Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że każda osoba do szczęścia potrzebuje jedynie wątków z „Dumy i Uprzedzenia”, gdy jednak na horyzoncie nie ma nic nowego, musimy się zadowolić tym co akurat się nam serwuje. W tym przypadku – drugim sezonem Bridgertonów, gdzie mamy cudowny koktajl wszystkich wątków, których nie powstydziłaby się Jane Austen, z tą różnicą, że przefiltrowanych przez późniejszą wrażliwość i wizualne reprezentacje. Drugi sezon Bridgertonów jest jak mokra koszula pana Darcy – w oryginalne jej nie znajdziemy, ale w zbiorowej wyobraźni trzyma się aż miło.
Drugi sezon Bridgertonów – zgodnie ze schematem serii opowiada o kolejnym członku ósemki tytułowego rodzeństwa, który pragnie pojąć żonę. Tym razem jest to Anthony, najstarszy braci, który po tragicznej śmierci ojca, przejął funkcję głowy rodu. A to wiąże się z tytułem wicehrabiego i głębokim poczuciem obowiązku. I właśnie z tego obowiązku nasz wielce przystojny Anthony decyduje się, że nim sezon się skończy znajdzie żonę. Ma spis młodych panien, które zadebiutowały w towarzystwie i otwarte oko na idealną kandydatkę. Jego wymagania należą do tych skromnych. Dziewczyna ma być ładna, mądra, mieć zainteresowania, śpiewać, tańczyć, recytować i nie przynieść wstydu. On sam wymagań raczej sobie nie stawia, bo cóż to za pomysł – jest przystojny, zamożny i dobrze urodzony – czegóż chcieć więcej.
Nie powinno nas zdziwić, że kiedy na drodze Anthony’ego pojawią się Kate i Edwina Sharma – siostry, które zawitały z Indii do Londynu na ten jeden sezon, zupełnie straci głowę. Edwina wyda się bowiem absolutnie idealną kandydatką na żonę – ogłoszona odkryciem sezonu przez królową i budząca sympatię absolutnie wszystkich. Nie da się tego powiedzieć o Kate, jej starszej, niezależnej siostrze, która otwarcie mówi, że nie szuka męża zaś sam Anthony budzi w niej początkowo mieszane uczucia. Oboje nie mogą dojść do porozumienia i wymieniają między sobą całe mnóstwo złośliwych uwag. Innymi słowy – jak to widz wprawny wyłapie – darzą się od pierwszego wejrzenia głębokim uczuciem i są dla siebie stworzeni. Gdyby tak nie było znaczyłoby to, że mechanizm świata, w którym żyjemy nie działa.
Wątki, w których dwie przekomarzające się osoby dochodzą do tego, że łączy je uczucie czy pożądanie nie są nowe. Można je wywieść do „Wiele hałasu o nic” czy nawet do dzieł wcześniejszych Twórcy są zresztą doskonale świadomi, że oglądając ich serial mamy skojarzenia historyczne. Nie ma żadnego innego powodu dla którego uparliby się aby zmoczyć biednego Anthony’ego w jeziorze poza przypomnieniem nam, że istnieje tylko jedna taka historia i w świecie wizualnych reprezentacji wymaga mokrych koszul. Ów wątek od niechęci do miłości jest fabularnie atrakcyjny i sprawiający widzowi sporo przyjemności. Jest w nas takie poczucie, że gorące uczucia stoją blisko siebie i czasem owa gorąca niechęć, jest tylko przedsionkiem gorącego pożądania. A nawet jeśli nie jest tak w realnym życiu, to w fikcji sprawdza się to doskonale. Jest coś takiego w ludziach, którzy nie są w stanie ze sobą wytrzymać, ale nie wiedzą czy z wzajemnej niechęci czy z powodów z goła przeciwnych co nas przyciąga. Czy to jest wybitny zabieg fabularny – skądże! Czy działa za każdym razem budząc w nas daleko idącą konfuzję? A jakże. Niekiedy można się poczuć działaniami scenarzystów nieco rozbawionym (och te pszczoły w roli czarnych charakterów) ale pod koniec odcinka chce się więcej.
W przypadku drugiego sezonu „Bridgertonów” twórcy bawią się tym wątkiem doskonale. Kate i Anthony dostają więcej okazji do tego by porozmawiać bez świadków niż ktokolwiek inny w tym serialu. Co chwilę zostają sami, co chwilę niemal wygrywa w nich pożądanie i co chwilę coś czy ktoś staje im na przeszkodzie. I tak przez większość odcinków tego sezonu. Można powiedzieć – twórcy trzymają się zasady, że skoro jedna scena, gdy oboje wzdychają ciężko milimetry od swoich ust się sprawdziła, to czemu nie posypać nimi całego sezonu. Co ciekawe – w pewnym stopniu jest to dużo bardziej satysfakcjonujące niż sezon pierwszy. Ci, którzy nie oglądali pierwszego sezonu winni wiedzieć, że dość szybko przeszedł on do spojrzeń wymienianych chyłkiem do seksu na wszystkich możliwych powierzchniach. Tym samy „Brigertonowie” porzucili ten schemat właściwy dla produkcji kostiumowych, gdzie oglądamy ograniczone przez zasady zaloty a niekoniecznie to co dzieje się w sypialni. Nie będę was przekonywać, że tych scen w pierwszym sezonie nie powinno być – ostatecznie przyczyniły się do popularności serialu, ale śmiem twierdzić, że pod wieloma względami – bardziej wstrzemięźliwy sezon drugi jest bardziej satysfakcjonujący.
