Od pewnego czasu coraz trudniej zebrać mi się do kina na filmy Marvela. Sama nie jestem w stanie uwierzyć, że spośród ostatnich filmów aż dwa zobaczyłam dopiero w domu na streamingu. Zwłaszcza, jestem zdziwiona, że jednym z nich był nowy Ant-Man. Jest to jeden z moich ulubionych bohaterów filmowego Marvela, i trochę na tą kolejną odsłonę czekałam. A jednak do kina się nie zebrałam i ostatecznie – obejrzałam produkcję dopiero kiedy kilka dni temu trafiła na Disney+.
W największym skrócie – nowa odsłona przygód Ant-Mana dzieje się w tym kwantowym świecie, który w pierwszej odsłonie przygód bohatera był największym zagrożeniem – gdyż jeśli pomniejszysz się za bardzo to nie sposób wrócić. Ponieważ fizyka w świecie Marvela działa pod dyktat wymagań fabularnych, to na przestrzeni kolejnych części okazało się, że jednak drzwi nie są zatrzaśnięte do końca. I tak okazało się, że można z kwantowej otchłani jak najbardziej wrócić co uczyniła najpierw Janet grana przez Michelle Pffeifer a potem sam Scott Lang. A skoro da się wrócić to znaczy, że cokolwiek w tej przestrzeni zostało zamknięte, może przeniknąć do naszego świata. A jak możecie podejrzewać – nic dobrego się w tym kwantowym przedziwnym świecie nie czai.
Teoretycznie – taki pomysł na historię jest fenomenalny – oto mamy świat, w którym możemy rozgrywać pozaziemską historię, bez konieczności zabierania bohaterów z ziemi ani wpływania na to co się wokół nich dzieje. To szczególnie ważne w perspektywie nowego etapu rozwoju MCU, który bardzo dba o to żeby jakoś zagospodarować bohaterów, jednocześnie – nie każąc im znów ratować tego samego miasta co zwykle. Oczywiście w świecie multiwersum, każda walka wpływa na wszystko inne, ale rzeczywiście jest to niezły pomysł by rozegrać coś bardzo ważnego w bardzo mikro skali. Zwłaszcza, że MCU wyraźnie ciągnie do kosmicznej estetyki a tu można się bawić życiem pozaziemskim nie opuszczając planety.
Pomysł niezły ale gorzej z realizacją. Przede wszystkim – ponownie mamy produkcję, która wybrzmiewa w pełni dopiero wtedy jeśli znamy też serial. Nie wiem czy postać Kanga zrobi wrażenie na kimkolwiek kto nie oglądał „Lokiego”. To już kolejny po Doktorze Strange film, który zakłada, że widz widział wcześniej serial. Nie wiem kto powiedział ludziom z Marvela, że każdy widz ich filmów kinowych z automatu obejrzy każdy serial, ale moim zdaniem – zdecydowanie im nakłamał. Ludzie nie mają czasu oglądać wszystkiego co Marvel wypuści, zaś filmy które nie bronią się w oderwaniu od serialu, zawsze będą wypadać gorzej niż produkcje, które są niezależne od innych filmów. Wydawało się, że Marvel już się tego nauczył, kiedy próbował powiązać drugich Avengers z serialem „Agenci T.A.R.C.Z.Y” ale znów wracają do tych pomysłów. Nie wiem, może mają jakąś tabelkę w Exelu, która im mówi, że to dobry pomysł, ale ja naprawdę mam wrażenie, że to jest przesada. Ludzie mają ledwie czas nadążać za filmami, a co dopiero za każdym serialem (łącznie z tym, który miał premierę już jakiś czas temu).
Nie chodzi jednak tylko o powiązanie fabuły z serialem. Cały film zajmuje się takim powolnym marnowaniem swojego potencjału. Z jednej strony – mamy klasyczną rozgrywkę z przeciwnikiem, którego trzeba powstrzymać za wszelką cenę, z drugiej – jakąś próbę wykreowania świata alternatywnego, jakiejś dziwnej przestrzeni. I przez chwilę wydaje się, że do znanych nam bohaterów dołączą nowi – pochodzący z tego dziwnego świata – ktoś tu umie czytać w myślach, ktoś jest blobem, który wydziela dziwną substancję działającą jak uniwersalny tłumacz, ktoś jest sfrustrowany tym, że w imię obrony jednego uniwersum poświęca się inne. Czyli teoretycznie mamy postaci, konflikty i ważne pytania. Problem w tym, że interesują wszystkich jakieś pięć minut. Potem dostajemy zaś klasyczne Marvelowe sceny – dużo bijatyki, strzelania i obowiązkowe podkreślanie relacji rodzinnych, bo w świecie Marvela niczym u Szybkich i Wściekłych – rodzina jest najważniejsza. I nie miałabym pretensji do tego wątku, gdyby był jakoś ciekawie rozwinięty. A tu jednak idziemy w sztampę i taką refleksję, że w świecie MCU najważniejsze i najcieplejsze są jednak relacje ojciec- córka (no może z wyjątkiem Odyna, ale to najgorszy ojciec multiwersum), bo relacje ojciec- syn zawsze są niesłychanie trudne. Zastanawiam się czy nie dałoby się tego ciekawie przeanalizować, w kontekście patriarchalnego spojrzenia na relacje rodziców i dzieci.
