Przez kilkanaście lat mojej pracy w redakcji „Polityki” tylko raz zdarzyło mi się przeglądać wycinki prasowe, po których nie mogłam spać. Udawało mi się jakoś przełknąć porządkowanie informacji o wojnach, powodziach, wypadkach, przestępstwach. Zgrzytałam zębami, gdy musiałam wybierać, które teksty przepełnione nienawistnym językiem zostaną w archiwum dla dziennikarzy, którzy kiedyś napiszą swoje teksty. Ale tylko po przejrzeniu wycinków o napadzie na Kredyt Bank, wstawałam w nocy i sprawdzałam czy dobrze zamknęłam drzwi.
Film „Napad”, który można oglądać na Netflix, czerpie z tej historii, choć co ważne, nie jest jej dokumentalnym odtworzeniem. Raczej bierze prawdziwe zdarzenia jako punkt wyjścia do zupełnie fikcyjnej opowieści. Kluczowe jest kilka elementów – brutalność zbrodni, polska lat dziewięćdziesiątych i nie takie znów skomplikowane motywy, które doprowadziły do tego, że potencjalnie prosty napad, skończył się w sposób, który wiele lat później nie dawał mi spać. Cała reszta jest fikcyjna. Przyznam, że czuję się w tej konwencji dużo lepiej niż w przypadku historii true crime, które sugerują, że trzymają się faktów. Mam wrażenie, że jest spora różnica w inspiracji prawdziwymi zbrodniami a ich odtwarzaniem na ekranie. Ale przypominam, że należę do chyba niewielkiej grupy osób, która się nigdy z prawdziwymi zbrodniami nie polubiła.
W istocie historia napadu na bank, jest punktem wyjścia do opowieści o dwóch bardzo różnych bohaterach. Z jednej strony jest Kacper Surmiak, prowadzący sprzedaż ze szczęk na lokalnym bazarze, który dorabiał sobie jako ochroniarz w banku. Typowy przykład człowieka, który mimo dużych możliwości, poszedł drogą, gdzie nic na niego nie czeka. Im więcej się o nim dowiadujemy, tym częściej zadajemy sobie pytanie, czy jego działania wynikają z desperacji, czy może zawsze był osobą bezwzględną, która nigdy się dobrze nie zsocjalizowana. Ocena bohatera właściwie do końca pozostaje po stronie widza. Możemy mu współczuć, a możemy złapać się na tym, że od samego początku było z nim coś poważnie nie tak. Drugim bohaterem jest Tadeusz Gadacz, były milicjant, człowiek, który zdecydowanie nie przeszedł weryfikacji. Teraz dostaje szansę, jeśli wykorzysta swoje śledcze umiejętności, to może dostanie szanse powrotu do służby. Wysoko postawionym osobom, bardzo zależy, żeby sprawców złapano szybko. Tu ponownie, dostajemy postać, wobec której widz powinien mieć uczucia ambiwalentne. Podoba się nam jego stanowczość z jaką prowadzi śledztwo, jego wyczucie psychologii sprawcy fakt, że szybko nawiązuje ciepłą przyjaźń z przydzieloną mu do pomocy policjantką. Tylko, że im więcej wiemy o jego przeszłości tym bardziej staje się jasne, że to nigdy nie był miły człowiek i ma na sumieniu pobicia, szantaże i wcale nie powinno nas dziwić, że na starość został sam.
Scenarzysta filmu Bartosz Staszczyszyn zdaje sobie sprawę, że ciekawsze od szukania sprawcy, jest postawienie bohaterów w sytuacji, którą znamy z najlepszych thrillerów. Śledczy wie kto jest winny, sprawca wie, że policja go śledzi. Obaj grają więc w psychologiczną grę, bo wiedzieć, że ktoś dokonał rabunku a mu to udowodnić, to dwie różne sprawy. Osobiście uważam, że to jest najciekawszy fabularnie element tej historii. Bo widzieliśmy wiele opowieści o tym, jak detektyw z trudem odkrywa, kto jest zabójcą czy złodziejem, mniej takich, które pytałyby – jak to udowodnić. Z resztą to daje bohaterom pole do dużo ciekawszych konfrontacji, gdzie najważniejsze jest to by nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Te fragmenty filmu oglądałam z największym napięciem i zadając sobie pytanie – co ostatecznie przeważyć szalę na korzyść jednego z nich. Przy czym w całej tej rozgrywce nie możemy zapomnieć, że sprawa toczy się wokół zbrodni tak brutalnej, że nie można przejść wobec niej obojętnie. I chyba tym co w filmie najbardziej się udaje to pokazanie, że zbrodnia rzadko jest przejawem geniuszu, częściej – desperacji a nawet głupoty.