Wyprowadzam tą tezę z dwóch przesłanek. Pierwszej, że po to oglądamy seriale kostiumowe by właśnie znaleźć się w świecie, gdzie zasady społeczne powściągają pożądanie i każą się z nim kryć. To ten dreszczyk emocji jaki czujemy, gdy wiemy, że bohaterowie chcą działać zgodnie ze swoimi instynktami ale nie mogą. Ludzie, którzy muszą powstrzymywać swoje żądze są pod wieloma względami ciekawsi niż ci którzy się nim poddają. Druga kwestia, to moja – głoszona od dawna teoria. Tak długo jak długo między bohaterami buduje się pełne energii napięcie, jesteśmy nie tyle obserwatorami co uczestnikami tego co się dzieje. Też czujemy to co czują bohaterowie. Jesteśmy niemal z nimi w pokoju. Kiedy jednak dochodzi do konsumpcji związku, stajemy się wyłącznie obserwatorami. Ów dystans, którego nie czuliśmy wcześniej się zwiększa. Z podglądania też możemy czerpać przyjemność, ale nie czujemy się aż tak w środku całej sytuacji. Jednocześnie, te wątki – „od nieprzyjaciół do kochanków” czy tzw. „slow burn” (czyli kiedy ludzie absolutnie nie są w stanie wyznać sobie uczuć mimo, że wiadomo od pierwszej sceny, że je czują) są niezwykle popularne w fanfiction. A to znaczy, że jest całkiem spora grupa osób, która woli gdy fabuła rozwija się powoli a napięcie rośnie.
Inna sprawa, że drugi sezon wygrywa obsadą. Jonathan Bailey, będzie pewnie dla niejednej osoby oglądającej serial objawieniem. Bailey przewija się na moim radarze od lat, bo jak to bywa z brytyjskimi aktorami, ma na swoim koncie sporo seriali (min. Broadchurch czy Crashing). Nie da się ukryć, że pretenduje do miana jednego z tych brytyjskich aktorów, którego będzie się miało na oku przez następne lata. Przystojny, utalentowany, dobrze wygląda w kostiumach z epoki i sprawdza się na deskach teatru. Czego chcieć więcej? Partnerująca mu Simone Ashley (kojarzona głównie z rolą w „Sex Education”) jest na ekranie jego idealną partnerką. Ashley nie tylko czyni swoją bohaterkę ciekawą i inteligentną, ale też – nie da się ukryć – jest niesłychanie piękna w nasyconych kolorami strojach z epoki. Ta dwójka ma na ekranie taką chemię, że nawet jak tylko spoglądają na siebie przez pokój to człowiek ma ochotę sięgnąć po wachlarz. To nie zdarza się rzadko by znaleźć dwójkę aktorów, którzy nawet największą scenariuszową mieliznę ominą dzięki temu jak doskonale są dobrani na ekranie. Śmiem twierdzić, że to właśnie tej chemii najbardziej brakowało w pierwszym sezonie. W drugim wręcz wylewa się z ekranu.
Tym czym kupił mnie sezon drugi jest fantastyczne pokazanie nie tylko znanego wątku romansowego, ale też – zdrowych i ciekawie zarysowanych relacji między siostrami. Kate i Edwina są dla siebie wzajemnie najważniejsze i w kilku kluczowych dla serialu scenach – to więź między nimi jest kluczowa dla całej historii. Wiele narracji przedstawia relacje siostrzane jako trudne, pełne zawiści, konkurencji i wzajemnych pretensji. Tu teoretycznie mamy podstawy do wszystkich klasycznych wątków, ale ostatecznie serial pozwala nam się cieszyć parą bohaterek, które kochają się ponad wszystko i szanują swoją relację bardziej niż wyścigi po najwyższą pozycję społeczną. Cieszy mnie niezmiernie ten wątek, bo rzadko produkcji udaje się tak ładnie (choć w nieprzesłodzony sposób) pokazać relacje pomiędzy siostrami. A fakt, że to siostry przyrodnie czyni to jeszcze cenniejszym – bo tu nie ma wątpliwości, że relacja nie jest w najmniejszym stopniu mniej znacząca niż gdyby bohaterki miały tych samych rodziców.
Oczywiście w tle mamy mnóstwo większych i mniejszych skandali. Ostatecznie świat „Bridgertonów” stoi lękiem przed brata pozycji czy dobrego imienia. Przyznam szczerze, że w tym sezonie wątki te wydawały mi się ciekawsze, gdyż – bohaterowie nie potrzebowali już ekspozycji co daje cudowną możliwość, powrotu, do świata który się już dobrze zna i w którym wszystkie role są rozpisane. Jak zwykle więc patrzymy, jak jedni popadają w ruinę, drudzy się kompromitują a trzeci prowadzą hulaszcze życie. Wszystko zaś z pojawiającą się w głowie myślą, że w świecie, w którym reparacja jest wszystkim nawet jedno nieudane przyjęcie może się okazać towarzyskim wyrokiem śmierci.
