Lubię seriale romantyczne. Wbrew współczesnym modom, które krzyczą o opowieści pozbawione romansu, ja mam staromodne serduszko. Dajcie mi dwie osoby, co żyć bez siebie nie mogą i radośnie obejrzę film, serial czy nawet dobrze zmontowanego Tik-Toka. Jest to o tyle ciekawe, że sama nie jestem jakąś specjalną romantyczką, po prostu – zawsze fascynuje mnie jak można obracać opowieść o tym, że dwie osoby się spotkały i się sobie spodobały. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że obejrzałam serial „Jeden dzień”. Niestety – nie dostałam wzruszeń tylko garść zupełnie niewzruszających refleksji.
„Jeden Dzień” to już druga adaptacja powieści Davida Nichollsa. Więcej, doszliśmy do tego momentu, kiedy filmy, które wam recenzowałam na blogu dawno temu, już mają remake. Nie mówię, że czas umierać, ale poczułam się staro. W każdym razie niezależnie czy film, czy serial – zrąb opowieści jest taki sam. Poznajemy historię Dextera i Emmy, którzy spotykają się ze sobą na imprezie po zakończeniu studiów. Emma zaprasza chłopaka do swojego mieszkania, ale zamiast spędzić noc i zapomnieć osobie, oboje rozmawiają o swojej przyszłości. Spędzają potem ze sobą jeden dzień, który ma stać się zalążkiem znajomości na lata. Bohaterów obserwujemy przez kolejne piętnaście lat, zawsze tego samego dnia. Są lata, gdy ich przyjaźń kwitnie, są takie, gdy znajdują się na granicy romansu, ale są tez te kiedy nie mogą się dogadać. Całość rozpisana na przełom lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych stara się ująć ten newralgiczny moment w życiu człowieka, kiedy ‘wszystko” powinno się wydarzyć.
Przyznam szczerze – już czytając książkę widziałam liczne wady tej opowieści. Głównie tą, że wielka przyjaźń Dextera i Emmy nigdy nie brzmiała mi wiarygodnie. Filmowa wersja jeszcze bardziej pogłębiła moje poczucie, że o ile napięcie między bohaterami pisze się autorom łatwo, o tyle głęboka przyjaźń, zwłaszcza rozpisana na lata – zwykle umyka. W wersji serialowej, jest zdecydowanie lepiej – także dlatego, że te kilkanaście odcinków daje bohaterom nieco więcej przestrzeni do rozmowy. Zyskuje na tym zwłaszcza postać Emmy, za którą nigdy nie przepadałam (zawsze wydawała mi się zdecydowanie zbyt oceniająca) a która w wersji serialowej, być może pierwszy raz jest autentycznie sympatyczna (choć nie zawsze). Pod wieloma względami wersji serialowej udało się naprawić właśnie ten główny błąd – przedstawienie przyjaźni. Gorzej z samym romansem, bo moim zdaniem pomiędzy grającymi główną rolę aktorami jest naprawdę świetna kumpelska chemia, ale nieco gorzej z romansem. Z resztą przyznam, że moim zdaniem Ambika Mod gra o oczko lepiej od Leo Woodalla.
Muszę też przyznać twórcom serialu, że nie zrobili tego samego błędu co twórcy filmu z 2011 roku. Elementem fabuły książki jest narracja o tym, że Emma przez lata wypiękniała. Twórcy filmu robili wszystko by przekonać nas, że Anne Hathaway była brzydkim kaczątkiem, bo miała okulary i kręcone włosy. Twórcy współczesnego serialu stawiają raczej na pewność siebie bohaterki i jej garderobę. Gdy wszyscy mówią Emmie, że wypiękniała to dostrzegamy, że to raczej kwestia pewności siebie i lepszego poznania swojego miejsca w życiu niż rzeczywiście wielkiej fizycznej przemiany. Cieszy mnie też fakt, że twórcy jakoś super nie postarzali aktora grającego Dexa. Nasi bohaterowie zmieniają się przez te kilkanaście lat, ale nie jakoś drastycznie – co w sumie ma sens, bo też nie potrzebujemy tych wielkich fizycznych zmian by poczuć w serialu upływ czasu.