Przy czym film najwięcej czerpie z bardzo dobrego aktorskiego pojedynku (wiem, że to nadużywane sformułowanie, ale to naprawdę film niemalże dwóch aktorów). Co ciekawe, mam poczucie, że te dwie role, choć zagrane zupełnie inaczej mają wiele punktów zbieżnych. Obaj odgrywani przez aktorów, bohaterowie są przyciśnięci do ściany, nie mają wiele do stracenia, są gotowi w swojej desperacji na bardzo wiele. Jędrzej Hycnar, w roli Kacpra, bardzo dobrze gra oczekiwaniami i emocjami widzów. W jednej chwili wydaje się nieco zagubiony, nawet sympatyczny, chcemy, żeby mu się udało, w drugiej, tak na nas patrzy, że nie chcielibyśmy przebywać z nim w jednym pokoju. To jest ten rodzaj budowania roli, który opiera się na drobnych zmianach postawy i mimiki, który sprawia, że zadajemy sobie pytanie – kiedy widzimy prawdziwego bohatera, a kiedy jakąś przybraną na potrzeby społeczeństwa czy przyjaciół maskę. Przy czym jest tu też miejsce na wywołanie wśród widzów wzruszenia, też w momentach, których się zupełnie nie spodziewamy.
Nie ulega jednak wątpliwości, że to film Olafa Lubaszenki. Aktor po dłuższej przerwie, wraca do grania ról dramatycznych. I bardzo dobrze, bo gdy odłożymy na bok wszystkie wyreżyserowane przez niego filmy czy komediowe role, to przypomnimy sobie, że to zawsze był bardzo dobry aktor. Jego bohater nie ma nic do stracenia. Ani stanowiska, ani honoru, ani rodziny. Nie czyni go to jednak typowym bohaterem, który z nikim się nie liczy, ale raczej człowiekiem nad wyraz spokojnym. Nic go już nie jest w stanie ruszyć, nic nie wytrąca go z równowagi. Jest w tym świecie tak bardzo poza wszelkimi układami, że nikt właściwie nie jest w stanie mu zaszkodzić. Może rozmawiać z ministrem, wykorzystać swoje powiązania z mafią – ale w istocie, może to zrobić tylko dlatego, że już nikomu nie zaszkodzi. Oczywiście gdzieś tam jest iluzja powrotu do wszystkiego co było, do policyjnej pracy, może do wyrwania się z jakiegoś niebytu. Ale czy na pewno? Lubaszenko gra inny rodzaj desperata niż Hycnar który próbuje pokonać system, wyrwać to czego nie dostał. Jest człowiekiem, który daje się skusić płomykiem nadziei, ale żadnego systemu obalać nie będzie. Świetna to rola, moim zdaniem – podnosząca cały film o oczko wyżej. Choć może to po prostu ton głosu Olafa Lubaszenki. Co jak co, ale jest jednym z tych aktorów, który umie doskonale podać linijkę dialogu. Mógłby mi czytać książkę telefoniczną i czekałabym na suspens.
