Wcześniejszy dostęp do odcinków serialu ma swoje plusy. Dzięki niemu recenzenci mogą spokojnie oglądać produkcje bez poczucia, że nie wyrobią się ze wszystkim. Ale bywają takie momenty, kiedy ten wcześniejszy dostęp się mści. Tak właśnie myślałam, kiedy obejrzałam niemal wszystkie odcinki czwartego sezonu „Zbrodni po sąsiedzku” na początku września i nie dość, że musiałam ponad miesiąc czekać na finał, to jeszcze nie było z kim o nich porozmawiać. No mówię wam – specyficzna tortura.
Skoro jednak jesteśmy po finale czwartego sezonu to czas zapytać – jak tam nasza ulubiona podcastowa trójca. Po ostatnim sezonie, wiele osób zaczęło przebąkiwać, że to już nie ten sam poziom co kiedyś. Było mi nieco przykro, bo ja ten trzeci musicalowy sezon naprawdę lubię. No ale najwyraźniej – nie każdy kto ogląda serial o morderstwach w jednym z nowojorskich apartamentowców, jest też osobą, która kocha teatr musicalowy. Twórcy chyba zdali sobie sprawę, że oddalili się za bardzo od tego co przyciągnęło widzów do pierwszych sezonów. Wracamy więc nie tylko do zbrodni, która rozgrywa się głównie w Arconii i tam też mieszkają główni podejrzani, ale – co chyba ważniejsze, do zbrodni bardzo emocjonalnie bliskiej naszym bohaterom.
Oto bowiem ofiarą morderstwa padła Sazz Pataki, dublerka i przyjaciółka Charlesa. Dochodzenie nie jest więc tylko próbą zdobycia materiałów do podcastu, czy znalezieniem sprawcy, ale ma w sobie też jakieś pragnienie wyrównania rachunków. Wszystko wskazuje na to, że Sazz padła ofiarą kogoś kto mieszka w zachodnim skrzydle Arkonii, w tej mniej zadbanej części budynku. To z kolei pozwala przedstawić całą galerię zupełnie nowych i jak zwykle w przypadku tego serialu – nieco dziwnych postaci. Jakby tego było mało, cała nasza trójka stała się na tyle sławna, że w produkcji jest film o ich pierwszym śledztwie. Nie dość, że trzeba szukać mordercy to jeszcze poradzić sobie z tym, że ma się na głowie trójkę kapryśnych aktorów (Zach Galifianakis , Eugene Levy i Eva Longoria grają tu samych siebie, oczywiście w specjalnej przesadzonej wersji).
Czwarty sezon ma zdecydowanie więcej typowego śledztwa, ale też wraca do swojego ulubionego tematu – czyli próby skonfrontowania naszych bohaterów z ich największymi problemami i lękami. Charles nie tylko czuje się winny śmierci Sazz (zakłada, że morderca mógł próbować celować do niego) ale też – boi się, że zostanie zupełnie sam. Wszystko dlatego, że miłość Oliviera i Loretty, staje się (mimo odległości) coraz silniejsza, a co za tym idzie – być może kiedyś z detektywistycznego a przede wszystkim przyjacielskiego tria zostanie tylko duet. Jedyne na co może liczyć Charles, to że Olivier nie odnajdzie się w tej nowej szczęśliwej wersji rzeczywistości. Bo trzeba przyznać, że nasz reżyser teatralny ze skłonnością do przesady, potrafi być swoim największym wrogiem. Na samym końcu mam Mabel, która wciąż nie jest pewna kim jest a co ważniejsze – gdzie jest. Bo jej mieszkanie w Arconii jest coraz mniej oczywiste, a też trudno uznać bieganie za mordercami wraz z parą zrzędliwych staruszków, za jakiś łatwy do wpisania w CV zawód. Co więcej, gdy pojawiają się aktorzy, którzy mają ich zagrać, cała ta niepewność, niestabilność i dziwność tego emocjonalnego układu zostaje wyciągnięta na plan pierwszy i poddana analizie.
