Skoro film o Barbie próbuje dotknąć moich dziecięcych wspomnień związanych z lalką, pozwolę mu na to. Jako dziecko wychowane na przełomie lat 80 i 90 Barbie znałam głównie z telewizji. To znaczy miałam kilka lalek (jedną? Dwie? Trzy? – nie więcej) ale domek dla Barbie, samochód Barbie, gadżety Barbie – to pozostawało w sferze pierwszych konsumpcyjnych marzeń. Wiedziałam, że koleżanka ma wyższy ode mnie status finansowy, bo miała domek dla Barbie. Ja raczej mogłam pomarzyć, zwłaszcza o takim walizkowym przenośnym. Warto jednak zaznaczyć, że to konsumpcyjne marzenie było zupełnie oddzielone od tego jak bawiłam się Barbie. Po pierwsze – bawiłam się nimi z moim bratem, który z tego co pamiętam, był dużo lepszy w prowadzeniu nas przez skomplikowane życie Barbie (mam jakieś mgliste wspomnienie intrygi szpiegowskiej w którą Barbie była zamieszana). Natomiast pamiętam na pewno, że Barbie głównie służyła do tego by trzymając ją za jedną nogę a drugą podnosząc o 90 stopniu udawać, że jest pistoletem. Strzelanie do siebie z Barbie pamiętam doskonale. Poza tym pamiętam, że wszystkie moje Barbie były nagie, bo natychmiast gubiłam ich ubrania, i że miałam nie jedną Barbie, której fizycznie nie byłam w stanie założyć z powrotem butów.
Piszę o tym dlatego, że filmowa „Barbie” odnosi się do świata, który z jednej strony rozpoznaje trochę jako swój (magiczny świat Barbie, jest światem moich pierwszych zakupowych marzeń, zaraz obok kucyka pony z pierścionkiem pod siodłem) ale też zupełnie nie mój. To jak przedstawia się zabawę lalką i jej znaczenie dla dziewczynek – w opowiadaniu historii za ich pośrednictwem jest dla mnie zupełnie obce. Jedyne w miarę bliskie doświadczenie to pojawiająca się w filmie „Dziwna Barbie”, która jest wynikiem „bawienia się za bardzo”. Ma obcięte włosy i pomalowaną twarz. Rozbawiła mnie wizja, że taka Barbie jest tylko jedna, bo znając dziewczynki mogłabym rzec, że więcej Barbie skończyło z obciętymi włosami i kredkowym makijażem, niż w idealnym stanie. W ogóle, przyznam – trochę mnie przeraziła wizja „bawienia się za bardzo” – coś co wydaje mi się powinno być zupełnie obce światu dziecka, a jest bardzo związane ze światem rodzica.
Paradoksalnie to do emocji tych starszych widzek (bo film zakłada, że Barbie to zabawka jednak głównie dziewczęca) odnosi się film. Stąd bowiem bierze się cały węzeł dramatyczny. Barbie żyjąca dotychczas w perfekcyjnym świecie, zostaje zestawiona, nie z naiwnością czy korporacyjną mową, ale z realną gamą uczuć, dorosłej kobiety. Pojawiają się myśli o śmierci, idealny dzień zamienia się w ciąg niepowodzeń. To prowadzi ją do kryzysu egzystencjalnego (reprezentowanego przez płaskie stopy) i do podróży do świata ludzi. Tam bowiem kryje się odpowiedź – czy Barbie to tylko zabawka naiwnego dzieciństwa, czy też – ważny element budowania feministycznej świadomości. Sama bohaterka musi zaś odnaleźć siebie, i spytać – czy lalka, która zdaje sobie sprawę, z tego, że reprezentuje nieistniejący ład wciąż może być tylko zabawką?