Jest w tym filmie kilka scen i motywów, które niezwykle mi się podobały. Najbardziej chyba wątek przyjaźni pomiędzy naszym śledczym a policjantką, z którą współpracuje. Mało jest w polskiej kinematografii takich ciepłych przyjacielskich relacji, zrozumienia dwóch osób, które niekoniecznie podejmowały w życiu same dobre decyzje. Fakt, że scenariusz nie prowadzi ich do romansu, związku, że pozwala, żeby to była po prostu przyjaźń i wzajemne zrozumienie – to coś na co czekałam od dawna. Zwłaszcza, że nawet w amerykańskiej kinematografii twórcy słabo sobie z takimi relacjami radzą. Tu wyszło to gładko i pod wieloma względami, to właśnie to co dzieje się między tą dwójką to serce serialu.
„Napad” dzieje się w latach dziewięćdziesiątych. Podoba mi się, że jest to powrót bez nadmiernej stylizacji. Jasne, dostaniemy wszystkie elementy, które doskonale znamy. Od poczucia, że policja jeszcze nie jest organizacją, której się w pełni ufa, po świeże i nierozliczone kwestie okresu PRL. Będą też spodnie przymierzane na kartonie na bazarku, charakterystyczne fryzury, kurtki, wypożyczalnie kaset video czy wystrój mieszkań. Natomiast nie miałam poczucia by ktokolwiek przeholował i zabrał mnie na wycieczkę po skansenie. Niekiedy twórcy filmów czy seriali, które dzieją się w nieodległej przyszłości lubią wrzucać do swoich produkcji wszystkie możliwe elementy danej epoki nie patrząc, czy pasują one do narracji. Tu cenię twórców za powściągliwość, przenoszą nas do lat dziewięćdziesiątych, ale nie starają się ich całych skompresować w jednym filmie. Przy okazji, niektóre sceny kręcono w pawilonach niedaleko mnie, jednym z niewielu miejsc jakie znam, które rzeczywiście wyglądają jakby nic się tam po 1997 roku nie zmieniło.
Nie istnieją obiektywne recenzje, ale muszę wam na końcu się przyznać, że ta pisana jest w bardzo wyjątkowych warunkach. Po pierwsze nie widziałam filmu u siebie w domu. Zostałam zaproszona do obejrzenia go dużo wcześniej w siedzibie Netflixa. Nie piszę tego by się chwalić, raczej – oglądałam go sama w ciemnym pokoju i myślę, że poświęciłam mu więcej uwagi, niż gdyby leciał po prostu na Netflix gdzieś w tle. Ale to sprawa drugorzędna. Ta nieco ważniejsza jest taka, że znam i bardzo lubię scenarzystę filmu. Przy czym, co może was rozbawić, nie zorientowałam się, że to Bartek napisał scenariusz aż do wczoraj. Na kopii, którą oglądałam nie było napisów końcowych. Nie mniej, wiedząc, że tekst wyszedł spod jego pióra, wiem, że to co było dla mnie pytaniem „hmm czy scenarzysta robi to świadomie” zamienia się w pewność, że pewne decyzje były zaplanowane. Nie mówię, że zmieniłam zdanie o filmie, ale patrzę nań z większym zrozumieniem.
Czy „Napad” to zupełnie nowa jakość w Polskim filmie? Nie, zdecydowanie nie. Ale czy to porządny film sensacyjny, z dobrymi rolami aktorskimi i wcale nie tak banalnym rozwinięciem fabuły? Tak. Uważam, że to jest coś o czym często się pisze, że polscy widzowie dostają mało takiego kina środka. Dobrze zrealizowanego, dobrze zagranego, kina rozrywkowego, które nie ma ambicji wymyślać koła na nowo, ale opiera się na porządnym scenariuszu i realizacji. Dobrze się stało, że film pojawił się na Netflix, bo mam wrażenie, że na dużym ekranie być może mielibyśmy większe wymagania odnośnie do skali filmu. Ale na własnym monitorze czy komputerze zdecydowanie łatwiej nam zanurzyć się w tą bądź co bądź kameralną historię.
PS: Z Bartkiem widujemy się zwykle w Sali pokazów prasowych na festiwalu w Gdyni, gdzie wspólnie odnotowaliśmy, że ambitny film polski ma zwykle nagi kobiecy biust w pierwszy pięciu minutach. Fakt, że „Napad” zdecydowanie nie idzie w tą stronę składam trochę na bark tych naszych obserwacji.