„F1” to film z lat dziewięćdziesiątych. Tak bardzo, że aż zastanawiam się czy scenariusz nie przeleżał na dnie czyjejś szuflady przez ostatnie trzydzieści lat. To doskonały przykład na to, że choć w świecie kinematografii wiele się zmienia, niektóre zabiegi fabularne wciąż działają na widzów. To też pomnik tego, że choć to kobietom wypomina się, że nie potrafią się rozstać z młodością, to kinematografia pokazuje nam, że żadnej roli nie porzuca się z takim bólem serca jak „Hollywood leading Man”.
Choć „F1” i ostatnie „Mission Impossible” to fabularnie i realizacyjnie zupełnie różne produkcje, to obie próbują w jakiś sposób złapać ducha lat dziewięćdziesiątych. Oba filmy próbują nas też przekonać, że dla aktora pierwszoplanowego sześćdziesiątka to nowa czterdziestka. Tak, Brad Pitt i Ton Cruise, nie mogą po prostu zacząć grać czyichś dziadków (co byłoby w sumie zupełnie naturalne) wciąż muszą ratować świat, ścigać się samochodami i udowadniać, że scena bez koszulki jest możliwa dużo dłużej niż jeszcze dekadę temu. Jest w tym trochę próżności, nie będziemy udawać, że nie ma, ale jednocześnie – to dość ciekawy rozdział tego jak Hollywood stawia wymagania swoim gwiazdom. Nikt nie może się po prostu zestarzeć, nikt nie może przejść na emeryturę. Wszyscy muszą być wiecznie młodzi. Cóż Brad Pitt i Tom Cruise grali razem wampiry i może nie opuściło ich poczucie, że czas dla nich nie płynie.
Nie wspominałabym o wieku, gdyby nie fakt, że wiek bohatera ma spore znaczenie w fabule „F1”. Sonny Hayes, to wielki mistrz, którego nie było. W latach dziewięćdziesiątych zapowiadał się znakomicie, ale po wypadku, nie udało mu się wrócić na tory F1. Zamiast tego przepił i przehulał majątek a potem znalazłszy otrzeźwienie zaczął ścigać się w najróżniejszych wyścigach. W pierwszej scenie widzimy, jak wygrywa dla swojego zespołu wyścig, bo wygląda na to, że jest trochę motoryzacyjnym Jezusem, który po prostu osiąga jedność z jakąkolwiek maszyną, którą prowadzi. Oczywiście gdy już osiągnie sukces, odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca (niczym prawdziwy kowboj). I właśnie po tym zwycięstwie znajduje go stary przyjaciel (w tej roli Javier Bardem grający Roberta Downeya Jr. – serio pożyczył sobie sporo manieryzmów) i mówi „Sonny, ty zbawco, pojeździsz sobie F1”. Właściwie tu należy uznać, że zaczyna się bajka, bo jednak wyścigi tego typu to sport wyczynowy głównie dla młodych i wiek odgrywa spore znaczenie.
Sonny się godzi i od tego momentu zaczyna się jego kariera w zespole, którego głównym kierowcą jest Joshua Pearce – młody i zdolny chłopak, który jednak nie wygrał nigdy żadnego wyścigu. Oczywiście wystarczy, że pojawia się Sonny, ze swoim chłodnym, mentorskim podejściem a Pearce pierwszy raz w życiu dowiaduje się o co chodzi w wyścigach. Co prawda Sonny jest kierowcą, który nie do końca sam rozumie jak się jeździ w F1 (pomijając naciąganie zasad, najwyraźniej dopiero po czasie orientuje się, że to sport drużynowy) ale jest też białym facetem w średnim wieku, który rozpina trzy górne guziki koszuli, więc musi mieć rację. Z resztą czy ktoś kto nie chce pieniędzy, nie chce sławy, tylko chce się ścigać mógłby nie mieć racji. Stąd też Sonny cieszy się miłością wszystkich, bo każdego dostrzega, każdego podniesienie na duchu i będzie oczywiście starał się uwieść dyrektor techniczną zespołu. Głównie dlatego, że jest jedyną kobietą w zasięgu wzroku w podobnym wieku. Przez podobny wiek mam na myśli wiek hollywoodzki, czyli jest od niego o dwie dekady młodsza.
W sumie wiek nie stanowi większego problemu dla Sonny’ego, którego wytrzymałość i refleks jest równa chyba tylko mistrzom Jedi. Jedyne co zdradza, że jest „starej daty” to jego pogarda dla nowoczesnych metod treningowych (naprawdę nie wiem czemu bieganie po bieżni i badanie swoich parametrów jest tu demonizowane i stawiane poniżej biegania w szarym dresie dookoła budynków) no i przekonanie, że należy odrzucić kwestie popularności i marketingu i skupić się na jeździe samochodem. To ostatnie niezwykle mnie rozbawiło, bo Sonny mentorsko każe młodemu Joshowi odrzucić telefon i kontrakty reklamowe, po czym wsiada do obklejonego naklejkami sponsorów bolidu. Sonny jawi się jako człowiek, który nie ma pojęcia skąd się te pieniądze od sponsorów biorą. Muszę przyznać, że ten element narracji jest chyba najbardziej dziaderski ale też pełen hipokryzji biorąc pod uwagę, że film korzysta z prawdziwych marek, którym przecież robi reklamę. Inna sprawa, że sama postać drugiego kierowcy służy tylko temu by nasz bohater mógł nim pokierować. To chłopak bez żadnej historii, bez żadnego kontekstu, bez żadnych cech poza tym, że jest młody i nie wie jeszcze, że powinien chcieć być taki jak Brad Pitt.
