Gdybym miała zliczyć wszystkie nagłówki twierdzące, że „Sandman” nie nadaje się do ekranizacji, pewnie nigdy więcej nie napisałabym wpisu, bo byłabym zajęta czytaniem nagłówków. Prawda jest taka, że istotnie – pewne aspekty słynnej powieści graficznej ze scenariuszem Neila Gaimana do ekranizacji się nie nadają. Inne przenoszą się na ekran całkiem sprawnie, ku dużej uciesze widzów. Czego dowodzi najnowsza ekranizacja od „Netflixa”.
Wpis nie zawiera spoilerów.
Kogokolwiek ominął fenomen „Sandmana” winien wiedzieć, że jest to historia, której głównym bohaterem jest Morfeusz, król krainy snów. W czasie I wojny światowej zostaje on porwany przez okultystów, którzy trzymają go uwięzionego aż do lat osiemdziesiątych (czyli do współczesności, bo w latach osiemdziesiątych powstała powieść graficzna). Kiedy udaje mu się uwolnić musi odzyskać swoją siłę i odbudować swoje królestwo, a także złapać niesforne sny i koszmary które go porzuciły. Brzmi prosto i można powiedzieć – nie za bardzo oryginalnie. Problem w tym, że takie streszczenie omija naturę opowieści Gaimana, która nie jest spójną, linearna, a sam Sandman niekoniecznie pojawia się na jej pierwszym planie. Jakiekolwiek streszczenie fabuły nie jest w stanie oddać chociażby faktu, że w pierwszych kilkunastu zeszytach historii można było odnieść wrażenie, że autor zaczął ją co najmniej trzy razy od nowa.
Jak z takiego, przemyślanego, ale też charakterystycznego dla świata komiksu, sposobu narracji zrobić dobrą adaptację? Twórcy serialu zdecydowali się na dwie pozornie sprzeczne strategie. Z jednej strony – w wielu momentach dostajemy absolutną wierność komiksowi – od ustawienia kadru po dialogi, z drugiej – jest to opowieść bez porównania bardziej zdyscyplinowana niż komiks Gaimana. Kosztem pewnej tajemniczości dodano tu nieco więcej struktury, motywów i jasno przedstawionych wyjaśnień. Wszystko po to by widz z jednej strony czuł, że ogląda coś wiernego oryginałowi z drugiej – nie zastanawiał się długo kto jest kim i jaka jest jego rola w całej opowieści. Wciąż jednak – oglądając serial można dojść do wniosku, że w zaledwie dziesięciu odcinkach mamy dwie niemal nie powiązane ze sobą historie – tą początkową – w której Sandman poszukuje swoich rozsianych po świecie artefaktów, i jej luźną kontynuację, gdy władca krainy snów poszukuje swoich zbiegłych koszmarów. Ta struktura jest bardzo wierna komisowemu oryginałowi choć pewnie część widzów zastanowi się czemu serial jakby zaczynał się od nowa w dwóch trzecich.
Jeśli ktoś tak jak ja powtórzył sobie komiks tuż przed obejrzeniem ekranizacji z przyjemnością wyłapie wszystkie momenty, w których twórcy byli absolutnie wierni – przekładając na język filmu zarówno konkretne sceny, jak i łatwy do rozpoznania, nieco egzaltowany miejscami, styl dialogów i opowieści Gaimana. Można dojść do wniosku, że twórcy doskonale zdawali sobie sprawę z jakimi odbiorami będą mieli do czynienia – takimi, którzy przekonani, że opowieść nie sprawdzi się w serialu, siedzieli niemal z notatnikiem by zaznaczyć wszystkie odstępstwa i nieścisłości. Dla nich może to być seans trudny, bo tam, gdzie jest to możliwe produkcja trzyma się komiksowego kadru z niemal religijną dokładnością. Co niekiedy jest zdecydowanie na plus, niekiedy – może być dziwne dla widza, który niekoniecznie zna komiks. Mam jednak wrażenie, że w przypadku tej produkcji – to czytelnika i wielbiciela powieści graficznej postawiono na pierwszym planie. Cały czas mam wrażenie, że adaptacja ma zachwycać tych którzy komiksy znają, nawet jeśli oznacza to, że będzie trudniejsza dla tych którzy oryginału nie czytali.
