Bardzo rzadko zdarza mi się serial, do którego podchodzę więcej niż jeden raz. Zwykle, jeśli produkcja mnie do siebie nie przekona, to szybko rezygnuję z oglądania kolejnych odcinków. Nie jestem widzem, który jest w stanie obejrzeć trzy sezony, bo czwarty jest doskonały (dlatego przepraszam was wszyscy wielbiciele „Supernatural” chyba ten serial mnie już na zawsze ominie), czy czekać na wspaniałą puentę, jeśli zasnę w czasie pierwszych dwóch odcinków. Nie znaczy to, że nigdy nie wracam do seriali. Czasem dochodzę do wniosku, że warto do jakiegoś tytułu wrócić. I niedawno wróciłam do nowej wersji serialu „Frasier”
Mam wrażenie, że fenomen „Frasiera” w dużym stopniu ominął polskich widzów. Zacznijmy po kolei – Frasier Crane, był drugoplanową postacią serialu „Zdrówko”, jednego z ukochanych sitcomów w amerykańskiej telewizji. Serial miał jedenaście sezonów nadawanych między 1982 a 1993. Frasier Crane, psychoterapeuta po Harvardzie zaczął pojawiać się w barze koło sezonu 3 a od 5 stał się stałym bohaterem przeżywającym swoje przygody i romantyczne uniesienia. Muszę wam powiedzieć, że parę lat temu próbowałam nadrobić „Zdrówko” (mam ambicję by znać klasykę amerykańskiej telewizji) i byłam zaskoczona jak szybko serial o stałych bywalcach bostońskiego baru się zestarzał. Nic tak nie przypomina wielkiego obyczajowego skoku między latami osiemdziesiątymi a dziewięćdziesiątymi jak telewizja. Z resztą zwróćcie uwagę, że większość seriali, do których się dziś powraca jest z lat dziewięćdziesiątych a nie osiemdziesiątych.
Po zakończeniu „Zdrówka” pojawił się pomysł by jednak dać widzom jakąś kontynuację. Ze wszystkich bohaterów serialu to właśnie „Frasier” dostał swój własny spin-off. Tu pomysł był zupełnie inny. Bohater przeniósł się do Seattle, gdzie zajmował się swoim ojcem, emerytowanym policjantem i pracował w lokalnym radio udzielając rad na temat najróżniejszych psychologicznych problemów. Dodatkowo wraz ze swoim bratem Nilesem próbowali prowadzić kulturalne życie, prawdziwych snobów. Bar zastąpiła kawiarnia, a wojny płci – refleksje nad różnicami pomiędzy klasą pracującą a wykształciuchami ze słabością do opery. Ojciec wkurzał Frasiera swoim przywiązaniem do wysłużonego fotela, niezbyt bystrego psa i popularnych seriali telewizyjnych. Frasier i Niles denerwowali ojca swoimi snobistycznymi gustami i zupełną nieporadnością w kontaktach społecznych. Ostatecznie jednak był to dość ciepły obraz relacji rodzinnych, które udaje się naprawić gdy dzieci są już na tyle dorosłe by zaopiekować się rodzicem. O ile „Zdrówko” nigdy mnie nie wciągnęło, to „Frasier” należy do moich ulubionych sitcomów w historii – wracam do niego częściej niż do „Przyjaciół” i nawet mam wszystkie sezony na płytach na wypadek gdyby kiedyś zniknął ze streamingu (z resztą pojawił się w Polsce stosunkowo późno bo dopiero z platformą „SkyShowitme”.
„Frasier” skończył się w 2003 roku, po jedenastu sezonach. To znaczy, że Frasier Crane pojawiał się na ekranach amerykańskich telewizorów przez ponad dekadę. Co jest o tyle ciekawe, że ten nieco pompatyczny, zadufany w sobie psychiatra, a przy tym niepoprawny romantyk niekoniecznie jest najsympatyczniejszą postacią w historii telewizji. Jednocześnie – „Frasier” to serial, który zaskakująco dobrze się zestarzał. Mam wrażenie, że o ile refleksie obyczajowe szybko się starzeją o tyle te społeczne czy klasowe – pozostają w mocy zdecydowanie dłużej. Spory pomiędzy Frasierem a jego ojcem choć oparte o przerysowane stereotypy klasowe, oddawały też ponadczasowe różnice generacyjne a dodatkowo – odzwierciedlały problemy dzieci, które klasowo oddaliły się od swoich rodziców. Jednocześnie ciągłe ambicje Frasiera i jego brata pozostawały zabawne nawet dla osób, które mogły czuć przynależność do elity, bo stanowiły niezłą parodię klasowego snobizmu.
