Z pewnym opóźnieniem udałam się do kina na najnowszą odsłonę historii o dinozaurach czyli „Jurassic World: Domination”. Nie ukrywam – mam z filmami o dinozaurach z cyklu „Jurassic Park” (a teraz World) skomplikowane relacje. Uważam, że naprawdę dobry był film Spielberga a potem każdy następny był coraz gorszy. Natomiast właśnie ten cień, jaki wybitne dzieło kina rozrywkowego rzuca na kolejne odsłony historii o dinozaurach wydaje mi się najciekawszym elementem całego tego świata.
Kiedy ogląda się po latach „Jurassic Park” można dostrzec kilka elementów, z których najważniejszym jest zestawienie ze sobą dwóch niekiedy przeciwstawnych uczuć. Jednego – zachwytu nad tym co udało się stworzyć (jedna z najpiękniejszych scen, kiedy bohaterowie widzą wędrujące roślinożerne dinozaury – to naukowcy, którzy badali je całe życie, więc to spotkanie z żywą naturą budzi w nich absolutny zachwyt i uniesienie) i niepokoju – co może się stać gdy odkrycia zostaną wykorzystane w złej wierze. Co ważne – w tym układzie, jeśli go zrozumiemy – same dinozaury zawsze są niewinne – pytanie to kwestia ludzkiej pychy i ambicji. „Jurassic Park” jest opowieścią z morałem – tam, gdzie pojawia się chęć zysku tam łatwo piękne marzenie zamienić w koszmar.
Kolejne filmy z serii w różny sposób grały z tym motywem – często, dla własnej wygody zmieniając status dinozaurów w tej opowieści. Nie były już one niewinne – ale były złe. To jest ten problem, kiedy zwierzę zamienia się w potwora. Filozoficzne refleksje nad kwestiami dinozaurów muszą zawsze być zakorzenione w tym, że one nie są potworami, ale właśnie – istotami, którymi kieruje instynkt. Człowiek nie może wejść w sojusz z dinozaurem, a dinozaur nie może uznać, człowieka za cokolwiek więcej niż po prostu ofiarę. Dinozaury nie są złe – są po prostu niebezpieczne. Jasne – Spielberg flirtował z wizją złego dinozaura – zwłaszcza w scenie, w której raporty krążyły po kuchni, ale wciąż – zasadniczo rzecz biorąc – problemem były ludzie a nie dinozaury.
Niestety z każdym kolejnym filmem coraz trudniej było dostrzec ten filozoficzny wymiar rozrywki i ostatecznie – dinozaur był sprowadzony albo do roli przyjaciela, który jest niemal jak pies (a nawet bardziej) albo do roli potwora, który już nie ma w sobie nic ze zwierzęcej potrzeby łowów a więcej jest inteligentną i często nienawistną maszyną do zabijania. Szczytem tego była poprzednia odsłona Jurassic World, która dość wyraźnie dzieliła dinozaury na dobre i złe – wpisując je w odległą ludzką moralność i zupełnie wypaczając całą historię. Z resztą potencjał refleksji w tych filmach rozszedł się dość dawno, a to wszystko za sprawą – ciągłego powracania do scen i motywów z pierwszego filmu.
Oto prawie trzydzieści lat po premierze pierwszego „Jurassic Park” twórcy „Jurassic World” Domination” wciąż nie są w stanie wymyślić nic lepszego – niż ściągnięcie znanych już bohaterów i kazanie im odgrywać podobnych scen co w oryginale. Problem w tym, że choć Sam Neil, Jeff Goldblum i Laura Dern są fantastycznym aktorskim tercetem to Colin Trevorrow zdecydowanie nie jest Stevenem Spielbergiem. To było widać, już w poprzednim filmie, w którym próbował odtworzyć atmosferę sceny ze skradającym się raptorem i zamiast czegoś strasznego wyszła mu scena niezamierzenie zabawna. W „Jurassic World: Domination” widzimy zaś sceny, które nawiązują do klasyka ale – cóż zrealizowane Trzydzieści lat później nie budzą już takich emocji. Są jedynie bladym odtworzeniem, czy prostym nawiązaniem do czegoś co już widzieliśmy. Sami aktorzy grają swoje postaci bez jakiegoś większego przekonania – jakby świadomi, że wszystko co robią na ekranie jest tylko cieniem ich dawnego występu. Sam Neil gra więc po raz kolejny Harrisona Forda, Laura Dern, wciela się automatycznie w rolę kobiety nieco w opałach, a Jeff Goldbulm jest Jeffem Golbluem
To ciekawe z punkt widzenia snucia narracji – taka niemożność ruszenia bohaterów z pewnego wyznaczonego im miejsca. Dobre pół filmu to coś pomiędzy hołdem dla produkcji Spielberga a jej nieudolnym odtworzeniem. Tym co ma napędzać zainteresowanie widza jes sentyment i znalezienie więzi ze scenami czy tematami, które pojawiły się wcześniej, ale w istocie spłyca to całą historię. Wręcz potwierdza niepotrzebność kolejnych odsłon. Wszystko co dało się opowiedzieć o zamkniętych na niewielkiej przestrzeni dinozaurach i ludziach zostało już opowiedziane. Seria sama jakby przyznawała się, że opiera się na rozcieńczaniu – zarówno pod względem tematów jak i samego obrazowania – tego pierwszego filmu, który tak kładzie się cieniem na resztę, że nie sposób od niego uciec. Jednocześnie to też przyznanie się do klęski tych, którzy chcieli w „Jurassic World” zrestartować ten świat dinozaurów i opowiedzieć coś od nowa. Ten film udowadnia, że nigdy nie mieli szans ani pomysłu.