Tu należałoby na marginesie stwierdzić, że aktorką, która tworzy być może najlepszą rolę drugiego sezonu jest Nicola Coughlan – w roli Penelope Featherington. Coughlan gra dziewczynę przenikliwie inteligentną, obdarzoną darem obserwacji i absolutnie lekceważoną przez wszystkich. Darzy nieodwzajemnionym uczuciem jednego z braci Bridgerton i czuje się zdecydowanie nie doceniana przez własną rodzinę. Kto widział pierwszy sezon ten wie, że Penelope odgrywa w całej historii dworskich skandali dużo ważniejszą rolę niż mogłoby się wydawać. Jednocześnie – to wciąż dziewczyna, która bardzo czuje, że jest lekceważona i nie pasuje do towarzystwa. Coughlan gra ją doskonale – często nic nie mówiąc, jedynie przyglądając się temu co dzieje się wokół niej. Umie pokazać zarówno wrażliwość swoje bohaterki jak i fakt, że jest to osoba dość bezwzględna.
Tym co dodatkowo pozwala się cieszyć drugim sezonem „Bridgertonów” to fakt, że po sezonie pierwszym opadł kurz bitewny. Nikt już nie rozważa procentu czarnych brytyjskich arystokratów i nie zadaje pytań o indyjskie pochodzenie bohaterek. Ów świat, który rok temu wywoływał takie kontrowersje został już oswojony, a widzowie pogodzili się, że być może nie oglądają dokumentu z czasów regencji tylko najsłodszy kostiumowy harlequin jaki da się obecnie znaleźć na jakiejkolwiek platformie streamingowej. Co dowodzi mojemu przeczuciu, że grupie, do której rzeczywiście ów serial był kierowany, owa różnorodność nigdy tak naprawdę jakoś bardzo nie przeszkadzała. Była wpisana w świat fantazji i jako taka – łatwa do zaakceptowania. Jak to często bywa z tego typu kulturowymi wojnami – prowadzą je często ludzie, którzy są mało zainteresowani samym wytworem kultury a bardziej – stworzeniem długaśnego postu w Internecie. Drugi sezon może już być dokładnie tym czym chce być, bez konieczności tłumaczenia komukolwiek jakie są podstawowe zasady konstrukcji tego świata przedstawionego.
„Bridgertonowie” jako serial czerpią korzyści z faktu, że to dość specyficzny, serial antologia. Rozpisywanie rozterek sercowych jednej pary na jeden sezon, daje szansę by każdy znalazł historię dla siebie. Jednocześnie – ten schemat uratował serial przed problemem jakim był fakt, że Regé-Jean Page czyli książę z pierwszego odcinka, nie miał ochoty wracać na kolejne sezony. Ta specyficzna hybrydowa forma (serial z jednej strony jest niczym antologia z drugiej, wątki drugoplanowe spinają kolejne sezony) może być zaskoczeniem dla części widzów, ale może też pozwalać pozyskiwać kolejny. Jest to też pewna loteria – nigdy nie wiadomo, czy kolejny sezon okaże się lepszy czy gorszy. Dla mnie – osoby, która zdecydowanie woli sezon drugi, nieobecność pewnych postaci i wątków z sezonu pierwszego była ulgą. Cześć osób może się poczuć zaskoczonych. No ale właśnie – to też jest ciekawe, jak bardzo pod tym względem „Brigertonowie” ustalają własny ton, nie idąc drogą klasycznych seriali kostiumowych które rzadko korzystają z formatu antologii. A szkoda bo w ten sposób co sezon można pozyskiwać nowych widzów i propornować im nieco inną konwencję opowiadanej historii.
„Bridgertonowie” jako serial zabierają widzów w świat fantazji – przepysznej, kolorowej fantazji, gdzie uczucia zawsze są na pierwszym miejscu, a skandale kroczą za nimi o pół kroku. To wizja, która nie chce nas przenieść w inne historyczne czasy, ale w inną rzeczywistość. To rzeczywistość gdzie piękni ludzie, w pięknych strojach, w pięknych pokojach, pięknie się w sobie zakochują. To przestrzeń na bale, tańce, wymieniane ukradkiem spojrzenia – wszystko to czego niekiedy brakuje nam we współczesny świecie. Ale brakuje na tego wyłącznie w tej złagodzonej, fikcyjnej formie, w rzeczywistości, gdzie wszystko może się ostatecznie skończyć dobrze a prawdziwa miłość triumfuje. W innych czasach byłaby to może „winna przyjemność” ale w czasach próby człowiek raczej patrzy na to po prostu z przyjemnością. Ostatecznie piękne fantazje, od zawsze są lekiem na nie taką piękną rzeczywistość. I czasem gdy już nie możemy przenosimy się do świata mokrych koszul i skradzionych pocałunków bo to taki logiczny kierunek ucieczki.