W 2003 Frasier wsiadł do samolotu szukając miłości i nowej pracy. Można było założyć, że raczej nie powróci. Ostatecznie, ile można. Minęło jednak dwadzieścia lat i… Frasier wrócił. Tym razem pomysł na serial był zupełnie inny. Nasz bohater wraca do Bostonu, z którego wyjechał po zakończeniu fabuły „Zdrówko”. Tym razem zgodził się prowadzić wykłady na Harvardzie, gdzie ma zamiar odbudować swoją pozycję po tym jak spędził dwie dekady prowadząc popularny show psychologiczny w telewizji. Nie mieszka jednak sam – zamiast tego, wprowadza się do mieszkania ze swoim synem. Ten zaś porzucił prestiżowe studia i zarabia na życie jako strażak. Frasier ma z tym sporo problemów, bo miał nadzieję, że syn pójdzie w jego ślady. Dodatkowo poznajemy najlepszego przyjaciela Frasiera (też wykładowcę na Harvardzie), jego szefową oraz bratanka – bo o ile Niles się w serialu nie pojawia to jego syn już tak. To z resztą jest chyba największy problem rebootu, że nie wszyscy aktorzy z oryginału mieli na niego ochotę. Co prawda twórcom udało się znaleźć odpowiednie zastępstwo, to jednak szkoda, że zwłaszcza postać Nilesa (która była moją ulubioną w oryginalnej produkcji) już się nie pojawi. Natomiast część obsady chętnie wróciła i to zawsze są miłe spotkania po latach.
Przyznam, że ten nowy pomysł na serial niekoniecznie mnie kupił. Konflikt pomiędzy doskonale wykształconym ojcem a synem, który pracuje jako strażak nie miał w sobie takiego ponadczasowego wymiaru jak konflikt pomiędzy wykształconym synem ciężko pracującego ojca. Jednocześnie sam Frasier, wydawał się już mniej zabawny i uroczy a bardziej stary i zgorzkniały. Trzeba też powiedzieć, że jakoś dziwnie patrzy się na wykładowców Harvardu, których głównym zajęciem (zdaniem scenarzystów) jest przesiadywanie w barach i picie zaskakująco dużych ilości alkoholu. Pierwsze odcinki wydawały się wręcz nieprzyjemnie niezabawne. Odwrócenie perspektyw – ojciec z elity i syn z klasy pracującej sprawiło, że nasz bohater zamiast uroczo przekomarzać się z bliskimi stał się autentycznie nieznośny. Do tego trudno było uwierzyć, by syn wychowany przez rodziców intelektualistów z taką niechęcią i pogardą odnosił się do wiedzy czy erudycji. Coś tu nie grało. Do tego postać syna Nilesa, była w pierwszych odcinkach pisana w tak karykaturalny sposób, że aż miało się wrażenie, że twórcy zapomnieli, że dwadzieścia lat temu kazali nam kibicować znerwicowanym snobom a nie tylko się z nich śmiać.
Ale ostatnio czułam się nieco przygnębiona i postanowiłam, że dam serialowi jeszcze jedną szansę. Chyba przekonał mnie fakt, że stacja telewizyjna nie skasowała nowego „Frasiera” po pierwszym sezonie, wręcz przeciwnie zapowiedziała sezon drugi. Zaczęłam więc oglądać serial ponownie i ku mojemu zaskoczeniu – gdzieś w połowie pierwszego sezonu serial nagle zaskoczył. Twórcy chyba zorientowali się, że muszą nieco przesunąć akcenty, tak by bohaterowie znów wydali się nam ciekawi. Jednocześnie mam wyrażenie, że sam Kelsey Grammer, który gra Frasiera, przypomniał sobie – co stanowiło o uroku jego bohatera. W każdym razie tak jak pierwsze odcinki oglądałam tak trochę na automacie to pod koniec sezonu naprawdę dobrze się bawiłam. Więcej, nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam oglądać odcinki drugiego sezonu (od razu wspomnę, że wszystko jest dostępne na SkyShowtime – zarówno oryginalny jak i nowy „Frasier”). Nie jest to do końca poziom tego oryginału, ale rozumiem czemu dostał zamówienie na kolejne odcinki.