Nikogo chyba nie dziwi, że właśnie to sprawia, że „Zbrodnie po sąsiedzku” są jednocześnie serialem bardzo ciepłym i dostarczającym wiele radości, a z drugiej – wciąż przypominają, że tak naprawdę bohaterowie odnaleźli się głównie ze względu na swoją samotność i życiową niezaradność. Im bardziej kibicujemy im by odnaleźli swoje miejsce w świecie, tym bliższa jest oczywista konkluzja, że ta nietypowa trójca będzie się musiała kiedyś rozejść. Stąd widz może się niekiedy poczuć skonfliktowany. Kibicujemy Olivierowi i Lorettcie (bo stanowią przeuroczą parę i umacniają nas w przekonaniu, że na miłość nigdy nie jest za późno) ale boimy się co będzie, gdy ta dwójka się zejdzie na stałe. Chcemy by Mabel znalazła swoje powołanie czy cel w życiu, ale nie chcemy by zostawiła Arconię i swoich dość nietypowych przyjaciół. Ostatecznie bardzo chcielibyśmy by Charles otworzył w końcu to zamknięte na cztery spusty pudełko z emocjami, ale boimy się, że to byłby już ktoś zupełnie inny. Ten paradoks wprowadza do serialu pewne napięcie, bo każdy sukces, zbliża nas do końca opowieści.
Jednocześnie to jest ten serial, przy którym widać, jak bardzo aktorzy lubią ze sobą grać. Nikogo nie dziwi, że Martin Short i Steve Martin wybitnie uzupełniają się na ekranie, ale to jak fantastycznie uzupełnia ich energię Selena Gomez – nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. A właściwie nie to, że są w trójką tacy dobrzy, tylko, że ktoś wpadł na pomysł by stworzyć takie trio i tego nie zepsuł. W czwartym sezonie czuć, że znani aktorzy walą drzwiami i oknami by tylko dostać w serialu jakąś gościnną rolę. Z tych, którzy pojawiają się w tym sezonie chyba najbardziej podobał mi się Zach Galifianakis, jako wyjątkowo zrzędliwa wersja siebie i Eva Longoria, która z kolei przypomina, że zawsze była aktorką przede wszystkim komediową. Zaskoczyło mnie pojawienie się Melissy McCarthy, choć musze przyznać – mam wrażenie, że postać, którą gra stworzyła bazując ją na kilku bohaterkach ze swoich filmów – bo jakby, już ją gdzieś w takim wydaniu widziałam. Oczywiście w tym sezonie powraca Meryl Streep, która doskonale pasuje do tego świata. Jej sceny z Martinem Shortem są jak zwykle słodkie, być może dlatego, że para przyjaźni się od dekad w życiu prywatnym (a nawet chodzą plotki, że zaczęli się spotykać, co rozgrzewa tą część Internetu, która kibicuje każdemu kto ma nowego chłopaka po siedemdziesiątce).
C o sądzę o głównym wątku kryminalnym sezonu? Przyznam, że zakończenie nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, można było się go domyślić, trochę z tego jak przedstawia się nam bohaterów. Mam też zawsze pewne wątpliwości, kiedy twistów na końcu jest o jeden za dużo. Natomiast co mi się podobało w tym sezonie, to że naprawdę żal było mi Sazz i tego, że jej postać zginęła tak jak zginęła. To bardzo ważne by w serialu kryminalnym nie stracić z oczu też tej emocjonalnej stawki. Mam wrażenie, że na tym najbardziej ucierpiał sezon trzeci, gdzie w sumie, mogło nas interesować kto zabił, ale nie czuliśmy, się przywiązani do ofiary. Przy czym nie ukrywajmy, wątek detektywistyczny nie jest w „Zbrodniach po sąsiedzku” najważniejszy i chyba wszyscy na tym poziomie nauczyliśmy się jak wygląda schemat sezonu oraz że pierwszy podejrzany nigdy nie jest właściwym. Na tym poziomie, zdajemy sobie sprawę, że nasi bohaterowie nie są wybitnymi detektywami, ale mają niesamowite szczęście do zbiegów okoliczności prowadzących ich wprost do sprawców.
Oglądanie „Zbrodni po sąsiedzku” ma w sobie miłe poczucie bezpieczeństwa, bo nawet czwarty sezon nie zdążył się dobrze rozkręcić a już dostaliśmy zapowiedź, że będzie sezon piąty. Pytanie tylko jak długo twórcy mogą opowiadać nam tą historię, wprowadzając tylko niewielkie zmiany i przesunięcia. Bo absolutnie pewne jest to, że nie chcemy wielkich rewolucji i naszych bohaterów w zupełnie nowym układzie. To jednocześnie największe błogosławieństwo i przekleństwo tej produkcji. Chcemy jej coraz więcej, ale wcale nie chcemy by cokolwiek się zmieniło. Na tym polega przyjemność powrotu do Arconii i świata naszych bohaterów – chcemy mieć pewność, że zawsze ich tam zastaniemy, zawsze ktoś zginie i nikomu nie przyjdzie do głowy jakiś durny pomysł by się przeprowadzić, umrzeć czy po prostu – wyrosnąć ze świata podcastów.