Greta Gerwig próbuje tu żonglować wieloma piłeczkami, co więcej z jedną ręką zawiązaną z tył. W filmie widać bowiem, że pomimo całej satyrycznej wymowy i wyśmiewania korporacyjnych haseł, producentem jest Mattell. Można więc śmiać się z rady nadzorczej pełnej mężczyzn, czy z tego, jak Barbie postrzega świat, ale ostatecznie – sens istnienia i kupowania lalki, nigdy nie może być podważony. Co więcej – Barbie może być poddana próbie nowego osadzenia tej konkretnej zabawki w kontekście współczesnego feminizmu, ale wciąż musi się w nim mieścić. Lalka, którą przez lata oskarżano, że wzmacnia w dziewczynkach nierealne przekonania o kanonie piękna, ma stać się dowodem, że nawet piękne kobiety z idealnym uśmiechem mieszczą się w ramach feministycznego dyskursu. Nawet Margo Robbie może mieć cellulit i czuć się niepewnie. Co jest oczywiście prawdą w kontekście feminizmu, ale jednocześnie – warto pamiętać, że główny cel filmu to uczynienie marki znów modną i zbliżoną do głównej narracji o kobiecości. Można kochać ten film, ale nie można tracić z oczu, że jest on wpisany (z konieczności – inaczej by nie powstał) w bardzo przejrzyste kapitalistyczne mechanizmy.
Tu pojawia się więc problem – ile feminizmu można rozegrać w tej wyznaczonej ramie? Trochę na pewno się zmieści. Choć jest to feminizm nie dla każdego. Mam wrażenie, że więcej tu wstępu do, niż rozwinięcia myśli. I nie ma w tym nic z gruntu złego, ale chciałabym byśmy już wyszli w kinie głównego nurtu ze wstępu. Ponieważ film nie może – z racji wyznaczonych ram – eksplorować ani kwestii klasowych, ani rasowych, ani historycznych – to jedyne co mu zostaje to prosta opowieść, zakorzeniona w „paradoksie kobiecości”, walce płci i „naiwności patriarchatu”. Te poddane destylacji skomplikowane mechanizmy społeczne pozwalają na pewne momenty satysfakcji czy śmiechu, ale ostatecznie – zostawiają z pewnym poczuciem niedosytu czy nawet zaniepokojenia. Bo im bliżej końca tym częściej można dojść do wniosku, że uproszczenie staje się karykaturą problemu. I choć satyrze z lalką w roli głównej wiele się wybacza, to kilka razy aż mnie zakuło – na myśl o tym, jak ładnie układa się opowieść, kiedy nie mówimy sobie wszystkiego (ot np. że część kobiet doskonale zdaje sobie sprawę, z tego jak działa patriarchat i wciąż go świadomie wybiera).
Co ciekawe film rozchodzi się wtedy, kiedy przechodzi od tego co prywatne na to co społeczne. Gdy oglądamy podróż naszej Barbie, ze świata marzeń do realnego świata, jej emocjonalne dojrzewanie, połączone z pojawianiem się nowych, często złych emocji – jest przedstawione znakomicie. Barbie wystawiona na realny świat przeżywa jeszcze większy kryzys, ale to przecież opowieść o Pinokiu, który chce się stać prawdziwym chłopcem. Zostanie prawdziwą kobietą wiąże się jednak nie z radością z porzucenia tego co sztuczne, ale z lękiem przed tym co prawdziwe. Osobista podróż Barbie oznacza też konfrontacje z faktem, że idealny świat nie istnieje, i prawdopodobnie nigdy nie będzie istniał. Wychodzenie z jaskini boli i Barbie przeżywa ten ból bardzo osobiście. Jednocześnie – popularny film hollywoodzki, w ogóle radzi sobie zazwyczaj lepiej z refleksją indywidualną niż społeczną.
Dopiero kiedy ta osobista podróż, zaczyna być rozgrywana w kontekście społecznego ładu – wtedy film chce powiedzieć za dużo, za szybko i zbyt prosto. Ponieważ świat społeczny Barbie oparty jest na niedopowiedzeniu i brakuje w nim istotnych elementów, to społeczna opowieść się spłaszcza. Im bliżej końca tym częściej miałam wrażenie, że film sięga po uproszczenia, które mogą zagrać na niekorzyść feministycznych tez. Gdyż systemy społeczne nie są proste i składają się z wielu elementów, których w świecie lalek nie ma. Do tego przerzucenie uwagi z Barbie na Kena, urywa nam nieco osobistą wewnętrzną i zewnętrzną podróż bohaterki. A szkoda, bo pomimo wszelkich zachwytów nad Ryanem Goslingiem, moim zdaniem nie ma on tak doskonale napisanej roli jak Margo Robbie. Ona przechodzi przed nami całe dojrzewanie, zrozumienie tego czym jest poza byciem Barbie, jego dojrzewanie jest sprowadzone do jednej – dość karykaturalnie zagranej sceny. Jasne, rozumiem konwencję kampu, z której film sięga, ale jednocześnie – to jest po prostu mniej ciekawe. Z resztą – być może jestem jedną z niewielu osób, która uważa, że wątek Kena jest naddatkowy. Ten film poradziłby sobie lepiej, gdyby pozostał przy Barbie. Tam było wystarczająco dużo historii do opowiedzenia.