Pewien miks wierności i kreatywności zastosowany przez twórców nie budzi u mnie zastrzeżeń. Mam wrażenie, że rzeczywiście – można byłoby scenariusze „Sandmana” pokazywać jako przykład – jak znaleźć idealną równowagę pomiędzy trzymaniem się tekstu wyjściowego, a dostosowaniem go do takiego medium jakim jest serial telewizyjny. Z resztą tu na marginesie uwaga – jakie to szczęście, że „Sandman” przeleżał jako pomysł na półce wystarczająco długo, by ostatecznie dostać adaptacje telewizyjną a nie filmową. Nie wyobrażam sobie, ile materiału wyjściowego trzeba byłoby poświęcić by zmieścić choć część fabuły w filmie. Jednak nie da się ukryć – opowieści w odcinkach najlepiej sprawdzają się w … odcinkach.
Wspomniałam, że nie wszystko da się przełożyć na język filmu. Mimo, że twórcy starali się jak mogli – wykorzystując najróżniejsze techniki jedna rzecz oczywiście pozostaje poza ich zasięgiem – specyficzny graficzny styl „Sandmana” i nastrój jaki dzięki temu buduje. Jeśli zajrzycie do pierwszych tomów komiksu zauważycie, że nie są one narysowane w konwencjonalnie „ładny” sposób. To nie jest gładka kreska, prosty kadr, dokładnie narysowana każda postać. Wiele dzieje się tu w cieniu, niedopowiedzeniu, zamierzonej niedokładności. Zwłaszcza styl, w którym pierwsze tomy komiksu rysował Sam Kieth wpływają na odbiór historii. Od pierwszej strony czuć w tym wszystkim jakiś mrok, powagę, ale też – coś co jest nie z tego świata. To jest jeden z tych elementów adaptacji komiksów które niestety – nie zawsze są do przełożenia na język filmu (można oczywiście iść drogą np. „300” i starać się to zrobić za wszelką cenę, ale niekoniecznie to znaczy, że taka adaptacja jest najlepsza). W moim odczuciu – problemem tego Netflixowego „Sandmana” bywa to, że jest zbyt… ładny. Jasny, oczywisty, poukładany, zdyscyplinowany wizualnie. Oglądamy często to samo co mamy w komiksie, ale niekoniecznie wywołuje to te same emocje.
Najbardziej poczułam to, w chwalonym niezwykle, piątym odcinku serii. Żeby było jasne – rozgrywająca się w jednym miejscu, straszna i psychodeliczna historia, grupy ludzi – została oddana na ekranie bardzo dobrze. Zarówno aktorsko, jak i biorąc pod uwagę to jak konkretne kadry próbowano przełożyć na język filmu. I choć to jest dobry odcinek, to nie budzi tych samych emocji co ten sam zeszyt komiksowy. Tamten odrealniony sposób narracji, bardzo korzysta z pewnego niedopowiedzenia możliwego w komiksowym kadrze a niekoniecznie dającego się przełożyć na bardziej konkretny język filmu. Ponownie – to są osobiste odczucia (każdy inaczej przeżywa różne dzieła kultury) ale dla mnie to właśnie ten bardzo dobrze zrealizowany odcinek najlepiej udowadnia, że pewnych rzeczy rzeczywiście nie da się zekranizować – nawet jeśli jest się bardzo wiernym w odtwarzaniu treści.
