„Purpurowe serca” to jeden z tych niespodziewanych hitów Netflixa. Film, na który nikt nie czekał, a jak się wydaje – wszyscy obejrzeli. Co takiego jest w historii, aspirującej piosenkarki i młodego żołnierza, którzy biorą udawany ślub dla wspólnej korzyści. Czy chodzi jedynie o starty, utarty schemat, gdzie ślub wyprzedza miłości i wzajemne zrozumienie, czy też – udało się złapać twórcom filmu coś więcej.
Cassie pracuje jako kelnerka i śpiewa w barze nie swoje przeboje. Tylko dwie piosenki co wieczór, bo potem trzeba wrócić do obsługiwania klientów. W tym głośnych wkurzających Marines z pobliskiej bazy wojskowej. Cassie jest niezależna, uważa, że większość chłopaków pakujących się do wojska nawet za bardzo nie wie na czym polegają konflikty, w których biorą udział. Ma też poważny problem – jest chora na cukrzycę, a jej ubezpieczenie nie pokrywa leczenia. A ceny ratującej życie insuliny są w Stanach Zjednoczonych kosmiczne. Luke to z kolei młody żołnierz, za którym ciągnie się mroczna przeszłość. Zanim odnalazł swoje miejsce w wojsku sporo narozrabiał i zostały mu długi i coraz bardziej namolni wierzyciele.
Światopoglądowo ta dwójka jest od siebie bardzo daleka, ale mają wspólny interes. Cassie potrzebne jest ubezpieczenie zdrowotne, które dostają żony żołnierzy, a Luke potrzebuje dodatku dla żonatych wojskowych, z którego może spłacać długi. Biorą więc ślub – tuż przed tym zanim Luke zostanie wysłany do Iraku. Jedyne czego muszą pilnować to aby nikt nie dowiedział się, że ich małżeństwo zostało zawarte wyłącznie po to by wyciągnąć od państwa pieniądze – jeśli ktokolwiek się dowie czekają ich prawne konsekwencje. Trzeba więc wysyłać sobie miłosne listy, całować się publicznie i co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem – rzeczywiście się w sobie po czasie zakochać.
Z punktu widzenia zabiegów fabularnych film jest złożony z klisz, które nikogo chyba nie dziwią. Jest tu wszystko – od wypadków, przez śmierć, konieczność pielęgnowania rannych, udawania rzeczy przed rodzicami, dyskusji o słodkich dzieciach, nawet jest wierny pies. Nie ma w tym filmie sceny czy zabiegu fabularnego, którego byśmy skądś nie znali. Łącznie z tym, że jeśli ktoś odnosi sukces zawodowy to natychmiast po tym musi się pojawić jakaś tragedia a już najlepiej równolegle – tak nakazują prawa prostej dramaturgii. Od przesłodzonych produkcji Hallmarku ten film różni się jedynie tym, że jest w nim jakiś seks, nie wszyscy są biali i nieco inaczej prowadzona jest kamera. Jednak pod względem podejścia do wielu zagadnień – ten film jest swoistym odpryskiem hallmarkowych melodramatów, które produkuje się z myślą o telewizji i jednorazowych seansach.
Czemu więc film odniósł taki sukces? Z jednej strony – to po prostu siła melodramatu. Ludzie to są miękkie buły (sama się do tego zaliczam jakby co) i melodramaty lubią. Zawsze tak było. Wątek dwójki ludzi, którzy zakochują się w sobie z czasem – zwłaszcza kiedy są już po ślubie, ładnie zgrywa się z naszym poczuciem, że miłość romantyczna zawsze zwycięża rozsądek a ludzie, którzy czują do siebie dystans w końcu zapałają uczuciem. Zastanawiam się czy ten konkretny wątek to nie pozostałość w naszej kulturze czasów, gdy wiele osób brało ślub nie znając dobrze swojej drugiej połówki. Taka narracja służy za pocieszenie – spokojnie, nawet jeśli nie znacie się w dniu ślubu na pewno się w końcu pokochacie. Do tego jeszcze mamy wątek żołnierza wyjeżdżającego na front – klasyczny element każdego chwytającego za serce melodramatu.