Wiem, że wiele osób w filmie bardzo wzrusza opisujący paradoks bycia kobietą monolog matki granej przez Americę Ferrarę. Bo jest on prawdziwy. Ale też miałam takie przedziwne poczucie, jakbym czytała feministyczny post z Internetu, napisany w 2012. Wszystko co bohaterka mówi jest prawdą, ale jednocześnie – kiedy zaczniemy głębiej sięgać do tych prawd, dostrzeżemy, że są one zawsze osadzone w szerszym kontekście społecznym, nie współdzielone przez wszystkie kobiety, często wysuwające się na przód w postulatach feminizmu liberalnego, zachodniego, i tego w swojej mocno skomercjalizowanej postaci. Nie wymagam od Barbie by była głęboką analizą feministyczną – to wciąż film, który współprodukuje Mattell, ale nie miałam poczucia oświecenia ani nawet głębokiego dostrzeżenia. Wręcz przeciwnie – miałam poczucie, że nawet jeśli się z tym utożsamiamy to jest to wręcz kwintesencja pop feminizmu. Wobec niego zaś można mieć sprzeczne uczucia. Nie podważam całkowicie jego wartości (pisałam o tym wiele razy) ale też – zdaje sobie sprawę, że trzyma postulaty feministyczne w bardzo określonej bańce. I trochę tak jest z Barbie – pozwala na feministyczną frustrację, ale nie na rewolucję. Masz się pogodzić z paradoksem a nie go zmienić. Z resztą świat Barbie się ostatecznie zmienia minimalnie, zaś świat na zewnątrz – w ogóle.
Gerwig sięga w filmie po najróżniejsze nawiązania (moje ulubione to przywołanie tej nieokreślonej przestrzeni z „Deszczowej Piosenki”) i bawi się zarówno tymi elementami sztuki filmowej, które należą do kina głównego nurtu jak i tymi które przywołują jej korzenie w kinie niezależnym. Wychodzi jej różnie – paradoksalnie wysoko oceniam jej wyjście poza prostą narrację – dzięki temu udaje się uniknąć pewnych mielizn czy dłużyzn. Nie będę też krytykować niczego związanego ze strojami czy dekoracjami. Zwłaszcza świat Barbie to rzecz przepiękna, w pełni korzystająca z tego, że koncepcja lalki była od zawsze osadzona w szaleństwie różu i kiczu. Podoba mi się też wprowadzenie elementów musicalowych, bo pasują one do lekkości narracji i są po prostu bardzo dobrze zrealizowane. Jest w filmie kilka udanych scen komediowych, czy przytyków do rzeczywistości, choć nie ukrywam – im dalej w las tym rzadziej się śmiałam. Było kilka scen, komediowych przy których miałam wrażenie, że ponownie jestem w środku jakiegoś internetowego sporu na Twitterze, w ogóle miałam jakieś poczucie, jakby mnie wrzucono do tej części dyskursu o kwestiach kobiet i mężczyzn, który się rozgrywa w sieci.