Frasier jest dla mnie fascynującą postacią, bo właściwie nic nie podpowiadałoby, że będzie jednym z najdłużej żyjących telewizyjnych bohaterów w amerykańskiej telewizji. Mam wrażenie, że połączenie jego snobizmu z nieuleczalnym romantyzmem sprawia, że można go umieszczać w różnych sytuacjach i kontekstach i wciąż widzowie chcą go oglądać. Inna sprawa, „Frasier” konsekwentnie opowiada o pewnych klasowych napięciach, co zawsze jest dobrym materiałem na sitcom. Jednocześnie na przestrzeni tych lat Frasier okazał się postacią niezwykle plastyczną – poza swoim wrodzonym snobizmem i pragnieniem społecznego awansu, sama postać może właściwie być jaką tylko sobie scenarzysta wymyśli. Może być oschły, romantyczny, uczuciowy, analityczny uparty i uroczy. To daje scenarzystom bardzo dużo wolności, a co za tym idzie, bez problemu może wrócić po dwudziestu latach nieobecności. Co jest kolejną zaletą postaci – pompatyczny bufon o dobrym sercu nie jest w żaden sposób charakterystyczny dla jednej epoki zaś wiek niewiele tu zmienia. Wręcz przeciwnie im bohater starszy tym jesteśmy dla niego łaskawsi jako widzowie. Ostatecznie podejrzewamy, że już się nie zmieni a jego wysiłki by jakoś ułożyć sobie życie i relacje z synem stają się coraz bardziej naglące.
„Frasier” nie jest jedynym sitcomem, któremu udało się powrócić po latach. „Will and Grace” urwało jeszcze trzy sezony w swoim reboocie, niemal dziesięć lat po emisji ostatniego odcinka. Jednak mam wrażenie, że tu jest pewna różnica. O ile np. w „Will and Grace” można było bardzo poczuć, że bohaterowie i sam format niekoniecznie przystają do współczesności (sam sitcom opowiadający o parze przyjaciół mieszkających razem, był pierwszym telewizyjnym serialem komediowym w Ameryce, gdzie głównym bohaterem był gej) to Frasier nawet po dwudziestu latach nie wymaga jakichś większych zmian. To nie jest serial, który ma poprawić przeszłość (trochę to robiło nowe „Will nad Grace” które starało się jednak osadzić bohaterów w nowej wrażliwości) ale może swobodnie kontynuować to co już znaliśmy. Pod tym względem jest to na swój sposób wyjątkowa produkcja.
Nie będę was przekonywać, że to najlepszy serial jaki kiedykolwiek powstał. To wciąż sitcom oparty o założenie, że ludzie, którzy używają słów mających więcej niż dwie sylaby i łacińską etymologię są zabawni. Ale nie da się ukryć, jest to serial, który skutecznie kontynuuje historię bohatera, który zadebiutował w serialu jeszcze przed moim urodzeniem. Co prowadzi mnie do refleksji, że bardzo chętnie zobaczyłabym film o aktorze, który niezależnie od swoich starań od prawie czterech dekad musi wracać do tej samej postaci. Tylko nie wiem czy Kelsey Grammer zgodziłby się zagrać.
Ps: Z seriali komediowych, które bardzo chciałbym zobaczyć w streamingu są „Złotka” – to jeden z niewielu klasycznych seriali którego nigdzie nie mogę znaleźć – nie ma go w Polsce na streamingu a nie łatwo znaleźć tak stary tytuł w przepastnym brzuchu internetu. Bardzo żałuję, że w Polsce w streamingu jest tak mało starszych tytułów.