Jednak tym co moim zdaniem zadecydowało o popularności produkcji jest jej podejście do różnic ideologicznych między Cassie a Lukiem. Oboje wywodzą się z zupełnie innych światów (Cassie jest latynoską z imigranckie rodziny, Luke z rodziny o pokoleniowych tradycjach wojskowych), mają też różne podejście do kwestii wojska czy roli kobiet. W filmie dwa, trzy razy mają okazję na ten temat porozmawiać i właściwie nie dochodzą do jakiegokolwiek porozumienia. Nigdy nie przechodzą poza wyłożenie swojej postawy – nigdy nie są zmuszeni do głębszej konfrontacji. Film przechodzi nad tym delikatnie – nic złego, że się różnią, na ścianie domu, w którym mieszka Cassie spokojnie mogą wisieć obok siebie – tęczowa flaga, flaga „Black Lives Matters” i flaga amerykańska wywieszana przez żony wojskowych. To jest możliwe – nie ma tu żadnej przeszkody, która stałaby na drodze prawdziwej miłości. Bo jeśli dwie osoby naprawdę się pokochają to te sprawy nie mają większego znaczenia.
Warto tu zauważyć, że bohaterowie wygłaszają swoje poglądy jako hasła „Nie możesz mówić, że jedziesz zabijać Arabów! Arabowie to nie narodowość”, „Jesteś zwolenniczką feminizmu a nie myślisz o życiu kobiet w Iraku” itp. Ale nigdy nie wchodzimy głębiej np. na kogo by głosowali zwolennicy tak różnych tez, w jakich momentach ich życia mogłoby się okazać że miłość nie wystarczy, albo że pewne sprawy są dla nich nienegocjowane. Produkcja bardzo stara się też odróżnić naszych dobrych, pięknych i elastycznych bohaterów od tych, których światopogląd nie jest wystarczająco giętki. Jednak głębszych tematów j film nie podnosi, bo to opowieści romantyczna a nie polityczna. Nie mniej ta fantazja ma element wychodzący poza wiarę w miłość – to moim zdaniem – fantazja społeczeństwa bardzo zmęczonego silnymi podziałami ideologicznymi, chcącego wierzyć, że to nie są sprawy aż tak ważne i tak ostatecznie dzielące ludzi. To fantazja o świecie, gdzie te różnice może i duże, ale personalnie łatwo do przeskoczenia dzięki uczuciom. Zakładam, że do pewnego stopnia to zmęczenie czują bardziej osoby bliższe konserwatywnym poglądom, które mają dość tego, że w skomplikowanym świecie coraz więcej osób ma coraz bardziej ich zdaniem zagmatwane poglądy, ale zakładam – że to nie jest jedyna grupa czująca pewne zmęczenie. Nawet jeśli nie samymi różnicami to brakiem pomysłu – co z tym zrobić dalej. Zwłaszcza gdy różnice pojawiają się pomiędzy osobami, które darzą się uczuciem.
Nie wiem czy taka była intencja twórców (na pewno musieli sobie zdawać sprawę, że nie jest łatwo w dyskusji pogodzić bohaterów – stąd od nich uciekają) ale z pewnością – był to czynnik, który z wieloma widzami wybrzmiewa. Ostatecznie personalne uczucia, okazują się ważniejsze od światopoglądu. Lubimy bardzo w to wierzyć i myślę – że dla wielu osób ta wiara, jest podstawą przekonania, że zawsze można się dogadać. Czy to prawda? To już też trochę kwestia naszego światopoglądu czy tego jak bardzo jesteśmy przywiązani do tego w co wierzymy. Nie mniej, gdybym miała w czymś doszukiwać się tego co wyróżnia go spośród innych to właśnie – przychylenie się do tej wizji, która pewnie wielu osobom bardzo w życiu pomaga.
„Purpurowe serca” są moim zdaniem całkiem niezłym przykładem jak w takich – często niekoniecznie wybitnych z punktu widzenia aktorskiego czy zabiegów narracyjnych filmach, odbijają się często pewne społeczne zjawiska, o których kino z większymi ambicjami niekoniecznie opowie. Nie dlatego, że nie potrafi, ale dlatego, że często traci łączność z tym, gdzie w danym momencie psychicznie i społecznie jest widz, takiej produkcji bliskiej do produkcji Hallmarku. Z resztą jest też tak w drugą stronę – po te filmy sięgają też nieco inni widzowie, którzy być może nie myśleliby o tym by szukać siebie w kinie ambitnym. Co z resztą dowodzi, że kino z każdego porządku może dotykać spraw społecznych – wystarczy tylko wyjść w swoim myśleniu o nim poza śledzenie schematów gatunkowych.
Czy zgadzam się z wymową filmu? Nie jestem do końca pewna czy bohaterowie rzeczywiście dążą do takiego obrazu szczęścia jaki rysują przed nimi scenarzyści. Czy jednak rozumiem ten romantyczny eskapizm od skomplikowanej sytuacji zaostrzających się różnic światopoglądowych? Trochę tak – zakładam, że coraz więcej jest w naszej kulturze politycznej i społecznej przestrzeni od których chcemy uciekać do świata, gdzie miłość zwycięży wszystko.