nikt nie uprawia seksu. Przy czym oczywiście jesteśmy wciąż w świecie Marvela ale widać że trudno było przekonać niezależną reżyserkę by nakręciła film bez żadnego dorosłego elementu (przez dorosły mam na myśli poważne podejście do bohaterów i ich emocji).
Inna sprawa, że reprezentacja wypada w tych filmie nieco inaczej niż można by się było spodziewać. Choć jest tam wykorzystanie pewnych stereotypów, to jest też podniesienie kwestii zwykle przez kino super bohaterskie pomijanych. Rola Angeliny Jolie która gra Tenę (A is silent) – wybitną wojowniczkę, która jednak boryka się z pewnymi problemami z pamięcią. Przyglądając się tej roli – miałam wrażenie, że MCU trochę zahacza tu o problem, który zwykle zarezerwowany jest dla smutnych brytyjskich melodramatów oglądanych przez ludzi w średnim wieku – czyli o wszelkie choroby degeneracyjne mózgu, które stają się codziennością naszego społeczeństwa. Połączenie siły i słabości wypada tu bardzo dobrze.
Zresztą w ogóle aktorsko to film stojący na wysokim poziomie. Być może jestem nieco nieobiektywna bo kocham zarówno Gemmę Chan jak i Richarda Maddena ale miałam wrażenie, że oboje grają swoje sceny tak, że udaje im się co w filmach MCU nie jest proste – powiedzieć coś więcej niż jest w dialogach. Zwłaszcza że grają parę którą spotyka klątwa największa czyli romantyczne uczucie. Pod tym względem miałam wrażenie, że oglądam film osadzony emocjonalnie w tych kulturach które jeszcze pamiętają (bo nasza zapomniała) że nie masz ci większej niedoli niż miłować. Zresztą nie ukrywam, że postać Icarusa wydaje mi się jedną z najciekawszych we współczesnym MCU – głównie dlatego, że nie sposób jednoznacznie ocenić jego dylematów (choć można oceniać jego metody). Świetny jest Barry Keoghan jako Druig – bohater panujący nad umysłami ludzi. Nie ma wielkiej roli ale jest ona nasycona tyloma emocjami, zwłaszcza złością, że zostaje w pamięci. Podobała mi się też rola Salmy Hayek, która fantastycznie odgrywa Ajak – bohaterkę która jest tu w roli matki całej grupy. To jak Hayek mówi i patrzy na pozostałych aktorów sprawia, że człowiek przysiągłby jest od nich o millenia starsza. Właściwie jedyną wątpliwość budzi we mnie rola, którą gra Kumail Nanjiani – Kingo to postać która wydaje się trochę bardziej stereotypowa od innych – taka na którą reżyserka i twórcy scenariusza niekoniecznie mieli pomysł.
Przy czym nie patrzę na „Eternals” zupełnie bez krytycznie – są moim zdaniem w tym filmie rozwiązania, które są zbyt łatwe, niektóre problemy, które można byłoby ciekawej rozwiązać. Ale ponownie – te problemy wynikają głównie z faktu, że film stara się opowiedzieć historię nieco bardziej skomplikowaną, gdzie podział na dobrych i złych nie przebiega w tak prosty sposób. Wizualnie Eternals są za to bardzo ciekawi, bo mają własną osobowość i pomysł na siebie, co sprawia, że nawet jeśli wiemy, że oglądamy film z MCU to niekoniecznie to czujemy. Choć czasem bywa śmiesznie bo np. Richard Madden jako Icarus w połowie scen wygląda jakby przygotowywał się do przesłuchania do roli Supermana. Wyznam też szczerze – już zupełnie na marginesie że bardzo mnie rozbawiło, że na planie tego filmu pojawiło się dwóch aktorów z „Gry o Tron” i choć tu nie grają braci, to wciąż smalą cholewki do tej samej dziewczyny. Dlaczego Starkowie nie mogą żyć w spokoju.
Jeśli czujecie pewne znudzenie formułą filmów Marvela a jednocześnie wciąż ciągnie was do historii, które czerpią z szerokiego świata super bohaterów, to osobiście – bardzo bym Eternals polecała. Zwłaszcza, że jeszcze nigdy MCU nie było tak blisko oddania ducha X-menów (których kocham najbardziej na świecie) i tak mocno nie odrywałoby się od pewnych ziemskich perspektyw (choć nie ukrywam – ludzkocentryczność opowieści niekiedy mnie irytowała – jestem zupełnie jak Demi Lavato które zachęcało do tego by nie mówić o kosmitach „obcy”). Ostatecznie pierwszy raz od dawna nie byłam w kinie do końca pewna co się dalej zdarzy i czy wszyscy moi bohaterowie zobaczą koniec filmu. Po raz pierwszy widziałam też konsekwencje czynów, których nie da się odwrócić pstryknięciem palca. I takie MCU wcale nie mnie męczy, wręcz przeciwnie – zachęca by do kina wracać.
Ps: Kiedy próbowałam wyjaśnić nieświadomemu pewnych zjawisk kulturowych co się wydarzyło w scenie po napisach użyłam porównania, z którego jestem dumna – „Kochanie to trochę tak jakby w 1998 do Avengers przyłączył się Leonardo DiCaprio”. Jestem też dumna z tego, że mogłam wam podać to wyjaśnienie i jeśli nie widzieliście sceny niczego wam nie spoileruje.