Widziałam w sieci uwagę, że produkcja byłaby dużo ciekawsza, gdyby porzucić oryginalną dekadę rozgrywania tej historii (powieść jest z 2009 roku więc autor prowadził książkę do współczesności) i przesunąć ją o dekadę. Bardzo żałuję, że tego nie zrobiono. Myślę, że gdybyśmy przepisali niektóre elementy byłoby jeszcze ciekawej. Bohaterowie byliby nam kulturowo bliższy, ale też musieliby sobie poradzić np. z kryzysem 2008 roku, który wydaje mi się – naznaczył mocno pokolenie wchodzące wtedy w dorosłość. Poza tym, mam wrażenie, że ta historia byłaby wtedy po porostu ciekawsza, bo pozwalałaby coś dodać do tego dość prostego i już raz zrealizowanego scenariusza. Jak zwykle, nie jestem wielką zwolenniczką dużych zmian względem oryginału, tak tutaj – mam wrażenie, że byłoby to bez porównania ciekawsze dla współczesnego widza i wyrwałoby nas to z tej uładzonej na potrzeby romansu opowieści z lat dziewięćdziesiątych.
Kolejna sprawa, która mnie w tym serialu intryguje to kwestia tego o czym nie potrafi powiedzieć wprost. Dla współczesnego widza jest dość jasne, że Dexter jest alkoholikiem. To nie są szalone lata nadmiernego picia, to jest już poziom, gdzie potrzebny jest odwyk. Więcej, kilka kluczowych momentów w narracji wiąże się albo z tym, że Dex pije albo z tym, że postanawia, że pić przestanie. Jednocześnie jednak – narracja w ogóle tego nie problematyzuje. Tak pojawia się stwierdzenie, że alkohol przynosił więcej szkód niż pożytku i pojawia się sugestia, że być może Dex wie, jak wygląda spotkanie anonimowych alkoholików, ale właściwie – temat nigdy nie dostaje swojego właściwego miejsca w tej opowieści. Mam wrażenie, że to jeden z najlepszych przykładów na to jak zmieniła się nasza kultura i jak zupełnie inaczej patrzymy na ludzi, którzy przechodzą przez całą dekadę swojego życia w oparach alkoholu. Patrząc jak Dex reaguje na każdą tragedię w swoim życiu, współczesny widz, wcale nie czuje się komfortowo patrząc jak nikt nie próbuje skierować go na terapię czy odwyk, który zdecydowanie by mu się przydał.
Serialowa wersja historii Emmy i Dextera, jest lepsza od filmowej, a jednocześnie – brakuje jej tego najważniejszego elementu. Poczucia, że nasi bohaterowie powinni być razem, że cokolwiek połączyło ich tego pierwszego dnia, jest silniejsze od wszystkich przeszkód jakie pojawiają się w ich życiu. I pod tym względem mam wrażenie, że film jest lepszy w dosłownie jednej scenie. I to jest scena ostatnia, która zatacza koło i zabiera nas z powrotem do tego pierwszego dnia, gdy całe życie otwiera się przed bohaterami. W wersji filmowej, to pierwsze pożegnanie bohaterów ma w sobie coś magicznego, co sprawia, że zaczynamy wierzyć, że musieli się spotykać przez kolejne piętnaście lat. W wersji serialowej nie miałam takiego wrażenia, wręcz przeciwnie – jakoś budowanie poczucia, że tam jest coś więcej, wychodzi w produkcji dość płasko. Pod koniec serialu po raz kolejny poczułam się nieco oszukana tą historią, która sugeruje, że tworzy opowieść o czymś więcej a jednocześnie sięga po najprostszy zabieg narracyjny by w pewien sposób wymusić wzruszenie. Nie jestem pewna czy to jest aż tak dobra opowieść, by doczekać się aż dwóch ekranizacji, choć być może – przez ostatnie lata nabrałam nieco doświadczenia życiowego i dziś patrzę na bohaterów inaczej. Dziesięć lat temu ich historia wychodziła poza moje doświadczenie, dziś jestem od nich starsza. Także być może jest to opowieść romantyczna na bardzo konkretny moment życia.
Jeśli za parę lat ktoś znów będzie brał się za tą opowieść (nie wykluczam, mam wrażenie, że jest niezwykle pociągająca dla filmowców) to naprawdę polecam by przenieść to kilka lat do przodu. Bo to powinna być historia współczesna oddająca współczesne bolączki młodych ludzi i ten dziwny czas, kiedy każda decyzja wydaje się najważniejsza na świecie. Taki stary, nowy „Jeden Dzień’ z chęcią bym obejrzała.