Tym co mnie chyba najbardziej zdenerwowało, jest porzucenie pewnego wątku, który pojawia się nam samym początku filmu. Oto Scott Lang, po pokonaniu Thanosa, wiedzie sobie spokojny żywot, napisał książkę o swoich przygodach i może się pławić w glorii i chwale kogoś kto przyczynił się do uratowania ziemi. Tylko co dalej? Co ma zrobić bohater po tym jak rzeczywiście udało się pokonać wielkie zło, dopełnić przeznaczenia, wykazać się przed światem. Jaka jest codzienność, kiedy zrobiło się już właściwie wszystko? Film sugeruje, że Scott nie powinien sobie zdawać pytania kim jest i po co jest, tylko rzucić się w wir działania, bo zawsze jest jakiś świat do uratowania. Ale to odpowiedź pozorna i moim zdaniem – wyrzucająca przez okno element, który być może pozwoliłby na nieco głębszą refleksję. Wiadomo, świat MCU nie jest jakiś specjalne filozoficzny, ale skoro stawiamy na rozwój bohaterów i ich zmianę w świecie, to akurat wykorzystanie tego motywu byłoby całkiem dobre.
Ostatecznie jednak całość filmu to taki dość chaotyczny zbiór scen akcji. Niektóre sceny wyglądają jak żywcem wzięte z „Wojen Klonów” co prowadziło mnie do refleksji, że może Kang ma subskrypcję Disney+. Reszta zaś została rozpisana wedle prostego schematu, z obowiązkowymi głupimi żartami, odrobinką obrzydliwości i mnóstwem, mnóstwem strzelania, bicia się i długich scen akcji, które powoli zaczynają nużyć. Do tego film ma poważny problem pod koniec, bo oto zakończenie – wymaga od widza daleko idącego zawieszenia nie wary i trochę podważa geniusz samego Kanga, którego przecież widz miał postrzegać jako zagrożenie nawet większe niż sam Thanos. Tymczasem o ile Thanosa długo udawało się pokazywać jako zagrożenie właściwie nie do pokonania, Kang jest … cóż moim zdaniem raczej takim wrogiem ledwie naszkicowanym. Z resztą jak wskazuje nam scena po napisach – znów, żeby się o nim czegoś więcej dowiedzieć trzeba będzie zobaczyć serial. A to już zaczyna być męczące. Inna sprawa – z tego co rozumiem z zapowiedzi – film oficjalnie otwiera kolejną fazę rozwoju MCU czyli fazę piątą. Co jest dla mnie o tyle zaskoczeniem, że nie zauważyłam, że skończyła się faza 4. Ogólnie podział na fazy jakoś działał do Endgame, a teraz mam wrażenie, jest trochę sztuczny i nieintuicyjny.
Widziałam nową odsłonę „Ant-Mana” dwa dni temu i teraz nie dam głowy, czy umiałabym odtworzyć całą fabułę. Rzeczy się dzieją, co pewien czas ktoś rzuca dowcip, ale całości bardzo brakuje serca. Oglądając film miałam cały czas wrażenie jakby nikt nie chciał tam być, wszyscy czuli się jakoś przymuszeni, a bohaterowie nawet nie mieli szans się odrobinę rozwinąć. To chyba ostatnie najbardziej mnie boli bo w pierwszej czy drugiej fazie, jeszcze Marvel dość mocno stawiał na to, by elementem filmu był jakiś rozwój czy dojrzewanie bohatera (Throwi to nawet z cztery razy kazali dojrzeć) a teraz … po prostu tego nie ma. Zaś bez tego coraz częściej dochodzi do nas, że to wszystko nie bardzo ma sens. A przede wszystkim – trudno stworzyć z bohaterami tą więź emocjonalną, bo stają się raczej pionkami w grze niż postaciami, które mogą się zmieniać, rozwijać czy uczyć. I tak mimo całej miłości do Ant-Mana gdzieś tak w połowie poczułam głębokie zmęczenie całym filmem. Z resztą, widzę pewną ironię w tym, że film nazywa się Ant Man i Wasp, a o bohaterce granej przez Evangeline Lilly, wciąż mam wrażenie, że wiem tyle co kot napłakał. Tu w ogóle postać stoi w miejscu, i chyba największa przemiana bohaterki to zmiana fryzury.
Mówiłam już o tym w podcastach i czuje po sobie, że jakoś mnie ten Marvel zaczął męczyć i nużyć. Co jest o tyle ciekawe, że nie ma we mnie znudzenia samym konceptem kina superbohaterskiego. To nie jest tak, że z tych historii zupełnie wyrosłam. Wciąż jest we mnie olbrzymi sentyment. Tylko, że to takie drzewko którego kolejne filmy nie są w stanie podlać entuzjazmem. I kiedyś nadejdzie taki dzień, kiedy kolejny film Marvela po prostu przegapię i nie będzie mi się w ogóle chciało go oglądać. I to moi drodzy będzie koniec pewnej ery.