Przy czym to nie znaczy, że „Sandman” jako serial jest projektem nieudanym. Wręcz przeciwnie – każdy wielbiciel komiksu winien się modlić tylko o takie problemy z adaptacją. To jest niezwykle sprawna produkcja, którą ogląda się z największą przyjemnością. Z całą pewnością pomaga fantastyczna obsada. Ktoś publicznie zastanawiał się czy twórcy zaprzedali duszę diabłu tak doskonale dobierając aktorów do ich ról i trzeba przyznać, nie jest to pytanie bezzasadne. Tom Sturridge jako Sandman powinien dostać nagrodę za zainspirowanie całego nowego pokolenia dzieciaków do noszenia długich czarnych płaszczy i niewystawiania nigdy pyszczydła na słońce. Ale tak na serio, to Sturridge doskonale balansuje pomiędzy takim nieco zagubionym emo dzieciakiem, a istotą nie z tego świata, która wszystko widzi inaczej. Jest w nim coś nieziemskiego i to idealnie zgrywa się z jego bohaterem.
Fantastyczne są postaci pojawiające się tylko (jak na razie) gościnnie. Gwendoline Christie została stworzona by grać Lucyfera – zwłaszcza w tym wydaniu w jakim poznajemy go w „Sandmanie”. Dzięki Bogom Tom Ellis nie powtórzył swojego Lucyfera z serialu, bo zupełnie by tu nie pasował. Mason Alexander Park gra najlepsze Pożądanie jakie można było sobie wymarzyć (tu ktoś ewidentnie podpisał długi pakt z diabłem). Kirby Howell-Baptiste jest taką Śmiercią jaką spokojnie chciałoby się wziąć za rękę i pójść gdziekolwiek poprowadzi. Boyd Holbrook jest tak dobry do roli Koryntczyka, że człowiek się zastanawia czy go specjalnie do tej roli nie wymyślono. A to tylko początek listy, bo właściwie nie ma tu obsadowo żadnych błędów. Do tego – twórcy dość słusznie doszli do wniosku, że nie ma się co za bardzo przywiązywać do płci czy koloru skóry postaci, bo w świecie tej opowieści nie jest to absolutnie kluczowe.
Pod wieloma względami „Sandman” to niesamowicie udany serial. Taki, który zadowoli fanów, nie alienuje aż tak bardzo niezaznajomionych z komiksem widzów, i oferuje coś innego – ostatecznie tak fantastycznej nieoczywistej historii Netflix dawno nie miał w swojej ofercie. Jednocześnie – jeśli coś można byłoby adaptacji zarzucić, to fakt, że nigdy nie będzie tym co oryginał. Dziełem, które coś zaburza, wprowadza nowego, jest tak inne, że aż pociągające, kulturowe i przełomowe. Te wszystkie przymiotniki wciąż dotyczą „Sandmana” komiksowego, ale raczej nigdy nie będą dotyczyły adaptacji, która jest od swojego pierwowzoru jednak grzeczniejsza, i która choć podejmuje ryzyko – nigdy nie wychodzi poza pewne serialowe status quo. To dobry serial, miło się go ogląda, fantastycznie łapie się nawiązania, podziwia się grę aktorską. Ale to nie jest produkcja przełomowa, to nie są wrota przez które dziesiątki młodych (oraz tych nieco starszych) ludzi weszło do świata komiksu. „Sandman” to serial jeden z wielu, czego na pewno nie dało się powiedzieć o jego pierwowzorze.
Czy da się zekranizować „Sandmana”? To co się dało Netflix przełożył na ekran chyba najlepiej jak się dało. To czego się zekranizować nie da – zostało na kartach komiksu i nijak się nie przełożyć na język filmu. Czy to źle? Niekoniecznie – ostatecznie taka jest natura adaptacji z jednego medium na drugie – coś przechodzi, coś zostaje. Dla mnie „Sandman” jest jednak doskonałym przykładem, jak można stworzyć adaptację bardzo wierną, a jednocześnie – w moim odbiorze – zupełnie inną duchem. Serial Netflixa to jest „Sandman” i zupełnie nie jest „Sandman”. No ale na całe szczęście, sprawdza się to co zawsze powtarzam. Adaptacje nie zabierają nam żadnego dzieła, tylko dodają jego nową interpretację i nowy wymiar. Więc bierzecie i cieszcie się tym wszyscy. Na seansie na pewno nie przyśniecie. A to przecież najważniejsze.