Tu należy przestać narzekać. przystanąć i powiedzieć, że ten film na wielu poziomach działa. Bo wyścigi są świetnie nakręcone (nie ważne czy mają sens, człowiek zaczyna wychylać się do przodu, gdy bolidy przyśpieszają), bo fabuła ma prosto nakreślone stawki, granice porażki i zwycięstwa, bo film sportowy nakręcony w dobrym tempie zwykle wciąga, jeśli sprawnie realizuje klasyczne założenia fabuły. I tak tu jest, póki oglądamy wyścigi, czy trzymamy kciuki za bohaterów – dostajemy porządną, bardzo kinową rozrywkę. Do tego twórcy oferują nam kilka scen, które jak mogłoby się wydawać – zostały już na zawsze porzucone w kinematografii z racji na swoją powtarzalność. Ale jeśli lubicie jak cała drużyna ma ten sam rytuał, jeśli nie dostajecie ciarek żenady od podniosłych kwestii, jeśli wciąż wasze serce bije szybciej, gdy nonszalancki bohater pojawia się nagle i niespodzianie przy dźwiękach swojej ścieżki dźwiękowej – wtedy na pewno będzie to doskonała rozrywka.
Problem w tym, że te filmy już mieliśmy. I nie chodzi mi o pojawiające się w sieci porównania do „Szybki jak błyskawica” czy refleksje, że to „Top Gun” na samochody. Mieliśmy już te narracje, o starszym mistrzu, który odrzuca wszelki szum i mówi, że liczy się tylko to co tu i teraz. Mieliśmy już historie, gdzie bohater miał co prawda wiele wad i pewnie skrzywdził niejedną osobę, ale robił coś dobrze, więc należało mu wybaczyć. Mieliśmy już opowieści wypełnione po brzegi męskimi bohaterami, pisanymi w zgodzie z zasadą „jeden mądry, jeden młody, jeden zabawny, jeden lojalny, jeden przebiegły”. Kinematografia ograła te schematy tyle razy, że dziś patrząc na „F1” nie mogę się pozbyć wrażenia, że to szczytowy przykład twórczości konserwatywnej. Jest to bowiem film niezwykle retro w sposobie myślenia o rzeczywistości. Retro w kreowaniu tego czym jest męskość. Retro w refleksji nad budową bohatera. I jasne, ja wiem, że ma fanów i wiem, że wiele osób bardzo za takim retro kinem tęskni. Ale dla mnie to ciekawy przykład na to, że jednak wizja, iż rozrywkowa kinematografia będzie się rozwijać liniowo jest z założenia błędna. To nie pierwszy raz, kiedy widzimy, że trochę do przodu oznacza też trochę do tył. Może nam się wydawać, że kino będzie szukać coraz to nowych narracji ale wystarczy mrugnąć, a znów okazuje się, że wszyscy wyczekiwali aż znów zatriumfuje postać białego faceta w średnim wieku, który zbawia świat.
Z resztą należałoby się tu na chwilę zatrzymać nad tym jak ten film ramuje obecność Brada Pitta. Jestem bowiem zdania, że w tym filmie jest oczywiście bohater – Sonny „zbawca wyścigów” Hayes, ale jest też Brad Pitt. I tu właśnie widzę odbicie tego myślenia latami dziewięćdziesiątymi. Bo ten film jest napisany tak, że Sonny jest najprzystojniejszym mężczyzną w zasięgu wzroku. Jakby wciąż Brad Pitt był tym bożyszczem z lat dziewięćdziesiątych. Nie poddaje tego pod wątpliwość, uznaje jego urodę, urok, charyzmę i czar za oczywisty. Tu wciąż Brad Pitt jest na okładce „People” kiedy po raz pierwszy (w 1995) ogłoszono go najseksowniejszym żyjącym mężczyzną.
Co chwilę dostajemy aktora w scenach, które mają nam pokazać, że nie tylko jego bohater jest błyskotliwym strategiem, ale też, że nie odstaje fizycznie od rywali. No i ta fizyczność ma znaczenie – pokazanie bicepsa, zdjęcie koszulki, rozchełstanie koszuli. Przy czym nie uważam, by te zabiegi były kierowane do damskiej części widowni, ale raczej do męskiej. Zresztą jak cały film, który moim zdaniem jest dobrym odbiciem tego jak kinematografia wyobraża sobie potrzebę narracyjną mężczyzny – coś pomiędzy westernem a „Karate Kid” w samochodach. To jest o tyle ciekawe, że w tym modelu męskości mają się przeglądać widzowie i taki model męskości, który naprawdę pachnie myszką mają uważać za obowiązujący. Jestem ciekawa, ile to budzi kompleksów na widowni. Bo to jest taka męskość, do której nie sposób doskoczyć.