Aktorsko nie jest źle. Wydaje mi się, że należy docenić rolę Margo Robbie, która rzeczywiście jest fantastyczna, zarówno kiedy widzimy jej idealny uśmiech na idealnej twarzy, jak i kiedy pojawiają się u niej emocje. To jest rola, która wymaga od aktorki transformacji bez zmiany wyglądu i to wychodzi jej nadzwyczaj dobrze – nie trzeba wielu wizualnych czy kostiumowych sztuczek by poczuć, że Barbie pod koniec filmu to inna Barbie niż ta na początku. NIe jestem aż taką fanką roli Goslinga jak niektórzy – moim zdaniem nie jest to szczyt niuansu aktorskiego, choć tu muszę przyznać – takie dostał zadanie. Ponownie mam wrażenie, że jego naiwny Ken jest zdecydowanie lepiej zagrany (i trudniejszy do zagrania) niż ten którego widzimy w drugiej części filmu. Ale za to Gosling może przypomnieć, że śpiew i taniec mu nie obcy, co zawsze cieszy, bo chyba nikogo nie dziwi, że mam słabość do tańczących i śpiewających aktorów na ekranie. W filmie pojawia się Will Farell ale mam wrażenie, że jego rola to taka raczej spuścizna „LEGO: Movie” niż coś realnie fabule potrzebnego. Ponownie – dzieje się tak dużo, że pod koniec można dostrzec, że niekoniecznie ten wątek jest bardzo twórcom potrzebny.
Mam też refleksję, że film rozgrywa swój problem w odniesieniu do założenia, które mamy uznać za prawdziwe. Założenie to brzmi „Barbie jest ikoną feminizmu”. I tu pojawia się pęknięcie – możemy to przyjąć – bazując na przekazie o tym, że przecież Barbie wykonuje każdy zawód i w kosmos poleciała. Tylko, że film przyjmując to, korporacyjne założenie, bardzo łatwo prześlizguje się nad jakąkolwiek krytyką Barbie. Tak, pojawiająca się w filmie nastolatka nazywa Barbie lalką wpływającą negatywnie na samoocenę dziewczynek, czy nawet korzysta ze słowa faszystka. Ale nigdzie potem do tego na dłużej nie wracamy, choć przecież to właśnie na tym opierała się przez ostatnie dwie, trzy dekady główna krytyka zabawki. Barbie musi się pogodzić z tym, że świat nie jest feministyczną utopią, ale nigdzie nie musi się rozliczyć z tym, że jej świat wpychał przez lata dziewczynkom pewne standardy wyglądu, posiadania i zachowania. Tak dziś Barbie jest różnorodna, ale to jest dosłownie ostatnie kilka lat. Barbie jest symbolem inkluzyjności i feminizmu, tylko wtedy, kiedy spojrzymy na nią przez bardzo konkretny pryzmat i mocno w to uwierzymy. Film nie pozostawia nam miejsca na wątpliwości, bo też – buduje legendę marki, co jak mówiłam – jest tym sznurkiem, który wiąże reżyserce rękę za plecami.
Być może gdybym bawiła się w dzieciństwie lalkami Barbie, gdybym miała dziesięć lat, a może gdybym nie spędziła tyle lat dyskutując o feminizmie w sieci i poza nią – spojrzałabym na ten film inaczej. Widzę przecież wokół siebie nie tylko zachwyt, ale też głębokie poczucie bycia dostrzeżonym i zainspirowanym. To są uczucia prawdziwe, które dzieli wiele widzów, więc nie będę z nimi polemizować. Zakładam, że ta produkcja trafia do wielu osób i przedstawia im treści w formie nie tylko atrakcyjnej, ale też emocjonalnie bliskiej. Więcej, to film, który podoba się wielu krytykom, poza pozytywnymi ocenami ma jak się zdaje – już status kultowego. Może gdybym miała inne doświadczenia – też byłabym w tym gronie. Ale tak, przyniósł mi raczej takie smutne poczucie, że postulaty feministyczne, mogą w szerokiej kulturze popularnej funkcjonować tylko w bardzo określonych ramach. Te ramy coraz mniej mi wystarczają. Być może chciałabym nie zwykłej, codziennej Barbie, ale Barbie rewolucjonistki. A najbardziej chciałabym, żeby Greta Gerwig nakręciła mi kolejny film bez korporacji dyszących jej nad głową. Ale mogę się mylić, ostatecznie „Ojciec Chrzestny” to jeden z moich ukochanych filmów, który mogłabym oglądać non stop. Pokazała mi go mama.
PS: Zamykam komentarze, bo jestem na festiwalu a to znaczy, że cały dzień nie mam dostępu do komputera, więc jakiekolwiek boje o feminizm Barbie się tu rozegrają nie mogę brać w nich udziału. Bardzo tego nie lubię – bo mam poczucie, że nie mam możliwości potraktowania komentarzy poważnie. Otworzę je jak wrócę.