Dobrze to widać, też przyglądając się nowym bohaterom. Chris Pratt przez dwa poprzednie filmy był głównie chodzącym przykładem na to, że Hollywood nadal lubi pewną wersję męskości. Takiej która ratuje z opresji, wydaje polecenia i trzyma w ręku broń. W tej trzeciej części zarówno Owen jak i Claire (grana przez Bryce Dallas Howard) nie mają za bardzo co robić. Są tak mocno przypisani do klasycznych schematów postaci żeński i męskich, że nie mogąc być w układzie romantycznym pozostaje im ten rodzicielski. Zostają więc rodzicami szukającym córki, z tą różnicą, że on jest w tym bardziej kompetentny a ona – oczywiście bardziej zawzięta. Jednak cały wątek ujawnia przede wszystkim brak pogłębionych cech postaci. Oboje są jedynie archetypami – ich poprzednie doświadczenia i umiejętności, upływ czasu – nic nie ma większego znaczenia. Co jest w pełni widoczne, kiedy zestawiamy ich z oryginalną trójką, która nawet jeśli odgrywa ponownie swoje role to widać o ile lepiej zostały one napisane.
Jednak tym co jest prawdziwą porażką filmu jest koncepcja złego. Poza dinozaurami, które się gryzą i podgryzają, złym zostaje tu oczywiście – człowiek majętny mający wielki biznes. Jak słusznie zauważyli komentatorzy – ktoś wyjątkowo musi nie lubić Tima Cooka szefa Apple, bo nowy czarny charakter wygląda zupełnie jak on. O ile nie jestem przeciwna samej koncepcji złego szefa wielkiej kompanii, to już problemem jest to że sprowadza się to znów do problemu jednostki. Kiedy w świecie „Jurassic Park” problemem był jeden chciwy informatyk, to było to stereotypowe, ale przynajmniej – można było postrzegać go jako błąd systemu. Tu mamy zaś sprowadzenie dużego problemu zwiększających się wpływów wielkich maga korporacji sprowadzony do jednego złego człowieka, który chce zaprowadzić głód na świecie. To jest ten problem, kiedy krytyka niepokojących zjawisk w świecie współczesnego kapitalizmu sprowadza się do „Bo to zły człowiek był”. Pojedynczy ludzie nie są aż takim problemem – to kwestia systemu. I to jest ciekawe, że od dobrego milionera pasjonata w „Jurassic Park” mogliśmy przejść do złego „niby Zuckerberga/Bezosa” w „Jurassic World” ale wciąż Hollywood nie jest gotowe w rozrywkowym filmie wyjść poza problem jednostki.
Na koniec muszę wam wyznać, że na tym niezbyt ciekawym filmie (ma on olbrzymi problem z tempem narracji i nie za bardzo jest w stanie stworzyć chociażby odrobinę napięcia, z którego znany był oryginał) zastanawiałam się tylko nad jednym. Jeśli te dinozaury żyją teraz w Dolomitach – na olbrzymich prywatnych przestrzeniach to… gdzie są Włosi? Czy dinozaury zjadły wszystkich? Czy pomiędzy jednym a drugim filmem Stany zajęły Włoskie góry? Czy Włosi w ogóle chcą by dinozaury tam żyły? Jak jest dinozaur po włosku? Serio to są kluczowe pytania i nie sposób znaleźć na nie odpowiedzi. No może, poza tym, że niewielka wysepka u wybrzeży Kostaryki jest dla amerykanów miejscem równie magicznym co pasmo górskie we Włoszech. Serio nic nie interesowało mnie bardziej.
„Obiecałeś dinozaurowi?” pyta w filmie bohater grany przez Jeffa Goldbluma. Dinozaur, któremu składa się obietnicę, nie jest już po prostu stworzeniem, eksperymentem czy przejawem wielkiej siły natury. To znajomy, partner, przyjaciel. To już stworzenie, z którym komunikujemy się na podstawie swoistych abstrakcyjnych koncepcji. Te nowe dinozaury może i mają pióra, może są zrobione z CGI, ale jednocześnie – są tak utracone jak Park Jurajski, od którego oddalają się bohaterowie w pierwszym filmie helikopterem. Są rzeczy, do których nie wrócimy i chyba są nim dinozaury Spielberga. Pytanie tylko – czy naprawdę potrzebowaliśmy aż pięciu filmów by się o tym przekonać?