Tu z resztą mała uwaga, że jest fascynujące jak bardzo marketing tego filmu jest tworzony trochę na zasadzie „może uda ci się wyciągnąć dziewczynę do kina”. Trochę mnie to bawi, biorąc pod uwagę, że szacunki mówią, że wśród fanów „F1” około 40% to kobiety. Nie ma się co zresztą dziwić, biorąc pod uwagę, że to rywalizacyjny, wciągający sport, w którym na pierwszym planie są młodzi, często bardzo przystojni mężczyźni. Dlaczego miałoby to nie wciągać kobiet? Bo samochody? Jakby żaden fan F1 nie jeździ na co dzień bolidem, więc nie ma to większego znaczenia. Inna sprawa, to w ogóle jest słabo film dla fanów wyścigów, bo traktuje ich reguły mniej więcej z takim samym szacunkiem jak „Top Gun” traktuje fizykę.
Co nie zmienia faktu, że to jak film traktuje postaci kobiece też jest wyjęty z kina minionych dekad. Robi dokładnie to co często pojawiało się w filmach z lat dziewięćdziesiątych. Tak kobieta była często stawiana na pozycji władzy czy w pozycji profesjonalistki, ale była jedna jedyna. O tym, że film musiał od początku mieć specyficzne podejście do postaci kobiecych świadczy fakt, że można było wyciąć Simone Ashley z filmu bez żadnego uszczerbku dla fabuły. Kiedyś pisano, że jeśli można zastąpić postać kobiecą lampą to nie napisałeś jej dobrze. Jeśli możesz wyciąć jakąś postać tak, że nie ma po niej nawet wspomnienia to znaczy, że nigdy nie była dla ciebie szczególnie ważna.
Te moje rozważania trudno nazwać recenzją. I nie pretenduję do takiej funkcji tego tekstu. Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie się na tym filmie dobrze bawią w kinie i dlaczego go lubią. Jednocześnie jest on dla mnie ciekawy właśnie dlatego, że narracyjnie pochodzi z nieco innego porządku, jest konserwatywny i bardzo retro w budowaniu bohaterów. Nie ma też w sobie ani odrobiny mrugnięcia okiem, które by sygnalizowało, że twórcy czynią te nawiązania niekoniecznie na poważnie. To jest trochę odpowiedź na pytanie „Gdzie się podziały takie dobre filmy z czasów kaset VHS”. I pewnie dla widzów, którzy za tamtą kinematografią tęsknią, będzie to propozycja idealna.
Ja miałam jednak cały czas wrażenie, jakbym oglądała remake nieistniejącego filmu. Jakby w tej całej narracji nie pojawiło się nic co by mówiło, że zawitała na ekrany w 2025 roku. Co w sumie smuci, biorąc pod uwagę, że po pierwsze – mamy tu naprawdę doskonały sposób kręcenia samych scen wyścigów, po drugie – ostatnie filmy o ściganiu się – takie jak „Ford vs Ferrari” czy „Wyścig” (jeden z moich ulubionych filmów w ogóle) pokazały, że można w tej formule filmu sportowego, filmu o męskiej rywalizacji, jednak zmieścić nieco więcej. I to jest chyba problem, że twórcy „F1” chcą wykorzystać tą nieufność z jaką część widzów, pochodzi do zmiany w formule (nomen omen), że poddają się mówiąc „dobra znacie, to macie więcej”. I wychodzi z tego niezła rozrywka na trzy godziny, ale też film, który nic nie wnosi, nic nie mówi nam więcej o tym co to, znaczy się ścigać i wygrywać. Nawet wiek bohatera, ostatecznie okazuje się, tylko punktem wyjścia do prezentowania niezniszczalnej męskości. To produkcja, która za wszelką cenę chce być ulubionym filmem twojego taty, ale tylko pod warunkiem, że założymy, że twój ojciec nigdy nie mówi o emocjach i mieszka w garażu. I choć bawiłam się na seansie dobrze, to jednak wolałabym przejażdżkę po innym torze.
PS: Gdybym była fanką F1 to pewnie 90% radości dałoby mi wyłapywanie wszystkich kierowców, kierowników zespołów i legend sportu w tle. Pod tym względem to fantastyczna rozrywka. Zwłaszcza, że łatwo jest kilku kierowców F1 darzyć sympatią.
PS2: Nie dziwi mnie, że ten film tak dużo zarobił, zwłaszcza w kinach, bo to rzeczywiście jest jedna z tych produkcji, które aż proszą się by oglądać je na dużym ekranie. Tak bardzo, że zastanawiam się czy ktokolwiek będzie miał cierpliwość oglądać je na ekranie małym.